piątek, 31 października 2014

Potwory bardziej i mniej odpowiedzialne

Strasznie nie lubię, kiedy twórcy usiłują mi i przy okazji swoim bohaterom włożyć coś do głowy w sposób wręcz łopatologiczny. Ostatnio stało się tak przy okazji odcinka #Thinman, kiedy to na przykładzie Ghostfacersów zobaczyliśmy, jak może się skończyć zdradzenie czyjegoś zaufania i działanie za czyimiś plecami. Oglądając historię Edda i Harry’ego, wiedzieliśmy, że została napisana z dedykacją dla Deana, żeby zobaczył, jak się kończy uszczęśliwianie kogoś na siłę. Tylko że przecież stawia to starszego Winchestera w pozycji zakamieniałej ostrygi, która zrobi wszystko, by tylko nie dotarło do niej to, co dotrzeć powinno, a moim zdaniem Dean o tym doskonale wie, tylko spektakularnie to lekceważy. Ale nie, należy to podkreślać za każdym razem – prz okazji może i ci fani, którzy narzekają (a fani zawsze narzekają, jak to zgrabnie podsumował w Swan Song Chuck), zrozumieją wreszcie, o co chodzi i skąd cały ten Angst.

 
 Bracia znowu polują w duecie i znowu się przebierają! Stęskniłam się!

W tym tygodniu dostaliśmy opowieść o rodzeństwie, które, jakby się wydawało, zrobiłoby dla siebie dosłownie wszystko. Przyznam, że kiedy zobaczyłam w zapowiedziach wilkołaczycę Kate, bohaterkę odcinka z reality show, nie byłam specjalnie zachwycona, tamta historia nie powalała i nie podejrzewałam tej o bycie czymś więcej niż tylko przeciętnym zapychaczem. O, jakże się myliłam! Otrzymałam nie dość że odcinek MOTW, za którym tęskniłam, to jeszcze naprawdę ciekawy wątek, który jednak również teoretycznie mógł być tą łopatologiczną wykładnią tego, że nie zawsze należy poświęcić wszystko, w tym człowieczeństwo, dla rodziny. Tym razem jednak dostaliśmy treść wyłożoną nieco mniej dosadnie, a prowokującą do myślenia.

 Łoś zaskoczony, Wiewiórka zaskoczona, widz też zaskoczony, bo urocze blondynki na ogół nie mają dużych szans na przeżycie w horrorach. No chyba, że nazywają się Buffy.

Czym bowiem różni się Kate od Sama lub Deana? Również rzuciła wszystko, by tylko znaleźć się przy swojej siostrze, gdy ta jej potrzebowała. Mając pod ręką dosyć nietypowe rozwiązanie, również z niego skorzystała. Jak nasi bracia na przestrzeni wielu sezonów, tak i ona sięgnęła po środek ostateczny, by tylko uratować dziewczynie życie. Zamiana w wilkołaka może tylko wydawać się nieco ekstremalnym wyjściem z sytuacji, ale czym różni się od sprzedania duszy, zawarcia paktu z aniołem czy innymi nietypowymi sposobami, w jakie Winchesterowie od lat wybawiają się wzajemnie od śmierci? Otóż różnica jest dosyć konkretna – Kate czuje się odpowiedzialna za swój czyn i tłumaczy, prowadzi za rękę krok po kroku. 

Dokładnie tego od pewnego czasu brakowało mi w relacji braci, no, może poza właśnie ostatnim odcinkiem. Od kilku sezonów prowadzą długie i pseudogłębokie rozmowy w Impali, które tak naprawdę są o niczym i do niczego nie prowadzą. Brakuje im chęci wyjaśnienia i zrozumienia, plus ciężko im niejednokrotnie odsłonić się w całości. Bo kiedy już teoretycznie porozmawiają i wyjaśnią sobie, co nimi powodowało, brakuje im tej ostatecznej części – chęci zrozumienia i wybaczenia, pozostaje tylko foch. Piękny przykład widzieliśmy w Captives, kiedy to powodowani prośbą Kevina bracia wreszcie rozmawiają, ale tylko po to, by jeden i drugi trzasnęli drzwiami do swoich pokojów. Przyznam, że byłam przyjemnie zaskoczona faktem, że tym razem w Impali padły istotne słowa, jeden brat nieomal podziękował drugiemu, a Sam dodatkowo przyznał się do tego, co kiedyś zostałoby pokazane jedynie we flashbacku i przemilczane. Oczywiście, nie wykluczam tego, że Sammy ma jeszcze kilka trupów w szafie, ale pierwszy dobry krok został poczyniony. Może nawet drugi, bo przecież sam wyjazd braci „na wakacje” był dosyć nietypowy, obaj najwyraźniej potrzebują czasu dla siebie, obaj zdecydowanie nie są gotowi na powrót do pracy, która może w nich pobudzić to, czego budzić nie wolno. Bo jeśli tak się stanie, kto będzie pilnował strażników?

 Jak widać po napisie w lewej części zdjęcia, wakacje panów są wręcz nakazane przez prawo.

Zwłaszcza, że wiemy, iż żaden z nich nie jest w stanie w swoim naturalnym wcieleniu postawić kreski na drugim, nie jest w stanie zabić drugiego. Jedne z pierwszych słów Deana skierowanych do Casa to podziękowanie za to, że wkroczył do akcji w momencie, gdy Dean był na granicy rozwalenia swojemu bratu głowy młotkiem. Jeśli z Deana wyjmiemy jego demoniczną część, nawet gdy nosi Znamię Kainowe, nie jest w stanie myśleć o zabiciu brata, ba, o życiu bez brata. Sam, nawet wiedząc, że ma do czynienia z demonem, nie jest w stanie poderżnąć gardła Deanowi. Zawsze twierdzę, że osobą, która dokonała większej ofiary w Swan Song, był właśnie Dean, pozwalając Samowi skoczyć do otchłani, pozwalając na śmierć temu, którego zawsze bronił, jednak od tamtego czasu upłynęło sporo wody w Wiśle. Albo w Potomacu. 

Tego problemu nie ma wilkołaczyca Kate, która swoją siostrę Tashę kocha nie mniej niż jeden Winchester drugiego. Jak pisałam, opiekuje się nią, wprowadza ją powoli w świat bycia drapieżnikiem, który jednak - jak wiemy od lat – zamieszkują nie tylkokrwiożercy, ale i ci, którzy potrafią się powstrzymać przed rzucaniem się ludziom do gardeł. Dean może nabijac się z jogi czy medytacji, którą uprawia Kate, jednak jeśli to działa, to czemu nie. Działa jednak tylko w przypadku absolutnej samodyscypliny, którą dziewczyna sobie narzuciła. Do podobnych wyrzeczeń nie była zdolna jej siostra, która, jak niemal każda nastolatka, zwłaszcza w dobie zauroczenia Zmierzchem, napawała się byciem niebezpiecznym stworzeniem aż do momentu, w którym przekroczyła granicę, zza której nie ma już powrotu. Tym, co jednak odróżnia Kate od Winchesterów, jest fakt, że ona potrafi przyjąć odpowiedzialność za własne błędy. Wprawdzie pierwotnie próbuje poświęcić się za siostrę, wziąć na siebie jej grzechy, mówi wszak, że „to rodzina, warto zatem dostać za nią kulkę”, potem jednak, kiedy rozumie, że wyjścia nie ma, zabija ją, choć łamie jej to serce. Można się kłócić, czy świadczy to o człowieczeństwie dziewczyny czy wręcz przeciwnie, jednak widać tu jedno – ona ma na tyle odwagi, by to zrobić. I miłości, jako że w ten sposób chroni Tashę przed staniem się jeszcze większym potworem.

 Miłość jest też odpowiedzialnością za drugą osobę i tę lekcję Kate odrobiła wręcz doskonale.

Właśnie, wracamy tutaj do kwestii potwora. Z jednej strony potworem jest siostra Kate, z drugiej luźno zasugerowane jest to, że potworem stał się Sammy. Dla czynów Deana, jak wiemy, raczej niezbyt potwornych i demonicznych, istnieje usprawiedliwienie, którym zresztą obaj Winchesterowie przerzucają się w Impali, jednak jak daleko jest w stanie pójść Sam, by ocalić brata? Wiemy, że dla Kate istnieje pewna granica – jest to właśnie stanie się bestią, rozpoczęcie polowania na ludzi, dla niej nie do zaakceptowania. Sam nie ma z tym problemów i choć pierwotnie twierdzi, że jego ofiarą był tylko Lester, potem przyznaje się do innych, tych, którym się to należało. Co jednak tak naprawdę zrobił Sam, nie wiemy. Ciężko wierzyć, że wystawił ich wszystkich na Rozdroża, by przywołali czerwonookich. Od wczoraj zatem dręczy mnie pytanie, co takiego robił Sam? W jaki sposób przekroczył tę cienką linię oddzielającą dobro od zła? Co takiego stało się, że Dean uznaje, że brat nie jest jeszcze gotowy do podjęcia rodzinnych obowiązków?

 Sam na tylnim siedzeniu był widokiem dosyć nieoczekiwanym.

Nie zapominajmy bowiem o jednym. Dotychczas ujawniono tylko to, że Crowley powiedział Demonicznemu Deanowi o Lesterze, jestem jednak dziwnie przekonana, że Król Piekła wie o każdym „wyczynie” młodszego Winchestera, śledząc go na każdym kroku. Powiedzmy sobie szczerze, pozostaje jedyną postacią, która braci nie lekceważy, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, do czego mogą się posunąć, by ocalić się nawzajem. Poza tym proszę Was, jeśli wysłał ogon za Castielem, który był bezradny jak dziecko, na pewno podobny posłał za Samem. Jeżeli więc Crowley wiedział, kto stał za Lesterem, wie również o innych wstydliwych sekretach Łosia. W jaki sposób to wyjdzie na jaw i czy rzeczywiście Sammy przyznał się do wszystkiego? A może trzyma coś jeszcze w zanadrzu? Myślę, że możemy się ciężko zdziwić. A trzymanie sekretów przed Deanem nie jest obecnie najlepszym z rozwiązań, bo – jak nam cały czas się przypomina – starszy brat jest nadal naznaczony przez Kaina i raczej na pewno nie zrobił się od tego bardziej wyrozumiały. Ta jego część znajduje się w nim cały czas, widzimy, jak chętnie sięga po broń. Póki co trzyma swoją potworną część pod kontrolą, ale co stanie się, kiedy coś go zirytuje tak, że nie da rady tego powstrzymać? Na razie z niepokojem wyptatrywałam wszelkich oznak niecierpliwego Deana, który musi ruszyć do akcji, tego Deana z początku Stairway to Heaven, budzącego Sama zaledwie po kilku godzinach snu. Wprawdzie wtedy posiadał Ostrze, ale czy sama kuracja oczyszczoną krwią podziałała na demona tak nietypowego? Póki co, jest dobrze. Jak długo?

 Gun Porn.

Powiem Wam szczerze, że jak na odcinek, który miał stać się zaledwie kolejnym MOTW, ten dał mi naprawdę sporo do myślenia i wbrew mym obawom, nie był jedynie łopatologiczną wykładnią tego, że Sam i Dean są patologicznie od siebie zależni, że nie potrafią pozbyć się potworów, jeśli są nimi oni sami. Oczywiście, pewne rzeczy wyłożono wprost, pewne rzeczy jednak delikatnie zasugerowano. Dodatkowo, fabuła do samego końca trzymała mnie w napięciu, nie spodziewałam się tego, że to małe dziewczątko przygrucha sobie stadko, choć rzeczywiście, po otwarciu odcinka, mogłam się domyślać... Wreszcie nie było również nudnych przerywników z aniołami w roli głównej – w imię tego zniosę najbardziej przegadane sceny w Impali, choć w tym epizodzie miały one sens. Zdecydowanie proszę o więcej takich odcinków! Na razie jednak przyjdzie nam czekać na kolejny nieco dłużej, bowiem kolejny zostanie wyemitowany dopiero 11 listopada. Będzie to jednak odcinek 200, odcinek meta, jest zatem na co czekać!

Supernatural, 10x04 Paper Moon, scen. A.Glass, reż. J. Szwarc, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, B. Sheridan, E. Tennant i inni.

piątek, 24 października 2014

A tak mi się ta choroba podobała...


No i stało się. To, czego spodziewaliśmy się praktycznie od momentu, kiedy Dean otworzył swoje mroczne oczęta, właśnie się dokonało. Szkoda, bo w ostatnim odcinku dobrze żarło, ale, szczerze mówiąc, to nie jest tak, że zostałam zaskoczona. Tym, co mnie przyjemnie zdziwiło, był fakt, że mój ukochany serial najwyraźniej wraca do formy.
 
Wbrew moim obawom, główny wątek odcinka wcale nie był nudną kopią poprzedniej próby uleczenia pewnego demona.

Główny wątek odcinka, jak już było powiedziane, nie był specjalnie odkrywczy, ale jego wykonanie... znakomite! Podobnie jak w przypadku Marka Shepparda, który wreszcie miał okazję „się wygrać” w finale ósmego sezonu, tak i Jensen dostał tutaj niełatwe zadanie przekazania wszystkiego twarzą i głosem. Wywiązał się z tego absolutnie rewelacyjnie i kiedy widziałam, jak nim miota, naprawdę wiedziałam, że coś się dzieje, nie dopuszczałam możliwości udawania, bo to wszystko wydawało się definitywnie zbyt realne. Duże brawa dla Jensena, tym większe, że przecież był również reżyserem tego odcinka, a więc roboty, mówiąc subtelnie, miał huk! Każdy ruch Demonicznego Deana, każdy jego ruch był tak znajomy, a jednocześnie tak bardzo obcy. Bezbłędnie również wygłaszał wszystkie te rzeczy, których Dean nigdy przecież nie powiedziałby swojemu bratu, rzeczy, które może tam gdzieś zawszze w nim tkwiły, ale lojalny starszy brat nigdy nie pozwalał im wypłynąć na powierzchnię. Z drugiej strony od samego początku serialu słyszymy słowa „Demony kłamią”. Pozostaje pytanie, czy to naprawdę było kłamstwo? Bo podstawy przecież miało wspaniale prawdziwe.


 Zasadniczo jestem zarówno fanką Jareda, jak i Sam!Girl, ale Jensen mnie całkowicie kupił tym odcinkiem.

Trochę się w związku z tym boję, że doskonale zdający sobie z tego sprawę Sam będzie miał powód, by tym razem wykazać się pewnymi cechami osobowości swojego brata, czyli zdecydowaną niechęcią do samego siebie i swoich wyczynów. Tym bardziej, że dowiedzieliśmy się nareszcie, czym była ta drobna sprawa, o której przy okazji nieudanego zlecenia wspominał Demonicznemu Deanowi Crowley. Nie powiem, bym się nie spodziewała, że młodszy Winchester będzie miał z tym coś wspólnego, ale to, że on był osobą, która Lestera na Rozdroża zaprowadzi, wręczy mu kartkę i każe przywołać demona, mnie zaskoczyło (i jednocześnie trochę rozbawiło, kiedy chował się po krzakach; nie sądzę, by demony polegały na zmyśle wzroku, kiedy zjawiają się na ziemi). Za jego sprawą niewinny (choć palantowaty) facet sprzedał duszę i pewnym pocieszeniem jest tu fakt, że cały pakt nie doszedł do skutku za sprawą jego brata, demona.

Wprawdzie Lester był co najmniej dupkiem, ale wykorzystanie cywila... Wow.
 
Wreszcie dostaliśmy bowiem sensowne nawiązanie do hasła z zapowiedzi sezonu – „Kto jest prawdziwym potworem?”. Jak mówi Demoniczny Dean bratu „linia, która oddzielała nas od rzeczy, na które polowaliśmy, nie jest już tak wyraźna jak przedtem.” Od sezonu czwartego wiemy, że zdesperowany Sam jest w stanie posunąć się do rzeczy zdecydowanie niemoralnych (Cindy McClellan, anyone?), a jego bezduszna wersja była częścią jego osobowości, ale tutaj Sam nie ma już wymówek – podjął decyzję narażenia cywila będąc w pełni sprawny umysłowo i – powiedzmy sobie szczerze – nie była to sprawa ocalenia świata. Choć z drugiej strony, Dean jest dla niego całym światem. By spróbować dotrzeć do brata, Sam nie waha się nie tylko przed torturowaniem demonów (kto by go w sumie za to winił?), wykorzysta wszystko, co wpadnie mu w ręce, niezależnie od tego, jak. W tym kontekście to, że Dean, tak naprawdę będąc potworem, ocalił duszę nieszczęśnika, którego Sam wystawił na pokuszenie, jest co najmniej ironiczne.

 Od razu przypomniało mi się stareńkie "I'm the one who gripped you tight and raised you from perdition."
 
Niestety, cała ta sytuacja plus chęć urżnięcia się na zakończenie odcinka sprawia, że trochę się boję tego, co dostaniemy w następnych epizodach. Jak to mówił Baltazar – „Zapijanie trosk to raczej zwyczaj twojego brata, czyż nie?” i trochę się tego obawiam, bo w zestawieniu z poczuciem winy, które u naszego młodszego Winchestera bez wątpienia gdzieś tam siedzi (zawsze był wrażliwszy od Deana), może to wywołać dosyć nieciekawe skutki. Które zresztą, bez wątpienia, będą się zdrowo komponować z tym, co przeżywać będzie Dean. Oczywiście, może mieć świadomość tego, że jego demoniczna wersja nie do końca była nim samym, może mieć świadomość tego, że jego brat o tym wie, jednak wydarzyło się to, co dla Deana jest zaprzeczeniem sensu jego istnienia. Jak zresztą mówił jeszcze siedząc skrępowany w lochu, opiekowanie się Samem stanowi samo sedno jego życia. Gdyby nie Castiel, gdyby ta niespodziewana interwencja anielska, zabiłby brata, podobnie jak Kain zabił Abla. Wszyscy pamiętamy, że pierwszych braci wywodzą się Winchesterowie. Wyczuwam zatem całe mnóstwo dramy i rozpaczliwych rozmów w Impali, mam tylko nadzieję, że bracia nie będą nastawieni przeciwko sobie, a spróbują przynajmniej trochę pomóc sobie nawzajem, tak dla odmiany. Myślę, że jest na to dosyć spora szansa, w końcu, jak to powiedział Castiel, „trzeba o wiele więcej niż próby zaciukania Sama młotkiem, by ten odszedł od Deana.”

 Anioły w Ameryce... Film drogi.

Kolejnym plusem tego odcinka jest również całkiem ciekawe rozwiązanie problemu zanikającej Łaski Casa. Przyznaję, tego nie przewidziałam. Zaoszczędzi to nam kolejnego źródła Angstu, jako że ani Castiel, ani Hannah nie będą już zmuszeni do paktowania z Metatronem tudzież do świadomego zabójstwa innego skrzydlatego. Mam nadzieję, że oszczędzi nam to również długich egzystencjalnych rozmów w Pimpmobilu, a anioły wreszcie zajmą się czymś konkretnym, bo na razie wyglada to na wątek drogi bez celu, a to da się oglądać tylko do pewnego momentu! Czas na ruch w niebieskim interesie!

Król i jego tron. Fanki szaleją.

Piekło bowiem powoli pozornie wraca do normy. Po dwóch odcinkach, w których oglądaliśmy Crowleya w barze, wreszcie dostaliśmy to, na co tacy fani Króla jak ja, czekali od zawsze: obraz pana i władcy na jego tronie, sprawującego rządy. Oczywiście, nie może być zbyt pięknie, bo oprócz postabbadonowej opozycji mamy też demony dręczone dramatami egzystencjalnymi i popełniające samobójstwa, a Crowley od czasu do czasu wspomina momenty spędzone ze starszym Winchesterem, popadając w nienaturalne wręcz zamyślenie, ale idzie ku lepszemu. Paradoksalnie, to chyba samobójczy akt jednego z poddanych skłonił Króla do ruszenia się i zadziałania. Owszem, zadziałanie jest dosyć nietypowe, bo pomoc Castielowi powinna się znaleźć baaaardzo daleko na jego liście priorytetów, wszak jeszcze dwa sezony temu chciał go zmiażdżyć, ale w sumie dosyć konsekwetne. Crowley nie wie, czy Demonicznego Deana można uleczyć, ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Sam nie będzie w stanie zabić swojego brata. Jedyna osoba, która może tego dokonać, to Castiel, ale Castiel w obecnym stanie nie jest w stanie zrobić naprawdę nic, należy mu zatem pomóc. Swoją drogą, przewrotna to nieco pomoc, bo będzie miał ewentualnie możliwość zabić swojego przyjaciela i najlepszego towarzysza, ale cóż... „Czego się spodziewasz, jak współpracujesz z demonem.”  A powiedzmy sobie szczerze: uleczenie bądź zabicie starszego Winchestera są sprawą crowleyowego życia i śmierci, bo nawet bez Ostrza jest niesłychanie potężny. Crowley może być skażony ludzką krwią i kiwać się nad zdjęciami na iPhonie, ale tym, co kierowało nim od zawsze, jest żądza przeżycia i wtedy naprawdę nie ma już miejsca na sentymenty. Zacieram więc łapki i z niecierpliwością czekam na kolejne ruchy.

 Nie ma to jak troskliwy i znajomy Król Piekła... Ale nic za darmo, ciekawa jestem, jaką cenę przyjdzie Casowi zapłacić.

Chyba nie jestem jedyną osobą, która w momencie, gdy Castiel oznajmił, że obie potęgi, niebiańska i piekielna, są we względnej równowadze i porządku, westchnęła rozpaczliwie „Nie wywołuj wilka z lasu!”. Cutscene i na scenę wchodzi nam kolejny gracz – tajemnicza kobieta w luksusowym apartamencie... Z racji ciał na suficie (swoją drogą jakże uroczy ukłon w stronę początków serialu) możemy podejrzewać, że nie będzie to postać pozytywna, mam tylko cichą nadzieję, że nie będzie to kolejna ruda planująca przejąć władzę w Piekle. Z racji pewnych informacji, które pojawiały się podczas wakacyjnej przerwy, zakładam, że oto mamy przed sobą tajemniczą Rowenę, której to odtwórczyni roli poszukiwano na początku lipca. O ile dobrze pamiętam, miała to być „niecofająca się przed niczym, ale elegancka kobieta, pragnąca odzyskać swoją potęgę”. Dodatkowo, aktorka miała być albo Szkotką, albo umieć w przekonujący sposób imitować szkocki akcent. To, niestety, wskazuje na możliwe powiązania z pewnym MacLeodem, pytanie tylko, czy ze starszym czy z młodszym. Niespecjalnie podoba mi się ta koncepcja, ledwo co pozbyliśmy się pewnego rudzielca pragnącego zostać Królową Piekła, dodatkowo nasuwają mi się tutaj skojarzenia z Glorią z jednego z sezonów Buffy, a ja tej postaci irracjonalnie wręcz nie lubię. Proszę Was, kochani twórcy, zaskoczcie mnie!

 Czyżby to była ta interesująca postać kobieca, którą obiecali nam w tym sezonie twórcy?

Wizualna strona odcinka była również naprawdę zacna. Paszcza mi się śmiała do tronu, na którym zasiadał Crowley, ubawiły mnie również zakurzone teczki, czegóż innego można się spodziewać po naszym biurokracie? Smaczkiem dla fana była obecność na planie syna Marka Shepparda, Maxa, który grał demona podającego Królowi odpowiednie akta.

 Jaki ojciec, taki syn...

Absolutnie zachwycona jestem całym motywem gry w chowanego w bunkrze, na czele z przepięknym czerwonym oświetleniem, dodającym Deanowi jeszcze demonizmu i dramatyzmu. No cóż, faceci od oświetlenia zawsze byli w tym serialu dobrzy! Jeszcze raz wielkie brawa dla Acklesa, który z kolejnej powtórki Lśnienia był w stanie wydobyć dużo więcej – jedną z moich ulubionych scen pozostanie powolne niszczenie drzwi, za którymi jest zamknięty Demoniczny Dean wraz ze słowami „Zakładasz, że chcę być uleczony. Ale mnie się ta choroba podoba...” No cóż, mnie się też podobała, ale wiadomo było, ze to nie może potrwać długo.

 Spece od oświetlenia są w tym serialu po prostu znakomici!

Podsumowując, odcinek naprawdę zacny, na taki czekałam i takie w sumie powinno być otwarcie sezonu. Niestety, napięcie trzeba dawkować, a pionki na planszy odpowiednio ustawić, musieliśmy zatem zaczekać. Liczę na zacny kolejny epizod, może MOTW? Zapowiedzi na to zdecydowanie wskazują.


Supernatural, 10x03 Soul Survivor, scen. B. Buckner i E. Ross-Leming, reż. J. Ackles, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

czwartek, 16 października 2014

No i skończyło się rumakowanie...


Całkiem spora znana mi część fandomu supernaturalowego to również członkowie tworu określającego się jako SuperWhoLock, a więc, jak łatwo się domyślić, dodatkowo fani Doctora Who i Sherlocka, nic zatem dziwnego, że tytuł odcinka – Reichenbach – przyprawiał wszystkich o palpitacje. Spotkałam się z wieloma spekulacjami i obawami, podsycanymi zwłaszcza przez trailer.  


Wszyscy byli wprawdzie realistami, nikt nie spodziewał się zamordowania brata przez brata, ale zapowiadała sie przynajmniej spora rozwałka, coś, co spowoduje ostateczny upadek Deana Winchestera. A cóż mogłoby się do tego bardziej nadawać niż skrzywdzenie tej jedynej osoby, na której mu najbardziej w życiu zależy/zależało?

Obawy były jednak nieuzasadnione, bo od początku odcinka Demoniczny Dean postępuje po staremu, spełniając sny swojego ludzkiego ja. Dean oglądający striptease to nie pierwszyzna, wybór piosenki był również przeuroczym ukłonem w stronę fanów, jednak wszystko późniejsze to po prostu pokazanie, że jak dupkiem był, tak dupkiem pozostał. Dotykanie tancerek i spranie na kwaśne jabłko ochroniarza było tak złe jak przeciętny wieczór na Pradze... Tłumy ziewają.

 
 OK, zło objawiające się dotykaniem striptizerek... Dobijcie mnie.

Niestety, ziewają również przy każdej próbie zmiany scenerii. Dostajemy nareszcie wyjaśnienie motywacji Cole’a, komandosa podążającego śladem Deana. Podoba mi się wykorzystanie motywu zemsty, nie przeszkadza mi również to, że cała sprawa ukazuje starszego Winchestera w bardzo złym świetle – to tylko woda na mój młyn. Dean już nie raz udowodnił, że nie interesuje go wpływ, jaki jego czyny mają na ewentualne rodziny ofiar – pamiętacie The Girl Next Door? Dodatkowo, widzimy, że jako człowiek jest dokładnie taki sam jak jego demon. Ale wracając do naszych baranów... Rozumiem, Cole chce się zemścić, rozpuścił wici, jest zmotywowany i przygotowany... ale te jego źródła są co najmniej dziwne – wyłapały fragment nagrania znajdującego się w posiadaniu policji, ale przegapiły całą nagonkę na Winchesterów kilka lat temu, w Slash Fiction. Pobawmy się jednak w adwokata diabła i załóżmy, że komandos był wtedy na jednej ze swoich rozlicznych misji wojskowych. Dalej – jak na osobę z obsesją zemsty na Deanie, wie o nim naprawdę bardzo mało. Mocno zdziwiłam się, gdy okazało się, że nie ma pojęcia o istnieniu potworów i czym tak naprawdę są łowcy. Trochę to wszystko niekonsekwentne. Odrobinę napięcia czułam podczas sceny przesłuchania, licząc na to, że jednak Sammy złamie się i zaproponuje współpracę, co mogłoby być naprawdę ciekawe. Niestety. Wybrano rozwiązanie nieco inne.

 Niekoniecznie młody, ale zdecydowanie mroczny.

I tak dochodzimy do punktu, który mnie osobiście mocno irytuje. Cała sprawa z puszczeniem Sama wolno jest grubymi nićmi szyta. Po pierwsze, Sammy ucieka sobie spacerkiem, dzwoniąc jednocześnie do Casa, a jako swój środek transportu wybiera starego rzęcha (no dobrze, z drugiej strony takiego grata nikt nie będzie szukał). Rewelacyjny wybór, jeśli potrzebujesz się szybko przemieścić i w dodatku uciec wyszkolonemu komandosowi. To raz. Dwa, scenarzyści znowu robią z młodszego Winchestera idiotę. Nie wierzę, po prostu nie wierzę, żeby osoba wychowana i żyjąca w taki sposób jak Sam nie zauważyła ogona. Cole to może i komandos, ale przeciez nie super agent specjalny. Drażni mnie to niemożebnie, ponieważ z Sama od kilkudziesięciu odcinków robi się konsekwentnie bałwana, między innymi w taki właśnie sposób.

 Jak wiadomo, jak się ucieka przed szkolonym zabójcą, idzie się wolno i dzwoni do wszystkich świętych.

Chwalić bogów, że prowadzi to do jednego z nielicznych momentów w odcinku, które były naprawdę znakomite. Pojedynek Cole’a i Deana miał niesamowity klimat, był pojedynkiem raczej psychologicznym aniżeli fizycznym i całkowicie to kupiłam. Faktycznie, na początku miałam wrażenie, że znowu coś jest nie tak – zamiast wsadzić Cole’owi Ostrze pod żebro, Dean bawi się nim jak kot myszą, po chwili jednak puknęłam się w czoło, przeklęłam własną głupotę i podziwiałam to, jak Dean, w którym wreszcie widzę chociaż odrobinę demonizmu, łamie swojego przeciwnika krok po kroku. Majstersztyk! Scena bez wątpienia jest najjaśniejszym punktem odcinka, bo przecież ciężko tak nazwać łzawy dialog między braćmi w barze, choć i ta miała swój moment. Kiedy Dean wyznaje bratu, że powstrzymuje się wszystkimi siłami, by nie przegryźć mu gardła, ciary przeszły mi po kręgosłupie. Tak, to jest to, na co czekałam, szkoda tylko, że przejawiające się w kilku zaledwie dialogach i... tak szybko się kończące.

 Wreszcie coś się dzieje, ale długo się nie podziało.

Podobnie szybko skończyło się rumakowa... wycie do księżyca, które obiecywał Crowley Deanowi. Tak sądziłam, ha, miałam nadzieję, że szlajanie się po barach nie potrwa długo, jednak nie spodziewałam się takiego rozwiązania. Po prostu jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Crowley nie oczekiwał tego, że Deana nie będzie można kontrolować, sam pamięta przecież to, co mówiono o Kainie. Podobało mi się, jak próbował go przynajmniej zaprząc do jakiejkolwiek roboty, do której mógłby się nadawać, jednak jestem zaskoczona, że zdziwiła go spektakularna klęska Winchestera. To był moment, w którym czekałam na wyciągnięcie jakiegoś asa z rękawa, próby szantażu etc., tymczasem... Tymczasem Crowley pozwala Deanowi odejść, w dodatku pozwala, by przy życiu pozostali świadkowie tej, zdecydowanie podważającej jego autorytet, sceny. Argh! Szczęśliwie, zawierając taki a nie inny układ z Łosiem, teraz to on jest posiadaczem Pierwszego Ostrza, a w obecnej chwili to jedyna rzecz, której Dean pragnie – o czym dowiedzieliśmy się już w poprzednim sezonie. Liczę jednak na to, że to zamknie dosyć żenującą historię szlajania się Króla Piekieł po barach i udawania najlepszego przyjaciela Winchestera (po tym, jak zobaczyłam preview następnego odcinka, jest szansa, że moja nadzieja się spełni). I chociaż długie tęskne spojrzenie rzucone zdjęciu na iPhonie nie napawa mnie optymizmem, najwyższy czas, byśmy dostali znowu genialnego kombinatora.

 
 Będę się starała zapomnieć to zdjęcie do końca mojego życia.

Po cichu łudzę się, że ma jeszcze coś w zanadrzu. Jeśli jednak awansowanie Marka Shepparda do stałej obsady ma oznaczać rozmienienie Crowleya na drobne, to chyba nie jest to najlepszy krok. W dwóch pierwszych odcinkach naprawdę dobra scena z Crowley’em to jedynie ta, kiedy młody asystent tłumaczy mu swój genialny pomysł na przyspieszenie tempa konwersji demonów o 0,03%. Mina Króla jest absolutnie bezcenna, jego hasło „Zabijcie mnie” w pełni zrozumiałe i jednocześnie sygnalizujące tę drobną zmianę, jaka w nim zaszła pod wpływem ludzkiej krwi lub przebywania z Deanem, wszak to Crowley specjalizował się w kruczkach, zawiłościach i sztuczkach tego rodzaju. Nie wierzę jednak, by była to zmiana na tyle duża, żeby demon zatęsknił do owego sztucznego braterstwa, które próbował zbudować.

 Dobrze, ozdoba drinka Crowleya mnie szczerze rozbawiła.

Na koniec zostawiam wątek anielski, bo tak naprawdę niewiele jest do powiedzenia. Jedyne, co było w nim naprawdę zacne, to rozmowa Casa i Metatrona, który, swoją ścieżką, mógłby zrobić karierę jako psychoterapeuta. Tysiąclecia poznawania ludzkich opowieści dały mu naprawdę solidny wgląd w ludzką (i najwyraźniej anielską) psychikę, który wykorzystuje jak mistrz. Jestem dziwnie pewna, że ten motyw będzie jeszcze kontynuowany, szkoda tylko, że oczyma duszy widzę jak Hannah płaci w końcu wyznaczoną cenę za to, by uratować Castiela. Bardzo, ale bardzo podobało mi się jednak to, że Cas rzeczywiście jest pogodzony z losem i teraz chciałabym tylko, żeby przestał się szlajać po ekranie bez sensu, a zajął się czymś, co ma ręce i nogi. Ot, choćby urządzaniem Nieba na nowo, bo bajzel tam mają nieziemski. Tyle czasu minęło już od ostatniego przewrotu, a więzienie nadal w ruinie. Nie najlepiej świadczy to o totalnie zbiurokraciałych skrzydlatych. I gdzie, na bogów, gdzie są strażnicy? 

 A tak wyglądała Cathia, oglądając ten odcinek.

Co więcej mogę powiedzieć? Jest... średnio. Szczęśliwie, w przeciwieństwie do pierwszego odcinka, ten ma swoje momenty i przynajmniej dwa razy rzeczywiście uwierzyłam w przemianę Deana (ten drugi raz to kiedy nazwał Impalę „tylko samochodem”). Bracia w duecie mają dobrą dynamikę, liczę więc na ładną następną historię, podczas której Sam wreszcie nie okaże się totalnym debilem (buahahaha). Niestety, nie łudzę się już, że Demoniczny Dean przetrwa w serialu dłużej, zresztą, przykro mi to pisać, ale w obecnej chwili mi już na tym  nie zależy. Nie w tej formie, jaką dostajemy. Cole może być ciekawym dodatkiem, jeśli rzeczywiście się nieco dokształci, w końcu Gordon urozmaicił nieco życie chłopców w trzecim sezonie. Bezwarunkowo żądam powrotu Króla Piekieł w jego pełnej krasie. Pytanie tylko, czy nie pragnę zbyt wiele...


Supernatural, 10x02 Reichenbach, scen. A. Dabb, reż. T. J. Wright, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

piątek, 10 października 2014

Teściowa-samochód-rzeka

Wiecie, co to są mieszane uczucia? Spoglądać, jak nieznośna teściowa spada w przepaść twoim nowym samochodem. Ja dorzucilłabym do tego jeszcze jedną definicję – to oglądanie pierwszego odcinka dziesiątego sezonu. Z jednej strony jestem szczęśliwa, bo zaczęliśmy nowy sezon SPNa, a z drugiej... Ale może po kolei. 

 
Fanki szaleją - Dean bez koszuli. Bez spodni w sumie też, ale osobiście uważam, że ta scena była żenująca.

Demoniczny Dean to moja największa obawa tego sezonu, o czym już wcześniej wspominałam. Jak się okazuje, nie bez powodu. Ostatnie sześć tygodni starszy Winchester spędził w barze, chlejąc na umór, sypiając z kelnereczką i biorąc udział w karaoke. Ach, zapomniałam o okazjonalnym zabijaniu zwolenników Abaddon, nie do końca zadowolonych z odejścia swojej potencjalnej Królowej. Kiedy porówna się jednak to, jak Dean najchętniej spędzał czas z tym, co robi obecnie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Jeśli jego najgorszym wyczynem jest to, że dał po gębie zdradzonemu chłopakowi swojej podrywki tudzież nazwał ją samą puszczalską, to wybaczcie mi, ale coś chyba jest tu nie tak. Dean był definitywnie bardziej mroczny w ostatnich odcinkach sezonu 9, kiedy Znamię powodowało u niego niesłychaną wręcz agresję. Dobrze, rozumiem, obecnie Znamię jest kojone śmiercią kolejnych podpuszczonych demonów, ale nadal coś mi tu nie pasuje.

 Jeśli demoniczność objawia się brakiem skrupułów u Deana, to... może niech już tak zostanie?

Średnio przekonujące jest również pokazanie nam, czym stał się Dean, poprzez odmowę ratowania Sama z rąk porywacza. Scenarzyści chcieli nam pokazać, że Deanowi nie zależy na bracie, ale jednocześnie pokazali, że jemu na nim jak najbardziej zależy! Oczywiście, nie pojawi się u progu szantażysty natychmiast, ale obiecuje mu zemstę później. Pamiętacie, co Dean obiecał Samuelowi w szóśtym sezonie i co zrobiłby, gdyby nie powstrzymał go Sam? No właśnie. Dean to nadal Dean. Taka reakcja nie dziwi również w kontekście rozmów w poprzednim sezonie, już tyle razy poruszano kwestię tego, że Sam nie życzy sobie być ratowanym... Ja wiem, sytuacja może nie jest do końca identyczna, ale chodzi o zasadę!

Dla mnie zupełnie naturalnym jest to, że Deanowi na bracie zależy, bo to od zawsze jest esencja jego osoby, jego postaci. Jego duszy. Duszy, która nie została zmieniona w demona podczas tortur w Piekle, ale poprzez nieokreślony wpływ Znamienia, więc zakładam, że ten Dean, którego znamy, nadal gdzieś tam jest. Co tam zakładam! Ja to przecież wiem, widzę na każdym kroku w tym odcinku. Słabą stroną Deana był zawsze Sam, więc naturalną reakcją takiego człowieka/demona bez skrupułów byłoby uwięzienie młodszego brata, posiadanie go pod kontrolą tak, by nikt nie mógł wykorzystać go przeciwko niemu.

Zwłaszcza że przecież doskonale wiemy, kto w najbliższym obecnie otoczeniu Deana jest wielkim manipulatorem. Jasne, przez ostatni sezon Crowley pokazywany był głównie jak dobry wujek, który poda pomocną dłoń, gdy będzie to potrzebne, jednak przecież sam finał potwierdził to, co wiemy od chwili jego pojawienia się – Crowley zawsze ma plan. Jeśli go nie ma, patrz punkt pierwszy. Obecnie jest kumplem, który cierpliwie (aczkolwiek do czasu) znosi wybryki swojego najnowszego podopiecznego, jednak już widać, że cała sytuacja go irytuje.

Niezmiennie mam nadzieję, że za odezwanie się doń kelnereczki per "skarbie", Crowley ma już dla niej przygotowany krąg w Piekle. 
Sześć tygodni, podczas których musiał siedzieć w barze, słuchać fałszującego Deana i robić z siebie idiotę to zdecydowanie za długo dla naszego Króla Piekieł, zwłaszcza po tym, jak przejął Piekło na nowo po swojej naprawdę długiej nieobecności. Wiemy już, że Crowley knuje za kulisami, że znalazł sobie doskonały sposób na pozbycie się ostatnich lojalistów Abaddon rękoma Deana, jednocześnie dając mu pożywkę dla demoniczności, ale przecież oczywistym jest również to, że to Crowley stał za cudownie znalezionym na stacji benzynowej telefonem i to on doprowadził do sytuacji, w którym Sam wie, gdzie ich szukać i w której starszy Winchester musi się określić. Oczywiście, zaskakuje nieco, że Król Piekieł jest zdziwiony zachowaniem Deana, ponieważ od tylu lat musiał już zauważyć, że Dean nader niechętnie podporządkuje się wszelkim autorytetom (chyba że autorytety nazywają się John Winchester). Gdzie mój demon, który jest przede wszystkim genialnym strategiem? Naprawdę mam nadzieję, że to jedynie część gry. 

 Naprawdę? Rozsądne argumenty mają trafić do Deana?

Pamiętacie, miałam również wątpliwości co do tego, co stanie się z Samem. Słynna kwestia „Kto jest prawdziwym potworem” i początek odcinka pchnęły moje spekulacje na zupełnie inne tory. Tymczasem Sam szuka brata wręcz na oślep, sprawiając wrażenie bycia bezbronnym szczeniaczkiem, ślepym i głuchym na wszystko inne poza próbą dotarcia do reszty rodziny. Owszem, rozpuszcza wici i to mi sie strasznie podobało, lubię wszelkie przypomnienia odnośnie tego, że bracia nie działają w próżni, że są jeszcze inni łowcy, jednak cały czas pamiętam tę maszynę, w którą zmienił się Sam w trzecim sezonie po tym, jak za sprawą Trickstera stracił brata na ponad pół roku. Tak, wiem, serialowo było to naprawdę dawno temu, jednak akurat to się w stosunku braci w ogóle nie zmieniło. Oni nadal bezsensownie poświęcają się jeden za drugiego, nadal ratują się wręcz irracjonalnie. Nie widzę możliwości, by zdesperowany Sam zrezygnował z pomocy anioła, może i niezupełnie w formie, ale zawsze dysponującego znacznie większą potęgą niż on sam. Nie widzę możliwości, by Sam Winchester dał się tak zaskoczyć, jak stało się na tej ciemnej drodze. Drodzy scenarzyści, nie róbcie z niego ofermy, ten chłopak to łowca i to naprawdę dobry!

 Łoś na smyczy. Dramat w trzech aktach autorstwa Crowleya.

Właśnie, co do zaskoczenia na poboczu drogi. Wprowadzona nagle postać renegata, chcącego zemsty na Deanie, miała zaintrygować i swoją rolę spełniła. Jestem ciekawa, czy to łowca, czy demon czy może raczej zdradzony mąż – w tej kwestii nie wiemy nic. Zastanawiałam się też przez chwilę, czy to nie ktoś z kręgu Kubricka i Gordona, jednak oni polowali raczej na Sama, z wiadomych przyczyn. Interesuje mnie jego historia, i owszem, ale nie czuję najmniejszego napięcia związanego z porwaniem Sama i tym, co się właściwie teraz stanie. Naprawdę, dość oczywistym jest, że przecież nie zabije Sama, więc co? Nagle go uwolni i pożegnają się na zawsze? Tak, wiem, potrzebny był cliffhanger, ale taki cliffhanger nie spełnia swojej roli ani trochę.

 Demoniczny Dean naprawdę niczym, ale to niczym nie różni się od człowieka.

Zupełnie nie wiem też, po co wprowadzano do odcinka na siłę wątek anielski. Chyba tylko po to, by każdy z czterech aktorów stanowiących regularną obsadę serialu dostał swój czas antenowy, naprawdę. Cała wycieczka tropem dwóch zbuntowanych aniołów była jednym wielkim nieporozumieniem (poza tym na całe Niebo naprawdę tylko dwóch????). Nie wniosła naprawdę niczego nowego, bo tego, że w Niebiosach na nowo zapanuje pełna biurokracja, byłam pewna. Teraz pytanie brzmi tylko, kto zostanie nowym przywódcą, jako że „anioły potrzebują kogoś, kto by nimi dowodził.” Skrzydlaci zabijający innych skrzydlatych – tę sytuację już mieliśmy przez cały ubiegły sezon. Męczy też niekonsekwencja w przedstawianiu Castiela – na początku widzimy go niemalże w roli gruźlika w ostatnim stadium choroby, potem już działa praktycznie na autopilocie. 

 Wątek anielski, zamiast napięcia, wywołuje u mnie ziewanie.

Nie wiem, naprawdę nie wiem, do czego twórcy zmierzają tym pierwszym odcinkiem. Gdyby jego autorem nie był Jeremy Carver, uznałabym, że po prostu dano się pobawić komuś nowemu, kto nie do końca czuje klimat serialu, aczkolwiek zna go od podszewki. Bardzo mnie bowiem ucieszyły nawiązania do klasyki, zwłaszcza poszukiwania anomalii klimatycznych i okaleczonego bydła (ach, te pierwsze sezony) jako oznak działalności demonów. Rozbawiła mnie również nowa aranżacja kultowego dialogu „Bitch! Jerk!”, choć – jak już wspomniałam – nie do końca pasuje mi nowa rola, w którą wcielił się Crowley. No cóż, przynajmniej na jego teksty zawsze można liczyć, zdecydowanie pożądam koszulki „The misadventures of Crowley and Squirrel”! Nowa karta tytułowa też jest absolutnie przepiękna.

 Ciekawe, czy rzeczywiście wątkiem przewodnim sezonu będzie demoniczność Deana i zanikająca łaska Casa, co można wywnioskować z karty tytułowej.

Podejrzewam, że mój problem z początkiem tego sezonu wynika z tego, że oczekuję wielkiego pie&%(#&cia, takiego na miarę ostatniego finału, tymczasem dostaję po prostu zawiązanie akcji. Chciałabym jednak, żeby to zawiązanie akcji miało choć odrobinę więcej sensu, a nie było tylko zbiorem luźno związanych scen. Jeremy Carver ma u mnie kredyt zaufania, więc już oczekuję następnego odcinka, jednak mam szczerą nadzieję, że tym razem otrzymamy jakieś konkrety. 

Supernatural, 10x01 Black, scen. J. Carver, reż. R. Singer, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.