środa, 25 lutego 2015

Kiedy fan "Supernaturala" ogląda "Constantine'a"...

Oglądając Constantine’a, nie sposób porównywać go z jego starszym telewizyjnym bratem, Supernaturalem. Oczywiście, mam pełną świadomość tego, że to egzorcysta w trenczu pojawił się w popkulturze pierwszy za sprawą komiksu Hellblazer i to z niego radośnie czerpali inspirację twórcy SPNa, co widać chociażby po wyglądzie Castiela. Nie miałam jednak jeszcze okazji zapoznać się z całością papierowych przygód mistrza sztuk tajemnych, jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, jest tego trochę za dużo, w związku z tym siłą rzeczy odnoszę się do tego, co znam doskonale, czyli do przygód braci Winchesterów. Jest to jednak odnoszenie się zupełnie niewartościujące i nie zamierzam tutaj ustalać, kto od kogo, bo jakby nie patrzeć – SPN stoi tutaj na nieco straconej pozycji. Nie, moim zamierzeniem jest – z punktu widzenia serialomaniaka - porównać sobie światy obu tych seriali, wspomnieć o podobieństwach, pokazać pewne ciekawe różnice. Jasne, zdaję sobie sprawę z tego, że większość światów tworzonych w konwencji urban fantasy, takie podobieństwa będzie wykazywało, ale cóż – Constantine sam nas do tego prowokuje, choćby swoimi zdjęciami promocyjnymi. 

Czym można obronić się przed siłami Piekła? Oczywiście, że Winchesterem!

Tłem przygód Johna jest Nadciągająca Ciemność, przez którą nasz egzorcysta ma ręce pełne roboty – siły nieczyste, które zawsze można podejrzewać o chęć namieszania w życiu ludzi, dostają dodatkowe możliwości i zaczynają manifestować się na Ziemi w sposób częstszy i bardziej krwawy. Oczywiście, prawdziwy świat, o którym zresztą Constantine wspomina w pilocie Liv, to świat zupełnie inny, przepełniony zagubionymi duszami, próbującymi znaleźć dla siebie wybawienie, magią i odbiciami nie tylko ludzi, ale i przedmiotów, które dawno temu odesłano na złom, a które były bardzo silnie związane z danym terytorium, jak chociażby pociągi poruszające się po dawno już nieistniejących torach. Jednak przebicie nadnaturalnego z tego prawdziwego świata do świata codziennego zwyczajnych ludzi nie było tak częste lub tak potężne. Dotychczas. Trochę przypomina mi to wydarzenia 3 sezonu Supernaturala, kiedy to na skutek otwarcia Bram Piekielnych przez Jake’a Talleya, jednego z dzieci Azazela, hordy demonów zalały świat (a przynajmniej Stany Zjednoczone, co jak wiemy, w przypadku tego serialu jest raczej tożsame, choć macham w tym miejscu do Białorusi w My Heart Will Go On czy Everybody Hates Hitler). Jednak normalny świat spnowy jest światem naszym, potwory, duchy czy demony są w jakiś sposób jego częścią, jest on jedną z wielu płaszczyzn, na równi z Piekłem, Niebem czy Czyśćcem. Oczywiście, można mówić o tym, że ten świat jest ukryty przed oczyma zwykłych zjadaczy chleba, którzy na ogól nie wiedzą o całokształcie występowania istot magicznych, ale...

Jakkolwiek Liv i Constantine niespecjalnie mnie w duecie zachwycali, tak ta cała scena była absolutnie powalająca.

Weźmy choćby pod uwagę ludzi obdarzonych nadnaturalnym darem, Zed Martin, Liv Aberdine czy Pamelę Barnes. Zed obdarzona jest unikalnym darem wyczuwania tego, co dzieje się z danym człowiekiem czy to na podstawie przedmiotu z nim powiązanego, czy bezpośredniego dotyku. Może być to wizja przyszłości, może być to jakakolwiek wskazówka związana z zagadką (jak chociażby zapach), może być to przebłysk i ogólne wrażenie. Liv widzi inny świat, widzi stwory je zamieszkujące. W porównaniu z nimi Pamela czy Missouri wydają się mieć uzdolnienia nieco bardziej ograniczone – są w stanie wyczuć potężne duchy czy istoty, opanowały również całe mnóstwo zaklęć, które pomagają im w codziennej pracy, prowadzącej może czasem  do wygnania istot, nie jest to nic tak potężnego jak chociażby w przypadku Zed. Umiejętności podobne nadaje już wyższy stopień wtajemniczenia – ot, choćby bycie jednym z wybrańców demona. Weźmy też chociaż zdecydowanie niecodzienną postać, jaką jest Chas Chandler – w świecie SPNowym jego umiejętności nie mogłyby być efektem „zaledwie” zaklęć, potrzeba było potężnej złości i klątwy rzuconej przez jednego z olimpijskich bogów, by Prometeusz umierał każdego wieczoru i następnie wracał do życia. 

W efekcie oczywistym staje się wniosek, że świat Constantine’a jest zdecydowanie bardziej niesamowity. Nie dość, że mamy to drugie dno świata, to jeszcze specjalne talenty wydają się rodzić nieco częściej niż w przypadku spnowym. Zwróćmy też uwagę na to, że choć czasem brutalna siła rozwiązuje wiele problemów, tak jak chociażby w przypadku Felixa Fausta, Constantine nie mógłby jednak zdziałać zbyt wiele bez znajomości magii. To ona jest jego siłą i to ona stanowi o jego wyjątkowości. Raz czy drugi można byłoby liczyć na łut szczęścia, ale bez nieustannego posiłkowania się siłami tajemnymi, jego wysiłki byłyby daremne. Zresztą, w świecie Johna jedną z istotnych jego właściwości są linie ley, magiczna autostrada i źródło mocy dla istot magicznych.

Zresztą, tutaj leży zasadnicza różnica, bo podczas gdy w Supernaturalu mamy łowców, posługujących się magią jako czystym narzędziem, ot, wykują lub przeczytają zaklęcie, które zostanie przez kogoś znalezione, podstawowe środki załatwienia sprawy pozostaną zawsze raczej siłowe, tak w Constantine to magia jest tą podstawową bronią. Czemu zresztą nie należy się dziwić, jako że głównym bohaterem jest egzorcysta i mistrz sztuk tajemnych. Jednak magia świata constantinowego jest magią zdecydowanie bardziej wymagającą niż magia u Winchesterów. Wszyscy pamiętamy, w jakich okolicznościach przyrody John uczył się nowego zaklęcia – już samo opanowanie go wymagało od niego chociażby wysmarowania się krwią i rytualnej nagości. Ta magia zawsze ma swoją cenę, jak choćby w przypadku zaklęcia sprawiającego, że Ręka Glorii zaczyna działać – daje kilka sekund czy minut życia umarłemu, ale zabiera parę dni z twojego.  Jest to jedna z najstarszych zasad, jednak w świecie supernaturalowym wydaje się nieobecna. Zresztą, tam niewiele tych prawdziwych użytkowników magii dotychczas bywało, a ci, którzy się pojawili, albo byli samoukami, albo czerpali swą siłę od demonów, więc cena była zupełnie inna, albo byli wiccanami, których twórcy usiłują oddzielić grubą kreską od czarownic i czarowników, czyniąc białomagicznymi szerzycielami dobra i magicznych detoktów dla twego dobra. Przed sezonem 10, który zaczyna nam tę mitologię nieco poszerzać, mieliśmy chyba raptem jedną magiczną parę, która była niegłupia i dysponowała niecodzienną, nawet jak na świat supernaturalowy, mocą – Maggie i Don Starkowie. Nie wiemy jednak, z czego czerpali wiedzę i moc. Obecnie na tapecie mamy Rowenę i Wielki Kowen (tudzież Sabat, jak kto woli), nadal jednak nie wiemy zbyt wiele oprócz tego, że zaklęcia raczej nie wydają się mieć specjalnej ceny, a magia zastępuje Kamień Filozoficzny tudzież kremy przeciwzmarszczkowe (Rowena, Starkowie czy Baba Jaga). Liczę na kontynuację tego tematu, bo jest ciekawy. 

Akurat czarownictwo uprawiane przez Rowenę odpowiada mi najbardziej, wydaje się zdecydowanie tradycyjne. Przy całej mojej olbrzymiej sympatii do Starków, monety są może skuteczne, ale takie siakoś... nijakie, a kiedy Don przymierzał się do rzucenia czaru niczym fireballa, miałam takie WTF.

Silnie zaznaczona jest w Constantine obecność voodoo, co dzieje się oczywiście za sprawą wybitnie udanej i charyzmatycznej postaci, Papy Midnite’a. Midnite, władający niesamowitą potęgą, jest w stanie przywoływać duchy zmarłych, a także tworzyć zombie lub sprawić, by zwierzę (chowaniec?) było przedłużeniem jego zmysłów. Zupełnie brakuje tego motywu w Supernaturalu, tam mamy tylko hoodoo, w dodatku wykorzystywane czysto użytkowo, czego szczerze żałuję, jednak jest to kolejne podkreślenie tej różnicy w traktowaniu magii w obu światach.

Ostatnim przeciwnikiem Winchesterów o takiej charyźmie był chyba Lucyfer, bo Crowley zawsze był tym benevolent-malevolent...

Siłą rzeczy, skoro magia jest potężna w świecie Constantine’a, częściej będziemy tu spotykać niezwykłe gadżety czy składniki zaklęć. Podczas gdy w bagażniku winchesterowej Impali króluje broń mniej lub bardziej konwencjonalna plus spore ilości wody święconej, boraksu, soli i ewentualnych podstawowych składników zaklęć choćby przywołujących (jak choćby pył cmentarny, kości czarnego kota czy ten nieszczęsny krwawnik), a od dwóch sezonów kilka par kajdanek przeznaczonych na demony, Constantine dysponuje rzeczami zdecydowanie unikalnymi. Pewnie, ma w swojej torbie zawsze policyjny skaner (tak!), wodę święconą, pył cmentarny, taśmę izolacyjną, ale oprócz tego niemal zawsze znajdą się tam rzeczy niezbędne każdemu egzorcyście (jak choćby mirt, pomocny w przywołaniu aniołów czy korzeń madragory, niezbędny do ujawnienia obecności demona) oraz niecodzienne gadżety. I jakkolwiek pewnie znaleźlibyśmy mirt czy różne inne magiczne korzenie w domach osób takich jak Bobby Singer, po gryfie pióro musielibyśmy wybrać się do specjalnego sklepu dla łowców, a pewnych rzeczy albo nigdy nie uświadczymy, albo znajdują się głęboko schowane w Bunkrze Ludzi Pisma, niebiańskim arsenale albo tam, gdzie zachomikował je na polecenie Castiela Baltazar. Przywołajmy tu chociażby constantinowe gwoździe z trumny patrona dusz zagubionych czy zaklętą kartę, która podobnie jak znajoma nam z Doktora Who kartka papieru, przybiera postać uprawnień lub identyfikatora wymaganego w danej chwili przez rozmówcę. John jest również w posiadaniu artefaktu znanego jako Pierścień Salomona, definitywnie niezbędnego, kiedy chcemy stworzyć pułapkę do uwięzienia demonów, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Jestem dziwnie przekonana, że jeśli serial zostanie przedłużony, w domu Jaspera znajdzie się jeszcze bardzo wiele innych, raczej niezbędnych rzeczy. 

Wspomnieliśmy już tutaj o Nadchodzącej Ciemności jako jednej z rzeczy, która popycha naszego bohatera do działania. Pośrednio za jej sprawą w posiadaniu Johna znajduje się również magiczna mapa, sygnalizująca miejsca, w których można spodziewać się kłopotów. Wielokrotnie na podstawie samej tylko mapy, ewentualnie wspartej wizjami Zed lub informacjami z netu, nasz egzorcysta i spółka wyruszają do akcji. Dosyć szybko pcha mi się do głowy nawiązanie do dziennika Johna Winchestera i jego notatek, smsów i enigmatycznych wiadomości, które w pierwszym sezonie Supernaturala również dawały Winchesterom pretekst do działania. Do mapy Constantine’a czasami dołącza anioł Manny, który również przypomina swoistego questodawcę, jakim w sezonie czwartym był Castiel. Oczywiście, motywy Manny’ego są co najmniej dwuznaczne i niejasne, jak wiemy z finału pierwszego sezonu i to też przypomina nam działania anielskie w sezonie czwartym i piątym SPNa, co miało doprowadzić do rozstrzygnięcia Apokalipsy. Zważywszy na przepowiednię, iż za Ciemnością stoi ktoś z przyjaciół egzorcysty, rozwiązanie zagadki wydaje się krzyczeć wielkim głosem.
 
Dziko uwielbiam ten kadr. W ogóle niektóre ujęcia w "Constantine" wydają się żywcem wyjęte ze stron komiksu.


A jak jest z polem działania naszych panów? Właściwie wygląda to dość podobnie – i Constantine, i Winchesterowie bez przerwy natykają się na anioły, demony, przeklęte przedmioty, duchy i bohaterów legend, mitów i opowieści. W Constantine nie natkniemy się jednak na swoistą „gradację” spraw, która była dosyć widoczna w pierwszych sezonach Supernaturala, a którą ilustruje choćby kultowy już tekst Deana z The Phantom Traveller: „I don't know, man. This isn't our normal gig. I mean, demons (…). This is big.” Zawsze potem oczyma duszy mojej widzę Króla Piekieł spętanego jak baranek w lochu tudzież strzelanie do Lucyfera. Nic dziwnego, punkt wyjścia jest zupełnie inny – John to już doświadczony w swoim fachu egzorcysta i okultysta, swoje przeżył i wygnał tudzież skazał niewinne dusze na Piekło, Winchesterowie uczą się wszystkiego od zera. Niby mają pewne doświadczenie, jednak tak naprawdę dowiadują się nowych rzeczy wraz z widzem. Constantine w tym celu dostał pomocników, którym nierzadko muszą wyjaśniać najprostsze rzeczy. 

A wyjaśniać zdecydowanie jest co! Weźmy już sam początek serialu i sprawę, która wyciąga Johna z psychiatryka. Demony polują na córkę jednego z jego przyjaciół. Demony zresztą, nie bez powodu, będą przewijać się po serialu w dosyć dużej ilości, nic dziwnego, zważywszy na to, że z nimi John ma sporo do czynienia, a jest na nich żadny zemsty za klęskę w Newcastle. Podobnie jak w Supernaturalu, tak i tutaj demoniczne opętanie skutkuje nagłą zmianą koloru oczu delikwenta, również często migają światła i wysiada elektryczność. Demony wydają się tutaj być jednak nieco większymi indywidualnościami niż ich odpowiedniki prześladujące Winchesterów – pierwszy, którego poznajemy, jest związany z elektrycznością, po drodze spotkamy też demona głodu. W Supernaturalu wyspecjalizowany dotychczas był jedynie wspomniany już demon lubujący się w rozbijaniu samolotów, oddzielną klasę stanowią również Demony Rozdroży, zawierające pakty. Takiej specjalności nie spotkamy w Constantine, tutaj pakty są zawierane przez ludzi i handlarzy dusz, polujących na zdesperowanych ludzi przede wszystkim w szpitalach. Przeciętny kontakt, w przeciwieństwie do supernaturalowego, opiewa na 20 lat, a ofiara zachowuje swój egzemplarz umowy. To dodatkowa tortura, kiedy zniknie ostatnia litera na pergaminie, oznacza to, że czas się kończy i delikwent umiera. Nie ma tutaj ogarów piekielnych, śmierć jest w miarę spokojna. To, co po niej następuje, już nie bardzo, ponieważ dusza trafia we władanie Pierwszego z Upadłych, Szatana. Kontraktu nie da się renegocjować, można go jednak unieważnić w sposób dosyć nietypowy – poprzez zjedzenie pergaminu. No cóż, pocałunek w świecie Supernaturala tudzież pstryknięcie palcami wydają się zdecydowanie bardziej „magiczne”, mimo naszych wcześniejszych konkluzji. 

 
 Czysty sadyzm. Zdecydowanie dorównuje kolejkom w Piekle.

W przeciwieństwie do SPNa, tak tu dawne bóstwa są zaliczane w poczet stworzeń o zdecydowanie demonicznej prowiniencji, choć to oczywiście nie jest regułą w świecie Winchesterów – doskonałym przykładem jest chociażby Lilith, awansowana w tej opowieści do roli pierwszego demona stworzonego przez Lucyfera. Mezopotamscy Lamasztu czy Pazuzu, na których natyka się Constantine, to definitywie demony, w dodatku, ich zachowanie jest identyczne z tym przypisywanym ich mitoloicznym odpowiednikom – Lamasztu rzeczywiście żeruje na niemowlętach, a Pazuzu jest w stanie ją powstrzymać. Nie jest on jednak bytem godnym zaufania czy dobrym, opętanie przez niego jest identyczne w skutkach do opętania przez każdego innego demona i wymaga egzorcyzmu. Właśnie, kwestia opętania. Szaleńczo podoba mi się, jak w Constantine nawiązuje się do nieco bardziej klasycznego pojmowania opętania, którego nie uświadczymy w Supernaturalu. Najczęściej spotyka  się w literaturze opętanie trzystopniowe – pierwszy etap to swoiste ‘obwąchiwanie’ ofiary przez demona, drugi: opętanie płytsze, próba sił między femonem a opętanym, trzeci to już pełna symbioza. Przy dwóch pierwszych etapach egzorcyzm jest stosunkowo nieskomplikowany – wymaga chociażby modlitwy, nie specjalnego rytuału, trzeci to już wyższa szkoła jazdy i to widzimy właśnie w Constantine, w odcinku The Saint of Last Resorts. Opętanie w wersji supernaturalowej jest natychmiastowe, to trzeci etap, jednak egzorcyzmy zazwyczaj wymagają jedynie odczytania krótkiej formułki. Bracia zazwyczaj korzystają z tej samej, choć w pewnych okolicznościach przyrody pojawiają się wersje dłuższe – jak zdarzyło się choćby w The Phantom Traveller czy Devil’s Trap.
 
Forma demonów w Supernaturalu jest generalnie rzecz biorąc identyczna – czarny dym, z ewentualną wariacją kolorystyczną w jednym znanym przypadku Crowleya, potem manifestują się tylko w postaci osoby opętanej, animując ewentualnie jej martwe już fizycznie ciało. Jeśli chodzi jednak o świat naszego egzorcysty, tu już mamy pełną dowolność. Zresztą, czarny dym też się tutaj pojawił, ale jedynie w przypadku ataku czarnej magii. Tu demony mają różne kształty – pojawiają się pod postacią krwiożerczych insektów, wchodzą do ciała człowieka praktycznie bez przybrania kształtu wcześniejszego, pojawiają się jako węże (choć to akurat ciężar gatunkowy demona, którym był Wąż z Edenu), dają się również zakląć w pieczęci i wtedy, po przyłożeniu takowej do ciała człowieka, przeskakują pierwszy etap opętania, przechodząc od razu do drugiego.


 Zawsze mnie zaskakuje to, iż mimo tego, że Crowley jest normalnym demonem, to on ma nietypowy kolor, w przeciwieństwie do takiej choćby Lilith.


Kim właściwie są demony? U braci Winchesterów demony to kreacje Lucyfera, stworzone przez niego po wygnaniu z Niebios. Znamy kilka takich nieprzeciętnych, pierwszych, demonów, które zresztą zawsze podejrzewa się o bycie „kimś innym”, jak choćby Lilith czy Azazel. Niecodziennym demonem, władającym potęgą zdolną zniszczyć anioły, jest też Kain, przemieniony w demona po tym, jak zabił swojego brata, by uratował go przed Szatanem. Znakomita większość pozostałych to ludzkie dusze, przemienione w czyste zło poprzez niekończące się tortury w Piekle. Oczywiście, tortury takie czy inne, jako że w pewnym momencie Piekło zamieniło się w koszmar każdego człowieka (zwłaszcza pamiętającego, nawet schyłkowy w gruncie rzeczy, PRL) – kolejki. Niewiele dotychczas wiemy o pochodzeniu demonów constantinowych, jako że wspomniane jest głównie to, iż są one stworzone w Piekle, prawdopodobnie przez Lucyfera, natomiast nie wiemy tak naprawdę, co dzieje się z duszami zabranymi do Piekła po zawarciu paktu. Oczywiście, demon głodu nie do końca wyglądał na takowego, a o ile dobrze pamiętam (te kilka zeszytów już przeczytałam), w komiksie był pochodzenia afrykańskiego, więc podejrzewam nieśmiało, że w ramach rozwoju mitologii, o ile serial dostanie kolejny sezon, dowiemy się znacznie więcej.

Właśnie, doszliśmy tutaj do Lucyfera, zajmijmy się zatem tym dżentelmenem. W obu przypadkach jest to upadły anioł, w Constantine dodatkowo określany Pierwszym z Upadłych, jako że w ślad za nim podążyli inni jego bracia, choć zasadniczo z innych pobudek. W Supernaturalu Lucyfer został ukarany przez Boga za odmowę złożenia pokłonu ludziom, za odmowę uznania ich za stworzenia względem niego lepsze. Jak to określił Gabriel, „Dad loved you best. More than Michael, more than me. Then he brought the new baby home and you couldn't handle it. So this is all just one big temper tantrum.” Nie znamy do końca powodu wygnania Pierwszego z Upadłych, wiadomo jednak, że chęć odbierania ludziom duszy – tego przejawu miłości Boga, najczystszej formy istnienia na tym świecie – wynika właśnie z chęci wywarcia zemsty na Najwyższym. Ciekawe tutaj jest to, że mimo istnienia handlarzy dusz, zasugerowano, że czasami Szatan zawiera pakty z ludźmi również samodzielnie – wszak z The Devil’s Vynil wiemy, że przyszedł sam po duszę Willy’ego Cole’a, w rezultacie uwieczniając swój głos na nagraniu (co swoją ścieżką jest pięknie motywowane legendę Roberta Johnsona, który w Supernaturalu również się pojawił). Głos ten dało się, zresztą, przegnać egzorcyzmem, w rezultacie pozostawiając wielki lej prowadzący do Piekieł. 

Przy całej mojej sympatii do Nicka!Lucyfera, Sam jest zdecydowanie doskonalszym vesselem.

Zupełnie inaczej potraktowane są w obu seriach anioły, choć widać pewne podobieństwa, jak choćby zapatrzenie w siebie i nadmierną pychę. Pojawiający się jednak Johnowi i Zed Manny nie potrzebuje „opętać” konkretnego ciała, by wejść na śmiertelną płaszczyznę, on z niego na chwilę korzysta, choć może zostać w tym ciele uwięziony za sprawą odpowiednich pieczęci, a nawet nie pozostając do końca „materialny”, można go obezwładnić odpowiednim przedmiotem, np. odrobiną powietrza z Hadesu. Anioł „wcielający” się na chwilę w daną osobę nie korzysta raczej z jej zmysłów, wszyscy pamiętamy scenę w Angels and Ministers of Grace, kiedy to Manny po raz pierwszy poczuł zapach brutalnej i nagłej śmierci i wiemy, czym się to skończyło. Jednak tak naprawdę Manny nie potrzebuje ludzi, by ukazać się danej osobie, niejednokrotnie pokazuje się Johnowi bez wcielania się w cudze ciało, więc tak naprawdę niewiadomo, dlaczego to robi. Często jego ujawnieniu się towarzyszy zatrzymanie czasu, ot, istnieje pomiędzy jednym a drugim mrugnięciem. Nie wiemy dokładnie, jakie jest zadanie aniołów oprócz zasugerowanego stania na straży ludzkości oraz zabierania dusz do Niebios. Zresztą, nie tylko do Niebios. W odcinku Blessed are the Damned spotykamy bowiem upadłą anielicę, Imogen, której zadaniem jest odstawianie grzeszników do Piekła. Jej pojawienie się dostarcza nam trochę informacji odnośnie aniołów w serii i tak dowiadujemy się również tego, że jakiekolwiek uszkodzenie skrzydeł anioła powoduje jego natychmiastowe przejście w stan widzialny w świecie śmiertelników i jeśli uszkodzenie nie zostanie naprawione, anioł po prostu przestaje istnieć. Jako że, w przeciwieństwie do ludzi, duszy nie posiada, nie czeka go nic po śmierci. Jest to zapewne jeden z powodów, dla którego anioły zazdroszczą ludziom, czasami wręcz ich nienawidząc, ponieważ ludzie mają duszę, a co ważniejsze – wolną wolę i piękny świat oddany do dyspozycji. Anioł ma jedynie wykonywać swoje polecenia. Jednak jeśli się sprzeciwi lub wystąpi przeciwko doskonałemu Bożemu stworzeniu – człowiekowi – zostanie wygnany, zostanie jednym z Upadłych. To właśnie przydarzyło się Imogen, która zabiła człowieka. Przy okazji starcia z anielicą zostajemy też zapoznani z jedną z metod na zakończenie egzystencji skrzydlatego – wyrwaniem mu serca. Dodatkowymi informacjami wyciągniętymi z tego odcinka jest klasyczna mowa aniołów – porozumiewają się po enochiańsku oraz dosyć przerażająca wizja, co dzieje się, jeśli magią anielską włada osoba niegodna – osoby podlegające jej wpływowi przemieniają się w ghoule, co jest jednak odwracalne, jeśli stan rzeczy wróci do naturalnego porządku.

Przemiana Imogen to chyba mój najukochańszy "anielski" moment w "Constantine". A nie, przepraszam, jest jeszcze Manny, odprowadzający udręczoną duszę do Nieba.
Anioły supernaturalowe nie mają takiego szczęścia jeśli chodzi o manifestowanie się na Ziemi. Owszem, mogą przemówić do śmiertelników swym głosem czy nawet się im ukazać w swojej naturalnej formie, jednak kończy się to dosyć nieciekawie. Tylko specjalne jednostki mogą tę mowę i wizję wytrzymać, a nawet zrozumieć - są to ich naczynia (ang. vessels), predestynowane rodzinnie do zostania nosicielem anioła. Poza tym, istotna jest zgoda takiego delikwenta, bez niej nie można nawet marzyć o potencjalnym wcieleniu się. W ciele ludzkim dysponują jego zmysłami, jednak nie przejawiają (zazwyczaj!) normalnych potrzeb fizjologicznych. Podróżują, przenosząc się z miejsca na miejsce, a także w czasie, do tego jednak potrzebne są im skrzydła i dlatego od finału sezonu 8 widujemy anioły w limuzynach, a Castiela w Pimpmobilu. Aniołowie w świecie Winchesterów również porozumiewają się po enochiańsku, co słyszymy jednak głównie podczas rzucania zaklęć, wspomina o tym również Ash w Dark Side of the Moon. Są wojownikami, wiernymi wypełniaczami woli Boskiej czy też raczej rozkazów, bo w pewnym momencie przekonujemy się, że wola archanielska, a archaniołowie stanowią przywódców niebiańskich, niekoniecznie jest nieskażona pychą, nudą czy wręcz tęsknotą do Stworzyciela. Prawie zawsze zresztą nieobecnego, ciekawa jestem, jak będzie z tym w Constantine. Przejawy samodzielnego myślenia i działania są zdecydowanie ukrócane, wręcz karane więzieniem i torturami (jak w przypadku Anny czy Casa w finale czwartego sezonu). Jakby na to nie patrzeć, wybitnie patologiczna to rodzina, w dodatku nienauczona myśleć i bezradna jak Tygrysek we mgle bez dowódcy, nic zatem dziwnego że archanioł Gabriel dał nogę na Ziemię i w przebraniu pogańskiego bóstwa funkcjonował przez dobre kilkaset lat. 

Klasyka.

Zosia mi już kiedyś zapowiedziała, że za łamanie ludziom serca tym fragmentem będę się nudzić przez wieczność w Niebiesiech. Przeżyję. Natomiast tej śmierci już niekoniecznie... W dodatku - jeśli widać było skrzydła anielskie, już wiemy, że anioł zszedł nam był na zawsze.
Regularnie w obu światach zdarzają się nawiedzenia, często w obu przypadkach rozwiązaniem jest „Posól i spal”. Bohaterowie obu seriali natykają się dosyć często na postaci z legend miejskich czy podań ludowych. Oczywiście, nie będziemy tutaj wymieniać wszystkiego, z czym w ciągu 10 wszak lat spotkali się Sam i Dean, ponieważ w ich przypadku to niemal chleb codzienny – czy to strzyga, czy to wróżki, lamie, leprechauny, Krwawa Mary, Hookman – bracia zawsze znajdą na to sposób i to sprawia, że człowiek pożąda ich obecności w kiepskich horrorach klasy Z. Constantine to zaledwie 13 odcinków, ale dostaliśmy już chociażby Znikającego Autostopowicza czy swoistą wersję Kuchisake-onna, zjawy rodem z Japonii, której charakterystyczną cechą jest rozorana w okolicach ust twarz, maseczka chroniąca przez zarazkami i pytanie „Am I pretty?” Jednym z lepszych odcinków był ten z Coblynau, przypominającymi legendarnych pukaczy stworzeniami stukaniem w ściany ostrzegającymi górników przed niebezpieczeństwem.
Oczywiście, mamy całe mnóstwo nawiązań do constantinowego starszego brata nieco bardziej bezpośrednich. Są to sceny, zdania czy elementy wywołujące uśmiech na twarzy każdego fana obu serii i choć niektóre podyktowane są oczywiście wspólnym pochodzeniem kulturowym i miejscowieniem w literaturze – jak chociaż Pieczęć Salomona, tak część aż zachęca do zastanawiania się, co będzie dalej, jeśli Constantine zostanie przedłużony. Rage of Caliban przywołuje wspomnienie spnowego Pilota i Mary Winchester na suficie w sypialni młodszego syna. I tutaj, choć dla odmiany ojciec, został przez demoniczne moce niemalże przyszpilony do sufitu. W tym samym odcinku finałowa rozgrywka ma miejsce w Domu Strachów, a wędrówka Johna od jednego sztucznego upiora do następnego przypomina szalony taniec braci Winchesterów w Everybody Loves a Clown. Niewidzialny magazyn, będący własnością Felixa Fausta, nieodmiennie kojarzy się z posiadłością Cuthberta Sinclaira. Nie bez przyczyny zapewne również Papa Midnite pojawia się w pewnym momencie ze strzelbą Winchestera w dłoni i oznajmia „It’s a Wichester. Never misses. Forged by the old mystic in the West”, a na wspomnianym już zdjęciu promocyjnym ostatniego odcinka pierwszego sezonu John Constantine zamierza walczyć z wrażymi piekielnymi siłami przy pomocy podobnej broni palnej. I, jakkolwiek to już oczywiście nie jest nawiązanie, a zaledwie podkreślenie pochodzenia danej postaci, u mnie – zdeklarowanej fance niejakiego Crowleya - każdorazowe użycie przez egzorcystę soczystego „Bollocks” przywołuje wielki uśmiech na twarzy.

 
Źródełko: Tumblr.
Oba seriale to już klasyka, choć z odrobinę innych względów. Constantine to rewelacyjna adaptacja naprawdę znakomitego komiksu, Supernatural doczekał się już 10 sezonów, 11 w drodze i jest jednym ze zdecydowanych „must see” dla osób lubiących tego typu opowieści o nietuzinkowych bohaterach, broniących ludzkości przed nadnaturalnymi zagrożeniami. Oba seriale są wyjątkowo miodne, dobrze napisane i choć pewne rzeczy traktują inaczej, zakorzenione są w tej samej odwiecznej potrzebie człowieka: by ochronić się przed tym, co czyha na nas w mroku. A są to nie tylko siły Ciemności i bardzo podoba mi się to, że taka tendencja pojawia się coraz częściej w urban fantasy.

***

Tekst powstał na zamówienie portalu Pulpozaur.pl i tam też był opublikowany wcześniej :) całe dwa dni temu :)
 

piątek, 20 lutego 2015

Nigdy nie lekceważ zasady nr 1!

Jak przewidywałam tydzień temu – ten odcinek zniszczył mnie emocjonalnie. Co w sumie nie jest złą rzeczą, zwłaszcza zważywszy na to, jak bardzo obojętną pozostawia mnie ostatnimi czasy główny wątek. Oczywiście, jest to ściśle związane z SPNową zasadą numer 1 – NIGDY nie przywiązuj się do JAKICHKOLWIEK postaci w tym serialu – albo je zabiją na śmierć, albo zrobią im lobotomię. Jak pokazują ostatnie sezony, pierwsze rozwiązanie wcale nie jest takie najgorsze w obliczu potencjalnych idiotycznych rozwiązań (Gabryś!),bo drugie sprawia, że nawet zagorzali fani danej postaci liczą na to, że w końcu zejdzie – z litości dla psutego konsekwentnie image’u. Innymi słowy: powinnam być przygotowana. Nope. 

Cień Kata...
 Bogowie, jakie piękne te kainowe ujęcia były w tym odcinku!

Co dotychczas zawiera każdy odcinek poświęcony głównemu motywowi? Blebranie o Znamieniu, ewentualnie jakieś próby jego pozbycia się, Castielowe miotanie się bez sensu i równie idiotyczne przygody Króla Piekieł, pokazujące, jak powoli staje się pantoflem. W The Executioner’s Song dostaliśmy dwa motywy – Znamię i Crowley, Castiel zachowywał się całkiem sensownie i był pomocny, a dwie pozostałe składowe były całkiem zacne. 

Team Sam i Team Dean, skład dosyć niecodzienny.

Oczywiście... KAIN!!! Tęskniłam za tą postacią od roku, od First Born. Jasne, Timothy był zajęty, nie dało się go wpisać do serialu wcześniej, w efekcie dostaliśmy bredzenie o niczym, równie bezsensowne mignięcie Metatrona i tony scen prowadzących donikąd – jak choćby zdrowe żarcie i abstynencja. Jednak w momencie, kiedy pojawił się Kain... No dobrze, w momencie, kiedy pojawiło się promo, wiedziałam, on tego nie przeżyje. Liczyłam jednakowoż na jakiekolwiek rozwiązanie, którego... nadal nie ma!!! Bo nie ma. Wzięto na tapetę jedną z lepszych postaci ostatnio stworzonych, a potem ją zabito, by zapełnić odcinek (inaczej pewnie dostalibyśmy kolejne załamujące dylematy Castiela, bo przecież przed przerwą powinno się zarzucić jakiś odcinek z głównego wątku) i tak bardzo nie wnosi to niczego do problemu.

Zachwycania się ciąg dalszy.

No bo przyjrzyjmy się sytuacji – ostatni odcinek, tak chwalona przeze mnie rozmowa w Impali, Dean zapowiada, że będzie walczyć i zejdzie walcząc. Na plus policzę tu to, że Dean przyznaje się bratu, że po prostu się boi, że przyjdzie mu zejść tak szybko – ponieważ Dean tak naprawdę liczy/ma nadzieję na to, że zejdzie. Jego śmierć z ręki Pierwszego Zabójcy prawdopodobnie załatwiłaby sprawę, wszak nawet Rycerzyca Piekła potraktowana Ostrzem nie wróciła na ten padół łez. Wiemy też, że użycie Ostrza przez jego prawowitego właściciela przeciwko sobie samemu kończy się w bardzo zły sposób, a przynajmniej nie daje takiego efektu, na jaki właściciel liczył. Jednak jeśli właściciel Ostrza wrazi je pod żebro drugiemu? Może to jest właśnie ta luka w przepisach, która miała dać Deanowi szansę na przerwanie błędnego koła? Niestety, nie dała, bo Kain przywołał najgorszy koszmar Deana – że ten zabije własnego brata. I tu następuje przeładowanie systemu. Kain zresztą sam wskazuje nam przyczynę – zabicie Crowleya wywoła u Deana te same uczucia, co u mnie 10 sezon – teściowa-samochód-rzeka, zabicie Casa będzie bolało ponad miarę, jednak to zabicie Sama sprawi, ze Dean tego nie przetrwa jako Dean, przekroczy pewną granicę i stanie się takim samym szaleńcem jak Kain. Wtedy Dean zaczyna walczyć i walczy skutecznie. Nie jest jednak w stanie zrobić jednego – zabić przeciwnika patrząc mu w twarz, boi się spojrzeć na własną przyszłość, bo ze Znamieniem – nawet przy najlepszej samokontroli – dokładnie taka przyszłość go czeka. Nie teraz, kiedy indziej, ale jest to nieuniknione. Bo Dean, jeśli dotychczas mało mu było, będzie przeklęty jeszcze bardziej. Dokładnie mówiąc: siedmiokrotnie bardziej. 

Ale Pan mu powiedział: „O, nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie!”
Rdz 4,15

TA scena. Ciary, po prostu ciary mnie przeszły.

Jesteśmy zatem w punkcie wyjścia – Dean nie tylko nadal ma Znamię, ale też zostało ono dodatkowo podrażnione krwią jego oryginalnego nosiciela. Postać Kaina została, mówiąc szczerze, nieco w ten sposób zmarnowana, choć dało nam to odcinek dobry. Podoba mi się szaleństwo, w jakie Pierwszy Zabójca popadł, spowodowane tym, że po raz pierwszy od ponad 100 lat zabił, choćby były to tylko demony. Minął rok, może jeszcze przez chwilę próbował się powstrzymywać, choćby ze względu na pamięć Collette, ale potem postanowił zadziałać, usprawiedliwiając się działaniem na korzyść szeroko pojętej ludzkości. Jego plan? Zabicie wszystkich, którzy się od niego wywodzą jako tych, których krew jest skażona! Oczywiście, jak sam przyznaje, nie wszyscy są zabójcami, a niektórzy zabójcy nie są jego potomkami, ale statystyka nie działa na ich korzyść... Co daje, jak sam stwierdza, 1/10 ziemskiej populacji. Rachunek mnie początkowo zaskoczył, choć oczywiście, nigdzie nie jest powiedziane, że cała ludzkość wywodzi się od synów Adama i Ewy, gdzieś, o ile pamiętam, plączą się po Księdze Rodzaju i mitologii chrześcijańskiej inne postaci, które jakieś tam potomstwo mieć powinno, choć jego część traktowana jest jako wynaturzenie (patrz nefilimy). Nie wiemy w sumie nic o potomstwie Abla, ale Set, trzeci brat, był zdecydowanie płodny. Tak, czy siak, to faktycznie podchodzi już pod ludobójstwo, nie zaledwie pod masakrę. Zatem Kain staje się potworem, a potwory należy likwidować. Zresztą, sam to przewidział. When I call you -- and I will call -- you come find me and use the Blade on me. For what I'm about to do.” Kain znał potęgę Znamienia, wiedział, że karmione krwią, nawet przelaną w sprawie słusznej, dojdzie do głosu. I doszło. 

 Piękne te ujęcia. Zachwycam się bezgranicznie.

Powiem tak – Supernatural ma to do siebie, że bardzo często sprawia, że czuję się złym człowiekiem. Dlaczego? Nienaturalnie wiele razy kibicuję antagonistom, dlatego, że moralność moralnością, ale sprawiedliwość powinna być po ich stronie. I naprawdę nie dzieje się tak tylko dlatego, że są przystojni – żeby daleko nie szukać, przypomnę Andrew z ostatniego odcinka. Przypomnę Jake’a Tally’ego. Przypomnę Maxa Millera. Przypomnę Lucyfera, który w swój pokręcony sposób miał rację. Przypomnę bogów z Hammer of the Gods. Teraz do tej listy dopisuję Kaina. Jasne, był masowym mordercą, jasne, zamierzał z zimną krwią wyrżnąć 1/10 stanu osobowego naszej planety. A jednocześnie zapytam tak od niechcenia – a dlaczego właściwie noga mu się powinęła? Tak, Deanie Winchesterze, tak, Crowleyu, patrzę na was. Kain miał wysoko rozwinięte poczucie odpowiedzialności, a zważywszy na to, że Abaddon była jego tworem (no bo jednak w tej wersji nie ma słowa o upadłych aniołach, podobnie jak to było w przypadku Azazela), musiał w jakiś sposób spróbować pomóc pozbyć się zarazy z powierzchni Ziemi. Osobiste powody zapewne tylko pomogły mu podjąć decyzję. A pomoc, niestety, uwzględniała nie tylko przekazanie Znamienia Winchesterowi, ale także zapewnienie mu jakiejś drogi ucieczki, a taką mógł mu tylko dać, biorąc na siebie demony poszukujące Deana i Crowleya. I to był ten kamyczek, który dał początek lawinie. No szkoda mi tej postaci, tak strasznie mi jej szkoda...

 Kolejna rewelacyjna scena i niesamowite ujęcie. I jak to ktoś zgrabnie podsumował na Tumblrze - tylko fani SPNa mogą zachwycać się scenerią masowego pochówku.

O kolejnej składowej odcinka, czyli Castielu, mogę powiedzieć niemal same dobre słowa, a to, co niedobre, nawet sensownie uzasadnić. Nasz pierzasty bohater wreszcie zachowuje się nawet z sensem, pomaga, nie rzuca się zanadto w oczy, a pierdołowaty jest w normie, znaczy wobec istoty obdarzonej znacznie większą mocą. Co mnie właściwie zastanawia, bo w gruncie rzeczy Kain był stworzeniem innego anioła, zatem powinien mieć moce nie przewyższające stworzyciela. Oczywiście, możemy wziąć pod uwagę fakt, że za jego powstanie odpowiadał Lucyfer, archanioł, a przez tysiące lat Kain zapewne dokształcił się w rozmaitych zaklęciach, jednak... hmmm... Hmmmm... Jasne, rzucanie Casem i anielskim ostrzem o ścianę odpowiednio o wóz i ziemię było widowiskowe, ale zdziebko pozbawione sensu. Jednak jestem w stanie to przeżyć, oglądając Casa w trybie „wojownik Pana”, przesłuchającego demona w celu ustalenia miejsca pobytu Kaina. Wyjątkowo do niego nie mam pretensji za zabicie demona wraz z nosicielem, bo akurat na to Castiel nigdy nie zwracał uwagi, choć zapewne akuat on mógłby przeprowadzić sensowny egzorcyzm. No ale cóż, nie miał się od kogo hasłem „Saving people, hunting things” zarazić, bo chyba jedynym tego przejawem za jego kadencji była próba ocalenia miasta, w którym miał się zamanifestować Samhain, przed gniewem anielskim.

 Cas niepierdołowaty. "Zdziwniej i zdziwniej, zawołała Alicja."

I tak dochodzimy do Crowleya. Teściowa-samochód-rzeka. I w dodatku mi go żal, co jest uczuciem straszliwym w przypadku naszego Króla Piekieł, bo dotychczas przeważała u mnie dzika fascynacja, jeśli nawet zdarzał się ostatnio facepalm. Powiem tak – na początku tego odcinka zaświtała we mnie dzika nadzieja, że Plan rzeczywiście istnieje, a Rowena mogłaby się nauczyć, że „you don’t con a conman”. Rozmowa o manipulacji sprawiła, że zakrzyknęłam „W tym szaleństwie jest metoda!” Otóż może Crowley, wiedząc, co się dzieje, udaje podatnego na jej wpływy, by – po pierwsze – zamydlić jej oczy, po drugie – przekonać demony o własnej nieszkodliwości i zdebileniu, co mogłoby niezadowolonych sprowokować do działania i oczywistego ujawnienia się. Ewentualnie, przekonać, że za całe zło odpowiedzialna jest mać i lekiem byłoby anonimowe poderżnięcie jej gardła. Bo przecież zdawał sobie sprawę z bycia manipulowanym i wyglądało na to, że właściwie w pewnym momencie odcinka zaczęło go to nawet bawić. Tymczasem... no cóż, tymczasem Dean okazuje się być Deanem, stosującym klasyczne „Cel uświęca środki”. I tak, wiedząc, że co jak co, ale umowa to dla Króla Piekieł rzecz święta, najpierw kłamie mu w żywe oczy, a potem oddaje Pierwsze Ostrze Castielowi. I przypominam, zarówno Sam, jak i anioł byli zaskoczeni tym ruchem, bo umowa – powiedzmy sobie szczerze – jest umową. Nie żeby Castiel sam nie próbował onegdaj wykiwać Crowleya wręcz koncertowo.

 

Wiemy, że Trzecia Próba sprawiła, że Crowley stał się częściowo człowiekiem, w mniejszym lub większym stopniu, jako że nigdy nie została dokończona. Stał się jednak wrażliwy na ludzkie emocje, czy to odczuwane przez niego, czy przez samego siebie. Pamiętamy sławetne „I need to be loved” i dokładnie tego pragnie Crowley – związku z drugim człowiekiem, drugą istotą. Lola się przypomina, aczkolwiek nie jest to przyjemne wspomnienie. Oglądanie Casablanki się przypomina, jak wyżej. Bromance z Deanem jest tylko tego potwierdzeniem. Jasne, Dean okazuje się nie do końca być tym, w co chciał go przekształcić Crowley, więc Crowley przekazuje go Samowi, jednak choćby po tych koszmarnych flashbackach wiemy, że tęskni za tym specyficznym związkiem emocjonalnym. To, jak bez wahania przychodzi na pomoc Winchesterom, kiedy tylko zostaje wezwany, nawet nie żądając niczego w zamian, co jest dziwne, jeśli o niego chodzi, świadczy o tym, że ma do nich określoną słabość, zwłaszcza do Deana. 

 Tak, masz przerąbane. Odtwórca Twojej postaci, Wasza Wysokość, został regularem, musiał dostać storyline. Emotions, feelings, te sprawy...

I to właśnie ten Dean kopie go teraz w dupę z pełną premedytacją. Wraca zatem do Piekieł i piekielna mamusia, którą mam ochotę udusić gołymi rękoma za głos, sposób bycia i ogólny poziom wkurwialności mnie samym byciem na ekranie (dobra robota, scenarzyści i Ruth Connell!), dosyć konkretnie uświadamia mu to, co my właściwie w jakiś sposób wiemy. Ma koronę, ale nie jest królem. Jest manipulowany nie tylko przez mamusię, ale równie uroczo wykorzystywany przez Winchesterów. „You’re not the King, not anymore. You’re their bitch.” Oczywiście, nie wierzę w bezinteresowną troskę Roweny, wszak zrobi wszystko, by położyć łapę na środkach, które zapewnią jej ochronę i zemstę na Wielkim Kowenie, a to wszak Winchesterowie sprawili, że syn na ostatnią akcję się nie udał, ale jakby na to nie patrzeć – ma rację. Mistrzostwem manipulatorstwa jst w tym momencie odejście od dziecięcia, które jest w niekwestionowanym szoku, ale... Kurczę, żal mi Crowleya. I albo się chłopak weźmie za siebie i znowu będzie tym bezlitosnym skurwielem, którego pomocy należy bać się tak samo jak zemsty, albo rozpadnie się na łatwe do wykorzystania przez mamusię strzępy. Lub – a bit of both. Mało to optymistyczne, cholera, jednak jakiś tam plan rozwoju postaci widzę. Choć wcale nie napawa mnie optymizmem. 

 Mistrzostwo świata.

To był dobry odcinek, dawał solidnie do myślenia. Wizualnie był absolutnie przepiękny, zwłaszcza w scenach z Kainem. W dodatku lekcje odrobiono naprawdę solidnie i wreszcie dostaliśmy nawiązanie do słów Michała z The Song Remains the Same: „It's a bloodline. Stretching back to Cain and Abel.” Jest mi jednak cholernie ciężko na duszy, bo po pierwsze strasznie martwi mnie storyline crowleyowy, po drugie… KAIN!!! Wprowadzić tę postać po to, by właściwie nie dała żadnego rozwiązania... Dziękuję Wam, twórcy Supernaturala, za rujnowanie mnie psychicznie... Jakbym tego, cholera, dodatkowo potrzebowała...

A teraz mamy hiatus. Do 18 marca. Bosko. Trzy dni przed konferencją, na którą się muszę solidnie przygotować i będę się stresować jak cholera. Idealny moment na emocjonalną załamkę ;)

Supernatural, 10x14 The Executioner’s Song, scen. R. Berens, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Sheppard, M. Collins, T. Omundson i inni.