poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Smutno mi, Panie... I się boję.

Hmmm, to był całkiem dobry odcinek. Wielka szkoda, że dostajemy dobre kawałki głównowątkowe tak późno, prawie na końcu sezonu! A naprawdę jest, jak widać, co poruszać!

 Pudło Wertera? No cóż, przynajmniej widz nie cierpiał podczas oglądania jak cierpiałam podczas czytania wiadomej powieści Goethego.

Przede wszystkim absolutnie oczarował mnie główny wątek. Tyle już czasu jesteśmy w sumie zanurzeni w mitologii Ludzi Pisma, a większość z tego to archiwa w Bunkrze i sam Bunkier. Oczywiście, odkrywanie ich sekretów służy najczęściej, niestety, jako deus ex machina, bo skoro tak długo zbierali pewne informacje, to na pewno mają ich po kokardki. Ma to swoje zalety, dotychczas nie jest aż tak nadużywane, ale... Trochę skrzywiłam się na rewelację, że niezbędne do odczytania Księgi Przeklętych zapiski posiadają oczywiście Ludzie Pisma. Pytanie tylko, czy to jest ten potężny artefakt, który chciała odzyskać Rowena od Olivette. Zważywszy na zabezpieczenia, jakimi był obwarowany, nie jest to wykluczone... Bardzo ucieszył mnie powrót do postaci Cuthberta Sinclaira, bo jego jednorazowy występ w Blade Runners to było dla mnie zdecydowanie za mało. Taki malowniczy villain! Ekscentryczny i pomysłowy! 

 Przyjemna była ta podróż w czasie... Swoją ścieżką, ciekawe, czy kiedykolwiek dowiemy się, jak wielu Ludzi Pisma tak naprawdę liczyła sobie obsada Bunkra.

Wreszcie dowiadujemy się, dlaczego czarnoksiężnik został wykluczony z grona Ludzi Pisma i ludzkości pozostaje tylko się cieszyć, że Crowley’owi nie udało się swojego czasu go zlokalizować, bo – jak wiadomo – bywa bardzo przekonujący, a z wiedzą Sinclaira dużo ciekawych rzeczy mógłby zdziałać... Niestety, jego słowa o Ludziach Pisma – „Damn snobs. Bunch of librarians, if you ask me”, są smutnie prawdziwe. Wiadomo, że potrafili walczyć z nienazwanym i potrafili złożyć ofiarę z życia, większość z nich jednak, w okresie poprzedzającym masakrę, była raczej zachowawcza. Chociaż, oczywiście, nie da się ukryć, że metody pana Sinclaira były rzeczywiście drastyczne. Tak czy siak, naprawdę liczę na to, że poznamy więcej mrocznych sekretów państwa uczonych. Tylko... dom? Naprawdę? Ja wiem, że nie sądzili, że zostaną nagle sprzątnięci z powierzchni ziemi, jednak ten pomysł wydaje mi się raczej niespecjalnie mądry... Mało to jaskiń albo innych potencjalnych kryjówek, które (jak zakładam) nie zostaną zlicytowane za zaległości podatkowe?

Straszliwie smuci mnie to, w jakim kierunku podąża wątek Sama. Jasne, od początku tego sezonu wiemy, że nie cofnie się przed niczym, by tylko dotrzeć do swojego brata i by go ocalić, jednak tym razem jego podświadomość rzeczywiście bardzo ładnie zdiagnozowała problem – „What's another human life to you? Anything's worth it, as long as you two make it out alive. You think Dean is a loose cannon? You’re the reckless one!” Problem nie dotyczy tylko przypadkowego ludzkiego życia. Nawet rodzina, o którą przecież Winchesterowie tak walczą, nie liczy się, jeśli w grę wchodzi ocalenie jednego brata przez drugiego. Tak, Adamie Mulligan, spoglądam w twoją stronę. Boś nadal w Piekle... Ani na chwilę nie zaskoczyła mnie zgoda Sama na warunek Roweny: zabicie Crowleya, bo powiedzmy sobie szczerze, to właśnie Sammy jest bardziej racjonalny jak chodzi o to, co powinni z Królem Piekła zrobić. Nie jest w jakikolwiek sposób związany z nim nawet cieniem czegoś, co można byłoby określić jako wzajemna zależność, czego nie da się jednak powiedzieć o Deanie. Cena, jaką Sammy’emu przynajmniej teoretycznie przyjdzie zapłacić za zdjęcie klątwy, jest dla niego niczym. Przynajmniej w jego własnym mniemaniu.

 Beauty Sleep Roweny mnie rozłożył na łopatki.

Bo my widzimy podróż młodszego Winchestera ku zagładzie, ku potępieniu, w przeciwieństwie do jego brata całkowicie z własnej woli. On jest naszym potworem tego sezonu, wychodzi z niego ta bezduszność, którą mieliśmy okazję poznać w pierwszej połowie sezonu szóstego. Liczy się tylko jego brat, nieważne koszty i konsekwencje. Jeśli musi zawrzeć pakt z najbardziej niebezpieczną wiedźmą, jaką spotkali, so be it. Jeśli w grę wchodzi ofiara życia, so be it. Zachariasz miał jednak rację – „when the heat gets hot, they're not gonna give a flying crap about you. Hell, they'd rather save each other's sweet bacon than save the planet.” Ponownie mamy do czynienia z samonakręcającą się spiralą I nagorsze jest to, że w tym punkcie sezonu mam ponurą świadomość tego, że cokolwiek się wydarzy, nic nie zmieni samowego zdania I postępowania. Pytanie tylko, kto i jak się na nim za to zemści. Może Rowena, wykiwana wręcz koncertowo? No cóż, zobaczymy... Przykre jednak jest to, że oni się nigdy nie nauczą.

 Sam jak zwykle wygląda uroczo cierpiąc.

W przeciwieństwie do wyczynów Sama, Dean nagle awansował na najbardziej rozsądną postać serialu. Powiedzmy sobie szczerze – wybór miejsca, w które zaprowadziła go jego podświadomość, jest nieprzypadkowy, dokładnie tak, jak powiedziała iluzja Benny’ego. Czyściec, jak sam Dean kiedyś przyznał, jest prosty i nieskomplikowany – po prostu walczysz i walczysz. Nie musisz szukać zdobyczy, ona przyjdzie sama. Zabij lub zgiń. Chociaż w tym sezonie widzę w Deanie więcej niż dotychczas, powiedzmy sobie szczerze – chłopak nie jest specjalnie skomplikowany, dla niego liczy się praca i brat. Dodatkowo, teraz praca i żądza zabijania jest dodatkowo podkarmiana przez Znamię, które daje mu niezłego boosta do umiejętności – pamiętacie jak Bobby był pod wrażeniem, kiedy w Mystery Spot Sam sam zabił całe gniazdo wampirów? Dean jednak, podobnie jak Kain w ubiegłym sezonie, kontroluje się, choć nie jest to zapewne łatwe. No dobrze, próbuje się kontrolować, bo pamiętamy jakże malowniczą rzeźnię w The Things We Left Behind. Dean stara się myśleć racjonalnie i walczyć. Czyli gdzieś tam w tle mamy tę postawę sprzed zabicia Kaina, sprzed The Executioner’s Song... I mam szczerą nadzieję, że tam zostanie, bo co jak co, ale Dean będzie potrzebował wszystkiego, co ma, by ogarnąć swojego brata. 

 Nie jestem fanką Benny'ego, ale nie powiem, uroniłam łezkę, gdy Dean znowu został zmuszony do zabicia swego przyjaciela.

Bo pod koniec odcinka padają słowa, o których my pamiętamy cały czas podczas oglądania, natomiast bracia zapominają o tym, kiedy tylko scenarzystom jest wygodnie – „We are stronger together than apart.” Sam oddałby życie podczas próby otworzenia sejfu, gdyby nie było tam Deana. Jednak ta uwaga jest rzucona na próżno – młodszy Winchester nadal będzie utrzymywał wszystko w sekrecie... Niestety.

 "Two of us against the world."

Ciekawi mnie, w którą stronę to pójdzie... Wprawdzie nie należę do osób panikujących obecnie, że Sam zabije Crowleya, bo przecież Mark Sheppard po zakończeniu kręcenia sezonu podziękował ekipie za cudowną współpracę, ale zaczynam się zastanawiać, co oni właściwie planują. Powiem tylko, że mam dość powrotu do sekretów, idiotycznych sekretów, mam dość Roweny i mam dość kręcenia się w kółko... Boję się bać...
 
 A na koniec uroczy widok: Rowena na łańcuchu.

Supernatural, 10x19 The Werther Project, scen. R. Berens, reż. S. Pleszczynski, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, R. Connell, K. Smith i inni.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Post pyrkonowy i informacyjny

Tak się złożyło, że przed Pyrkonem wyjeżdżam na 3 dni i Internet będę miała zaledwie może przez komórkę. Taka praca, kocham ją, ale czasem jak się wszystko nagromadzi... Jak tylko wracam, rzucam się na łóżko, śpię kilka godzin i o 6 rano w piątek wsiadam do autobusu na Pyrkon. Jak łatwo się domyślić, nie mam szans na obejrzenie nowego odcinka, nie wspominając o napisaniu recenzji :) Pojawi się pewnie najwcześniej w poniedziałek lub wtorek i najmocniej za to przepraszam :)

A tymczasem w kwestii Pyrkonu. Jak to zwykle w moim przypadku bywa, mam prelekcje. Oczywiście, obydwie wybitnie spnocentryczne ;)

Sobota, 17:00, blok serialowy - Koszula w kratę i woda święcona - czy to wystarczy, żeby zostać łowcą?
Niedziela, 09:00, blok serialowy - Jak przetrwać na konwencie supernaturalowym, czyli poradnik dla laików.

Poza tym będziecie mogli mnie znaleźć na stoisku, gdzie cały Pyrkon stoję z moimi kartkami, a razem ze mną straszliwy pożeracz kasy w postaci Biżuterii inspirowanej książkami, filmami i serialami. Ostatnia informacja od orgów mówi, że nasze stoisko będzie miało numer HM5, ale bajzel organizacyjny jest wielki, więc po prostu wypatrujcie mojej magicznej walizeczki.

 
 Tak się właśnie prezentuje walizeczka. Będę miała również zakładki i notatniki, choć te ostatnie nie w specjalnie dużej ilości. Zabrakło czasu...
Zdjęcia odpowiednio Dark Market oraz Creatio Fantastica.

I mnie - w kurtce, koszuli w kratę i koszulce tematycznej. Mam nadzieję, że się zobaczymy :)










piątek, 17 kwietnia 2015

Jakiś potwór tu nadchodzi...

I jest totalnym idiotą. Nie wiem, co się dzieje, odcinek sam w sobie całkiem przyzwoity, choć właściwie działo się niewiele, jednak wszyscy główni bohaterowie – no, może poza Deanem – to banda osłów.


 Metatron w końcu usiadł tam, gdzie chciał, a ja widzę paralelę - nie wiem, czy zamierzoną czy nie. Osoby na siedzeniu pasażerskim knują. Na potęgę.

Nawet nie wiem, od czego zacząć, tyle baranów do obsmarowania... Może zacznę z nieco mniejszej rury, od Metatrona i Castiela. A raczej Castiela, bo Metatron robi dokładnie to, czego można byłoby się po nim spodziewać – kombinuje. W dodatku robi to w sposób tak absolutnie i skrajnie upierdliwy, że jakkolwiek wstyd się przyznać, ale podziwiam Casa za jego anielską cierpliwość. Łaska szmaska, ja rozsmarowałabym Metatrona na siedzeniu po godzinie. A w sumie cierpliwa jestem. Castiel popełnia błąd za błędem, przede wszystkim w momencie, kiedy w jakikolwiek sposób ufa Metatronowi, a nie da się ukryć, że to nastąpiło po przerwie na posiłek w jadłodajni. Po pierwsze, wywody Największego Upierdliwca Niebios naprawdę przypominają to, co Castiel mówił chociażby o kanapce z masłem orzechowym i galaretką, zresztą, jest to referencja bardzo grubymi nićmi szyta. Potem cherubin zarzuca im, że razem rozwalili Niebo – Cas i Metatron. Oczywiście, podejrzewam, że większość aniołów dokładnie tak uważa, a uwolnienie Skryby z niebiańskiego więzienia tylko to potwierdziło. Brawo. Świetna robota. Ostatni gwóźdź do trumny to biblioteka (btw, Metatronie, w cholerę ludzi chodzi do biblioteki, świetna skrytka... heh...). 

 Brawa dla Metatrona. Czerwona kartka dla Castiela.

W momencie, kiedy Cas rozkuł Marudnego Zgreda i spuścił go z oczu, wiedziałam, że po ptokach. Osobiście obstawiałam odesłanie go za pomocą znajomego sigila, którego, podobnie jak to użyte zaklęcie, również rysowało się ludzką krwią. Tylko na to czekałam. Niestety, imperatyw opkowy wymagał odzyskania Łaski przez Castiela, co w sumienawet nie jest złe, bo kończy nam to dwusezonowe smędzenie. Jednak Metatron zwiał, pytanie dlaczego Castiel nawet nie próbował go łapać, skoro jako anioł dysponuje superszybkością. Nawet jeśli Metatron miał demoniego tableta (przepraszam, ja to zawsze tak nazywam), to nie dało mu przyspieszenia. DLACZEGO zatem nasz janiołecek nie wyskoczył za nim na ulicę jak już skończył się przemieniać. Więcej, Cas stał się człowiekiem zanim anioły upadły – dlaczego zatem jego skrzydła są spalone jak u innych? Komuś się coś pozapominało? Tak czy siak, idiota numer jeden. Metatronowi, którego nie znoszę, klaszczę i kłaniam się nisko. Well done, my friend, tylko nie wiem, czy to powód do radości.

 Scena piękna, ale co z tymi skrzydłami???

Druga idiotka to Charlie. Nie lubię tej postaci, to prawda, ale dotychczas całkiem ją szanowałam. W tym odcinku mi przeszło i to nie dlatego, że dziewczę, które całe życie przesiedziało w komputerach i na sesjach, nagle skacze po pociągach, naumiało się walczyć itp. To wszystko jest możliwe, a bycie nerdem nie wyklucza bycia „fit”, więc nie o to mi chodzi (choć tak między nami, Mary Sue skills kontratakują – jak dla mnie trzeba mieć spore umiejętności, by tak zaciąć w dłoń przeciwnika, by wypuścił broń, ale nie upitolić mu łapki). 

 Nie musiałam patrzeć na spis aktorów. Tym ninja mogła być tylko Charlie...

Przyjmuję na to poprawkę i niech będzie. Ale przemowa Charlie o życiu łowieckim, a już najbardziej pytanie „How it became my life?”, zrzuciło mnie z krzesła. Odpowiedź jest prosta: BECAUSE YOU BLOODY WANTED TO! To Charlie postanowiła zasmakować tego życia, do Oz ruszyła w poszukiwaniu magii, a potem się okazało, że to zmienia życie... Cóż za niespodzianka, psia jej mać. Od facepalmów boli mnie czoło, niemal jak przy czytaniu przedwczorajszej analizy na Armadzie... 

 Nie kocham Charlie, ale jej "Castiel fangirl moment" mnie rozczulił :)

Jednak palmę pierwszeństwa w zdebileniu może nie nagłym, ale za to totalnym, dumnie dzierży w tym odcinku Sam. W momencie kiedy Dean przestał się wygłupiać i opowiedział mu wszystko, byłam przekonana, że brat zrewanżuje się dokładnie tym samym. Niestety, nie, bo braterskiej otwartości mieliśmy w tym sezonie jakby za dużo... Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego, do jasnej cholery, Sam tak strasznie ukrywa te swoje dążenia do usunięcia Znamienia z ręki swojego brata? Oczywiście, poza imperatywem angstowym? I poza tym, że Sam wygląda tak bardzo przystojnie, kiedy cierpi? 

 Mówię, że ładnie wygląda...

Nie ma, powtarzam, nie ma, najmniejszego powodu, by to ukrywać i co więcej – nakłaniać kolejnego inteligentnego, janioła pańskiego (który nim jednak nie jest, wedle Metatrona, ciekawe dlaczego!), by kłamał. Po czym ten anioł, który dotychczas był najlepszym kumplem starszego brata, nagle zaczyna się zachowywać niczym uczniak przyłapany na oglądaniu pornosa. Rany boskie... Oczywiście, mistrzostwo zdebilenia Sam osiągnął na końcu tego odcinka, przekazując Księgę Przeklętych komu? Nieeee, nie Crowley’owi, przecież on ich zawsze wystrychnie na dudka. Ale jego mamusia to już co innego... Przypominam, mówimy o wybitnie bezwzględnej wiedźmie, która już próbowała raz Deana sprzątnąć z tego świata. Przypominam, mówimy o wiedźmie, która niejeden raz udowodniła, że życie ludzkie to dla niej tak jak splunąć. Przypominam, mówimy o księdze niewypowiedzianych niegodziwości. Ale nie. Bo to przecież taka wiarygodna osoba. Facepalm. Co najmniej podwójny.

 O właśnie taki!!!

Sam bowiem nie przejmuje się już niczym, dąży do celu na ślepu, czyli odwala to, co stało się przyczyną zguby tak wielu winchesterowych przeciwników. Sam staje się potworem, co zresztą było zapowiadane od samego początku tego sezonu i jest to absolutnie i totalnie niczym nieuzasadnione. Owszem, sprawa Lestera i zapewne inne ciemne pomysły Winchestera, próbującego dotrzeć do swojego brata, to jedno, ale nagła zmiana charakteru Sama w sprawach już niezależnych od tego, to inna rzecz. Pamiętacie, kto chciał próbować uratować ludzkie życie w The Things They Carried? No właśnie. Nie był to Sam... który ostatnimi czasy przypomina po prostu Sama Bezdusznego, bo tę wersję, i owszem, widzę zawierającego pakt z Roweną. Wiem, że Bezduszny był częścią Sama, ale to wszystko w tych okolicznościach przyrody nie ma sensu.
 
 Biedny Dean... naprawdę mi go żal.

Zwłaszcza, że to Dean powoli, acz nieuniknienie, zmienia się w potwora. Jednak on walczy, on jeszcze się kontroluje. On nie odpuszcza, ratuje życia, on ma marzenie, że po tym wszystkim po prostu pojedzie na długie wakacje na plaży... To Dean pragnie zniszczyć zło, mimo że prawdopodobnie zawiera sposób jego ocalenia. I jakkolwiek sama nie wierzę, że to piszę, to on jest ostatnim sprawiedliwym w Sodomie i rozsądnym w Supernaturalu. Aż by się chciało zobaczyć Gabrysia, który to komentuje...

 Przerwa na rekla... Dean Gun Porn.

Żeby nie było, że tylko narzekam – bardzo podobał mi się motyw Księgi Przeklętych, księgi zawierającej tylko i wyłącznie zło (i tak, ubawiła mnie Charlie, twierdząca, że nigdy nie widziała czegoś takiego... Tak naprawdę to raczej Bobby byłby wiarygodny mówiąc coś takiego). Ludzka skóra użyta jako pergamin przypomina nam nie tylko księgę zawierającą zaklęcia niezbędne do ożywienia Eve, ale też bluźniercze dzieła z Lovecrafta. Oooo tak! Fakt, że stała się źródłem mrocznej potęgi rodziny Styne’ów też jest świetnym motywem, choć, doprawdyż, nie wiem, jak mogliby w takim razie wypuścić ją z rąk. Zwłaszcza przy takich możliwościach jej lokalizacji! No ale oni to nie Charlie (Mary Sue mode on). Kolejną zagadką z Księgą związaną jest to, jakim cudem Dean nie wyczuł, że nie została tak naprawdę zniszczona. Wydawało mi się, że księga kusiła go nawet mimo zamknięcia w odpowiednio zabezpieczonym pudełku, a tu nagle bum, nic się nie dzieje. Ani chybi chłopak sobie coś wmówił i jak tylko zobaczył, że coś płonie, potęga podświadomości załatwiła sprawę... Ech... Żeby to było takie proste! Aaa, jak już jesteśmy przy rodzinie Styne’ów – czy tylko ja miałam przy okazji silne skojarzenia z Królewską Rodziną z Grimma? Wręcz wypatrywałam Alexisa Denisofa! A jakie ładne kolty mieli... Mam nadzieję, że się jeszcze z nimi spotkamy!


 Mniam mniam. Chcę więcej. Broni i mrocznej pradawnej rodzinki.

Kolejną wielką niewiadomą jest ponowne wprowadzenie do akcji demoniego tabletu. Co Metatron z nim zrobi? Spróbuje opchnąć Crowley’owi w zamian za przysługę? Wystawi na aukcję podobną do aukcji plutosowej? Bez wątpienia jest to bardzo wartościowa karta przetargowa i jakkolwiek sama nie wierzę, że to piszę, nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jaki będzie wynik jego knucia...

Cholera, że też po tak ładnie rozwijającym się pod tym względem sezonie, Sam znowu wraca do idiotycznego zwyczaju „nicniemówienia” i „knuciozaplecamidiotyzmu”... Odechciało mi się wszystkiego, powiem Wam szczerze... Jasne, jestem ciekawa, gdzie to wszystko pójdzie, ale ogólnie mam takie takie wielkie WTF. Tak, ten nadciągający potwór jest idiotą.

Supernatural, 10x18 Book of the Damned, scen. R. Thompson, reż. P.J. Pesce, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, F. Day, J. Branson, R. Connell i inni.

sobota, 11 kwietnia 2015

Monotematycznie: cathiowe jaredowe wrażenia



Będę dzisiaj bardzo okrutna i z braku nowego odcinka zacznę swój cykl wspomnieniowy, znaczy będę opisywać moje wrażenia ze spotkań z supernaturalowymi aktorami. Nie spodziewajcie się długich epistoł (oczywiście poza jednym przypadkiem), to bardziej takie impresje niż klasyczne sprawozdania. Wierzcie mi, nie da się zapamiętać wszystkiego, zwłaszcza z paneli, szczególnie jeśli się na nich gżdaczuje. 

I tak, wiem, że będziecie mi życzyć spłonięcia na suficie niczym mać Winchesterów.

To co, zaczynamy od Jareda?

 Zważywszy, że na sali było około tysiąca osób, a miejsca w pierwszym rzędzie są bardzo słono dodatkowo płatne, te monitory ratowały nam życie.

 Jak widać, Jaredowi ciężko zrobić zdjęcie, na którym on się nie rusza. Chomik zapewne powiedziałaby, że zna ten ból - jej próby zrobienia mi nieporuszonych zdjęć podczas prelekcji są nieustające.

Jared jest dokładnie taki, jak się wydaje – przesympatyczny energetyczny szczeniak. Na scenie szalał, siedział na oparciu krzesła, traktował wszystkie pytania bardzo poważnie. Zapytany, czy Gen wróci do serialu albo na konwenty, odparł, że do serialu na pewno nie, ale jak tylko odchowa dzieciaki, zacznie na pewno uczestniczyć w konwentach. Padło również pytanie o jego ulubiony odcinek – jest to Death’s Door, również dlatego, że mało w nim Sama, więc Jared mógł go oglądać jako fan. Jeśli chodzi o te zabawne, zdecydowanie i niezmiennie The French Mistake.

 Zrobienie dwóch ostatnich zdjęć było możliwe tylko dzięki temu, że gżdaczowałam i stałam stosunkowo blisko. Odległość to jedno, te cholerne światełka z tyłu to drugie. Ilość zdjęć, na których mam absolutnie ostre światełka i nieostrych aktorów jest wielka jak głupota emocjonalna Winchesterów.

Bardzo żywo reaguje na fanów. W hotelu panował zaduch, jakaś fanka źle się poczuła i siedziała osowiała z boku. To właśnie Jared był osobą, która ją zauważyła, posiedział z nią, dał jej wodę – był naprawdę niesamowity. Nasze przeżycie było zdecydowanie mniej dramatyczne, za to przesympatyczne – szłyśmy uchetane po  straszliwej kolejce, po drodze spotkałyśmy Jareda, rzuciłyśmy nieśmiałe „Hello Jared” i w odpowiedzi dostałyśmy przesłanego całusa i uroczy uśmiech. No i faktycznie, Jared jest cholernie wysoki i oczywiście musiałam na fotoopce palnąć idiotyczne „Aren’t you tall?”. Brawo. Bardzo oryginalnie, Cathiu.

 Wiem, wiem, mam spłonąć na suficie niczym mać Winchesterów. Jaki on jest cudownie mięciutki...

Jak łatwo sobie wyobrazić, kolejka do autografów ciągnęła się przez korytarze i spokojnie sprawiała, że Piekło wydawało się miejscem przyjaznym. Mimo to, Jared znajdował czas, by zamienić z każdym dwa, trzy zdania, chwaląc koszulki czy cosplay. Nie wiem, co takiego jest w tym człowieku, że ma się wrażenie, jakby rozmawiało się z kumplem, dawno niewidzianym, ale jednak.