sobota, 27 czerwca 2015

5 moich ulubionych odcinków 10 sezonu (więcej nie było)

Wiecie, co jest najgorsze? Próbuję ci ja napisać o moich ulubionych odcinkach tego sezonu i ciężko mi przypomnieć sobie więcej niż trzy, które zapisały się jakoś w mojej pamięci. Masakra, panie. Nawet jeśli gdzieś tam pojawia się kilka dobrych, giną pod natłokiem ogólnego badziewia. Źle jest, naprawdę, zwłaszcza jeśli pomyślę o tym, że tym razem finał, który zazwyczaj plasuje się dosyć wysoko w moich prywatnych rankingach, nie został nawet obejrzany po raz drugi.

Szczęśliwie, w przeciwieństwie do Sodomy, nawet w tym sezonie znajdzie się pięciu sprawiedliwych... znaczy dobrych. To co? Zaczynamy? Kolejność chronologiczna, jak to zwykle ze mną bywa.

1. Soul Survivor (10x03)

  •  świetne lśnieniowe sceny Deana w Bunkrze – Jensen Ackles jest aktorem doskonałym!
  • Crowley po raz pierwszy w tym sezonie siedzi sobie na tronie w Piekle. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że będę tym widokiem serdecznie znudzona,
  • Crowley ratujący nędzne życie Casa! I tak, idę o zakład, że to pomoże Królowi uratować cztery litery w pierwszym odcinku 11 sezonu.



2. Fan Fiction (10x05)

  •  za określenie fabuły kilku ostatnich sezonów mianem „najgorszego fanfika, o jakim Marie kiedykolwiek słyszała,” 
  •  za przyjacielskie poklepanie wszystkich fanów po pleckach, 
  •  za wspomnienie o Adamie, 
  • za uczynienie Carry on My Wayward Son częścią supernaturalowego świata, 
  •  za Chucka na końcu.




3. About a Boy (10x12)

  • za powrót do starych dobrych retellingów, 
  •  za stworzenie nadziei na to, że wątek Wielkiego Kowenu będzie istotną częścią tego sezonu. Niestety, złudnej nadziei, ale o tym nikt nie mógł wiedzieć.
  • za absolutnie rewelacyjnego młodego Deana Winchestera, czyli Dylana Everetta!



4. The Executioner’s Song (10x14)

  • za to, że jest to odcinek, w którym każdy z bohaterów ma do zagrania jakąś rolę, a nie tylko włóczy się po ekranie ze smętną miną, 
  •  za scenografię, oświetlenie i ujęcia, 
  •  za KAINA!!! Za jego osobowość, sposób mówienia, za powolne szaleństwo... I tak, jestem nadal w ciężkiej żałobie.




5. Inside Man (10x17)

  •  za Bobby’ego!!! Jak ja się za nim stęskniłam!!! 
  • za rewelacyjną rozmowę o rodzinie w wykonaniu Deana i Crowleya, 
  • za współpracę Sama i Castiela, która miała ręce i nogi, 
  • za wykopanie Roweny z Piekła. Niestety, nie z sezonu.



środa, 24 czerwca 2015

Doctor Who Symphonic Spectacular

Mam trochę zaległości, wiem o tym, alem w rozjazdach i kiedy po zostawieniu turystów po kolacji docieram do swojego hotelu, chcę już tylko zalec w łóżku i się wyspać. Nie wspominając już o jakości wifi w niektórych hotelach!!! Tym razem jednak wrzucam zaległą relację z londyńskiego koncertu :)

Nie da się ukryć, że muzyka filmowa jest jednym z moich ulubionych gatunków muzyki w ogóle. To wszystko bez wątpienia wina Johna Williamsa, a później było już tylko gorzej. Dosyć często zdarza mi się zatem zapomnieć już o filmie lub serialu, jednak słuchać od czasu do czasu soundtracka, a jeśli w trakcie oglądanej przygody zdarzy mi się zasłyszeć coś ciekawego, tym gorzej dla mnie. Czepia się i zostaje na zawsze.

 Na początek oficjalne zdjęcie z wydarzenia, bo moje takie dobre nie są :)

Jedną z takich ścieżek dźwiękowych jest bez wątpienia ta napisana do nowego Doctora Who, autorstwa Murraya Golda. Choć sam główny temat został raptem poddany pewnej kosmetyce (świetny artykuł o ewolucji czołówki znajdziecie tutaj...), tak niemal wszyskie główne utwory danych sezonów mocno trzymają się mojej mp3 (na czele z I’m the Doctor). Nic zatem dziwnego, że kiedy moja przyjaciółka (tu na scenę ponownie wchodzi Tenel) zapytała, czy bym się nie wybrała na Doctor Who Symphonic Spectacular, za skromne 25 funtów, odpowiedź mogła być tylko jedna. Na tani bilet do Londynu zawsze się zarobi (w końcu tanią linią lotniczą okazał się LOT, a bagaż podręczny mieści zaskakująco wiele). 


Oczywiście, nasze bilety po 25 funtów to miejscówka nie z gatunku tych najlepszych (nie pytajcie, ile kosztowały te najlepsze), ale widok był naprawdę przyzwoity, natomiast SSE Wembley Arena do koncertów jest więcej niż przystosowana. Problem pojawia się, jeśli pacjent cierpi na lęk wysokości, bo co jak co, ale stromo to tam naprawdę było.

 Myślę, że stromość na zdjęciu została oddana :)

Tłumy dzikie! W dodatku bardzo zróżnicowane wiekowo. Oczywiście, całe mnóstwo dzieciaków radośnie wymachiwało sonicznymi śrubokrętami i batutami z TARDIS na końcu, jednak kolejne rzędy zapełniały osoby w wieku od nastoletniego po 60, 70 i wszyscy bawili się równie cudnie. Przy okazji mogłam się napatrzyć na wybór koszulek doktorowych, bo pomijając te sprzedawane na miejscu, chyba nie było dwóch takich samych (łącznie z tym, że na kimś wypatrzyłam nową koszulkę jaredowo/jensenową Moose and Squirrel Always Keep Fighting). Mój Doctor Pooh robił wielką furorę, mam nadzieję, że OtherTees jeszcze będzie ją kiedyś miał, bo dużo osób się zapaliło do regularnego sprawdzania strony. Było też całkiem sporo cosplayerów, niektórzy naprawdę rewelacyjni!


Tradycją już jest, że kolejne koncerty są prowadzone przez aktorów związanych z serialem i choć poprzednio był to Mark Sheppard (nie tym razem, chlip chlip), i tak nie byłam specjalnie pokrzywdzona, ponieważ tę odsłonę poprowadził Peter Davison, czyli nie kto inny jak Piąty Doktor. I to poprowadził w znakomitym stylu! Dyżurnym żartem stały się jego stosunki z Colinem Bakerem, który miał jakoby czyhać na robotę prowadzącego i czekać w pogotowiu, jeśli Peter by się nie sprawdził.

“And so Colin texted me: Break a leg. You know, it’s like a theatrical expression of good luck. But then he added: I mean – really break a leg.”

Absolutnie cudowna była interakcja Petera z dyrygentem, Benem Fosterem, który równie radośnie uczestniczył w komedii gagów i żartów, a w momencie kiedy Davison wyciągnął z TARDIS swoją marynarkę i wręczył ją dyrygentowi, sala płakała nie tylko ze śmiechu. 

Autor scenariusza koncertu musiał się w ogóle nieźle bawić i być zagorzałym fanem. Tematem przewodnim miały być potwory i choć kolejne utwory nie były w większości z nimi związane, tak w odpowiednich momentach na scenę i na widownię wkraczali kolejni przeciwnicy Doktora, przy czym największe wrażenie robiła Mumia z Mummy on the Orient Express, która usiłowała pomiziać niektórych widzów po ramieniu. Absolutnie cudowne były Daleki, które najpierw chciały eksterminować wszystkich zgromadzonych, później otoczyły Bena Fostera i zagroziły mu, że jeśli nie zagra natychmiast Evolution of the Daleks, cała historia może skończyć się nieciekawie. Oczywiście, tylko głupiec zlekceważyłby żądania Daleków! Oprócz Mumii i Daleków mogliśmy podziwiać też chociażby Ood, Cybermenów i the Silence.


 Przy odrobinie dobrej woli można coś niecoś dojrzeć :)

Sam jednak Ben Foster i Peter Davison nie byliby w stanie wyczarować tego, co stanowiło esencję wydarzenia: muzyki. Za to odpowiedzialni byli BBC National Orchestra i Chorus of Wales, z absolutnie powalającą solistką, Elin Manahan Thomas. Pozwólcie mi tylko powiedzieć, że bardzo żałuję, że nie było mnie stać na płytę z muzyką z koncertu – było to naprawdę cudowne przeżycie.

 Znalezienie TARDIS w sklepie też było przeżyciem!!!

Nie dane mi było jednak choćby zamknąć oczu i rozkoszować się dźwiękami, jako że równocześnie na ekranach wyświetlały się klipy z doskonale zmontowanymi scenami z konkretnych odcinków (nawet sezon 8 wyglądał na tych filmikach naprawdę nieźle!). Żeby podkręcić atmosferę, umiejętnie posłużono się reflektorami - jeśli na ekranach bohaterowie byli przykładowo skąpani w niebieskim świetle, podobne zalewało widownię. 

Wśród utworów znajdowały się takie kawałki jak A Good Man?, The Companions, Last Christmas Suite czy The Impossible Girl, jednak na mnie największe wrażenie wywarły The Pandorica Suite oraz Abigail’s Song, które zresztą stanowią moje ulubione fragmenty doktorowej ścieżki dźwiękowej. Nie wstydzę się przyznać, że przy Abigail’s Song (która w wykonaniu Thomas brzmiała zdecydowanie lepiej niż w przypadku Katherine Jenkins) popłynęły mi łezki, ale tak już mam akurat z tym Christmas specialem. Jest po prostu w mojej opinii najlepszy i mogę go oglądać tysiące razy. 

Cały koncert był punktem kulminacyjnym mojej londyńskiej wizyty i muszę powiedzieć, że nie spodziewałam się, że będzie aż takim przeżyciem. Lubię Doktora, choć jak to się mówi – bez szału, jednak wykonanie i ogólna atmosfera była naprawdę niesamowita. To, że przy okazji spotkałyśmy koleżankę z naszego międzynarodowego teamu gishowego, było tylko wisienką na torcie. Chcę więcej!!!


Co: Koncert Doctor Who Symphonic Spectacular
Gdzie:  SEE Wembley Arena, Londyn
Kiedy: 23 maja 2015 r.

sobota, 6 czerwca 2015

7 grzechów głównych sezonu dziesiątego


Jeśli ktoś zapytałby mnie w tej chwili, który sezon serialu uważam za najgorszy, bez wahania odpowiem: „Dziesiąty”. Do niedawna tę niechlubną palmę pierwszeństwa dzierżył oczywiście siódmy, za bzdury fabularne i kiepsko poprowadzony główny wątek. Oraz – last but not least – uśmiercenie postaci, która znajduje się dosyć wysoko na liście moich faworytów. Lewiatany jako to niesamowite zagrożenie wyciągnięte z odwłoka (a raczej z Czyśćca) charakteryzowały się tym, czym właściwie żaden przeciwnik Winchesterów dotychczas się nie odznaczał: absolutnym brakiem poczucia zagrożenia. Tak, wiedzieliśmy, że gdzieś tam sobie knują, gdzieś tam sobie siedzą, jednak skupowanie nieruchomości i szeroko zakrojona działalność na polu M&A nie były w stanie mnie specjalnie wzruszyć. Wiedziałam tylko, że umrzeć muszą – za Bobby’ego! Cały ich szeroko zakrojony plan ujawniony w ostatnim sezonie nie znaczył dla mnie nic, będę szczera. Wraz z nimi pojawiły się kolejne elementy z Nieba tym razem wyjęte, czyli tablice ze Słowem Bożym, które same w sobie złe nie są i stanowiły fajny element fabularny dla sezonu 8, ale niech mi ktoś drukowanymi literami wyjaśni, skąd lewiatany o nich wiedziały. Bóg, zamykając je, oznajmił: „A tak przy okazji, zamierzam napisać podręcznik dla opornych z waszymi słabymi punktami. A co! Wprawdzie jeszcze nie wiem, kto je spisze ani kto wykorzysta, ale kto bogatemu zabroni?” No innego wyjścia nie ma.

Niestety, teraz na prowadzenie wysunął się sezon dziesiąty, o czym piszę naprawdę z wielkim bólem, jako że zapowiadał się naprawdę niesamowicie. „Let’s go take a howl at that moon” i wszystko jasne. Plus, odcinki poświęcone potworom tygodnia były absolutnie cudowne. A jednak nie wyszło... Dlaczego? Nietrudno na to odpowiedzieć...
  1. Skandaliczne zlekceważenie Demonicznego Deana.
Całe lato czekałam na pierwszy odcinek, obgryzając wręcz paznokcie. Dean Winchester, który jest zły, puściły mu wszelkie hamulce... O mamo!!! W moim headcanonie stał się seryjnym mordercą, podobnie jak Bezduszny Sam, którego zachowanie pamiętamy chociażby z The Man Who Knew Too Much. Możliwe, że nadal próbowałby zabijać potwory, jednak demonie jestestwo plus sojusz z Królem Piekła, który kiedyś naprawdę mroził krew w żyłach, miały w moim wyobrażeniu dać coś, czego moglibyśmy się bać. No niestety. Bo przy okazji można byłoby znielubić bohatera, a jak to możliwe... Dostaliśmy zatem nostalgicznie pijącego Deana, sypiającego z kelnereczkami i od czasu do czasu zabijającego podesłanego przez Crowleya demona.
  1. Brak interesującego głównego wątku.
No dobrze, skoro już nie będzie ten czarnooki Winchester bohaterem sezonu, to może coś innego? Promocyjne hasła głosiły „Who is the real monster?” i choć rzeczywiście, dawało to czasami do myślenia, jednak przeważnie dawało to do myślenia blogerom i recenzentom. I jakkolwiek upadek moralny młodszego i ogólny starszego czasami podpadał pod to zdanie, tak jednak na pewno nie był to wątek przewodni sezonu. A co nim było? Hmmm, zdjęcie Znamienia Kainowego z ramienia Deana Winchestera. Dałoby sie z tego coś fajnego wyciągnąć, tylko że Carverowi się to absolutnie nie udało. Najlepszym dowodem odcinki poświęcone głównemu wątkowi, a które były tak słabe, że ponownie obejrzałam może dwa. Zważywszy na to, że wcześniejsze sezony oglądam niejako w tle i są odcinki, które widziałam kilkadziesiąt razy, to o czymś świadczy.
  1. Zabicie Kaina.
Kain był jedyną postacią, która ten wątek główny mogła pchnąć w miarę ładnie do przodu i uczynić go interesującą. No właśnie... Był... Mam wrażenie, że scenarzyści mają taką listę z hasłami, które należy w danym sezonie odfajkować. Jedną z nich jest „Zabić jedną z postaci z głównej mitologii”. Niefortunnie dla nas, padło na Kaina, który choć w First Born nie robił zbyt wiele poza serwowaniem herbaty i obieraniem kukurydzy, wrażenie wywarł naprawdę spore. Przynajmniej na mnie. Jego pojawienie się w The Executioner’s Song było spełnieniem moich marzeń – Kain w akcji! Nareszcie! Zimny psychopatyczny morderca, któremu puściły hamulce... Może on wreszcie będzie tym głównym złym sezonu... bo do tego momentu nie było specjalnie nic widać. No niestety. Kain się pojawił, Timothy zarzucił grzywą i na tym się skończyło, bo pozycję na liście odfajkować trzeba. Mówiąc szczerze, nie stało się to nijak punktem rozwoju dla Deana, który jak wcześniej, tak i po zabiciu Kaina, chodzi i smędzi, czasami jeszcze przesiadując w bibliotece. No do jasnej cholery!

  1. Bohaterowie chorzy na schizofrenię.
Zresztą, o jakim rozwoju mówimy? Jak we wcześniejszych sezonach (najbardziej 1-5, nie da się ukryć) można było obserwować absolutnie przepięknie pokazane dojrzewanie i ewolucję braci Winchesterów, tak w sezonie dziesiątym chłopcy zachorowali na schizofrenię. I to w dodatku Sam chyba zaraził się od Deana – bo na początku sezonu to Dean skacze od „wszystko OK, będę walczył” po „O matko, nie ma dla mnie przyszłości”, do „I must kill my brother... because why fucking not, a dramaturgia odcinka wymaga czegokolwiek...” To nawet nie jest już dwubiegunówka. Sam albo zachorował, albo klasycznie zgłupiał, sama już nie wiem. Tak czy siak, z odcinka na odcinek zachowują się inaczej i nie ma dla tego żadnego uzasadnienia.
  1. Brak storyline’a dla pobocznych bohaterów.
Podobnie uzasadnienia nie ma dla obecności na ekranie Casa i Crowleya. Tak, mówię to ja, nie zła siostra bliźniaczka Cathii z innej galaktyki. Castiel zupełnie nie ma co robić, choć na początku sezonu ma jakąś tam Misję, koniecznie przez duże M: sprowadzić do Niebios anioły, które postanowiły zostać na Ziemi, czyli wykazały się tym, czego Cas tak bardzo dla nich chciał: wolną wolą. Jednak nagle to jemu zaczyna ta wolna wola przeszkadzać. Jest to tak ważne, że gdy towarzysząca mu Hannah uczy się doceniać ludzi i ich wybory, gdy porzuca ciało swojego vessela i wraca do Nieba, Castiel uznaje, że cała ta misja jest właściwie bez sensu i zaczyna interesować się tym, co pozostało z rodziny Jimmy’ego Novaka... tak bardzo ważne. To prowadzi do wprowadzenia jednej z najbardziej irytujących małoletnich postaci od czasów Kristy, ale o tym sobie jeszcze porozmawiamy. Nie może wskrzeszać, czasami nie może uzdrawiać, a choć to fabularnie nieuzasadnione, nie może też się teleportować, choć stał się człowiekiem zanim anioły spadły na Ziemię. Podobnie zresztą ma Crowley – w tym sezonie siedzi głównie na tronie i przekomarza się z mamusią, konsekwentnie niszcząc image budowany przez ostanie sześć sezonów. Nagle ta skryta, ufająca tylko sobie postać, zwierza się wszelkim możliwym podwładnym, daje sobą publicznie pomiatać, a w zanadrzu nie ma jakiegokolwiek Planu, tylko w pewnym momencie oznajmia, że „chciał tylko być dobrym.” Pewną nadzieją napełniała mnie scena w The Prisoner, ale jak się okazało, Crowley znowu był badassem tylko do następnego odcinka, kiedy znowu stał się chłopcem na posyłki. Nie, nie, nie... Marie miała rację, to najgorszy fanfik, o jakim słyszałam!!! #IStillBelieveInCrowley

  1. Wstawianie na siłę „interesujących” postaci kobiecych i dziewczęcych.
Mieliśmy w tym sezonie dostać interesujące i silne postaci kobiece, dostaliśmy Claire Novak i Rowenę. Pierwsza to chodzący koszmar i nawet jeśli miałabym wziąć poprawkę na to, że to nastolatka z problemami (a uczyłam takie swojego czasu!), to wszystkie jej posunięcia kupy się nie trzymają. Jakim cudem ona przeżyła do tego 18 roku życia, skoro jej streetwise ma ujemne modyfikatory i cały czas kończy ufając nie tym, co trzeba, tudzież wchodzi do baru, chcąc kogoś zastraszyć całą swoją nastolatkowością i jest zdziwiona, że nie wychodzi. Nie, po trzykroć nie. Nie jestem w stanie ani jej współczuć, ani nawet przejąć się jej losem, podobnie jak w przypadku młodocianej hunterki Kristy, wcześniej już przywoływanej. Drugim „odkryciem” tego sezonu jest Rowena i tu już sięgam po kieliszek, bo na trzeźwo się nie da. Rozumiem, knuje. Rozumiem, to mamusia Crowleya. Natomiast w tym wszystkim jest absolutnie nieznośna, jej maniera wywołuje u mnie ból głowy, a finał irytuje. Znaczy, w pełni przyjmuję to, że wykiwała wszystkich, bo niczego innego bym się nie spodziewała, jednakowoż wprowadzenie nagle tej jedynej osoby, którą pokochała, a której potem ot tak, po prostu, poderżnęła gardło (czy co zrobiła, nie zmusiłam się jeszcze do ponownego obejrzenia finału), jest drażniące. Choć przyznam, że przynajmniej w jej przypadku widać rozwój postaci i to jak! Roweny się jednak nie pozbędziemy, idę o zakład, że w nią wcieli się Ciemność w sezonie jedenastym i od czasu do czasu będziemy ją widywali w odcinkach głównowątkowych. Oby jak najrzadziej.
  1. Wprowadzanie do mitologii elementów, które jej zaprzeczają.
I doszliśmy do mojej najgorszej traumy tego sezonu, czyli Ciemności. Jak, powtarzam, jak można było to zrobić całemu wielkiemu wątkowi apokaliptycznemu i głównemu elementowi serii, jaką jest wolna wola??? To po pierwsze, po drugie... na cholerę wprowadzać coś takiego w finale sezonu, a nie pierwszym odcinku następnego??? Toż nawet z lewiatanami postąpiono inaczej. Kolejna rzecz – zabicie Śmierci. Jeśli nie będziemy mieli zombie apokalipsy od następnego sezonu, strzelam focha.