Ojej, jaki to był przyjemny odcinek! Przywykłam już do tego,
że MOTW są pięćset razy lepsze niż odcinki głównowątkowe, ale nie spodziewałam
się czegoś aż tak miłego dla oka i ducha. Plus, zrobiono to, co było dosyć
istotne dla Supernaturala w jego
początkach – pośrodku przypadkowego epizodu ze sprawą tygodnia wrzucono dosyć
istotną informację. Sytuacja prawie jak z Mary Winchester i jej sławetnego „I’m sorry” w Home.
Kiedy usłyszałam, że jeden z odcinków będzie nosił tytuł Baby, byłam przekonana, że pójdą w
stronę fanfikową (nie byłabym tym specjalnie zaskoczona) i dadzą Dziewczynce
zmienić się w człowieka. I bawiła mnie ta myśl, i przerażała, bo to trzeba
zrobić z wprawą, a Carverowi jednak ostatnimi czasy sporo brakuje. Jednak po
tych 40 minutach spędzonych na oglądaniu, miałam takiego banana na twarzy i
ciepło w serduszku… Choć do jednej rzeczy mam w sumie zastrzeżenie – ale do
tego jeszcze dojdę.
Oczywiście, to był czysty żywy fanservice. Od momentu, kiedy
usłyszeliśmy narrację podaną nam głosem Proroka Chucka, łezka w oku się
zakręciła. Potem było już tylko gorzej/lepiej – ujęcie pokazujące żołnierzyka w
popielniczce (jakim cudem do dzisiaj nie wypadł, nie mam zielonego pojęcia),
klocki LEGO w wentylacji, wycięte inicjały chłopców… Ach! Bardzo podobało mi
się również to, że przypomniano sobie o kasetach, przecież to czyniło Impalę
tak unikalną (ha, pamiętacie, jak Dean się wściekał w Lazarus Rising, bo Sam podpiął swojego iPhone’a?). A moment, kiedy
panowie zasypiają w samochodzie, niemalże na waleta? W Swan Song usłyszeliśmy, że nigdy nie byli bezdomni, bo Impala
zawsze stała na poboczu, ale właściwie jest to pierwszy raz, kiedy widzimy to
tak wprost… Rozczuliłam się nieziemsko, zwłaszcza na widok lekko skręconego
Sama – zresztą, ja zawsze się zastanawiam, jak on właściwie się mieści z
przodu, siedziałam w Impali, tam jest rozpaczliwie mało miejsca! Końcowy dialog
też wlał mi miód na serduszko – „Let’s go
home.” „We are home.” Tak, nie da się ukryć, że Impala jest jedynym stałym
elementem w życiu Winchesterów (pomijając Sezon 7, o którym wolałabym raczej
zapomnieć).
Czy jednak to wystarczy, by obdarzyć ją nieomalże cudownymi
własnościami? Bo z całym szacunkiem, ale owo „znikanie” przedmiotów – wsuwki,
torebki czy maczety zakrawa na obdarzenie Dziewczynki nie dość, że prekognicją,
to jeszcze telekinezą. A to zakrawa mi wręcz na przesadę. Lubię Impalę taką,
jaka jest, bez specjalnych udziwnień. Mam nadzieję, że będzie to jednorazowy
przypadek, w moim odczuciu raczej wypadek przy pracy.
Nareszcie, po raz pierwszy od lat, Winchesterowie zachowują
się jak na samym początku – rzeczywiście, tutaj mamy powrót do korzeni! Nawet
wyznanie Sama, że był zarażony Ciemnością, nie wbiło tego klina pomiędzy
chłopców, a już się tego obawiałam. Te radosne podkpinki, śmichy chichy oraz
niekończący się konflikt zdrowego i niezdrowego żarcia to jak podróż w czasie.
Już zdążyłam nieomal zapomnieć, że to Sam zawsze pchał w siebie sałatę…
Smoothies zamiast piwa rozbawiło mnie na potęgę. Chciałabym jednak, żeby to nie
był tylko i wyłącznie jeden odcinek w całym sezonie, w którym panuje właśnie
taka atmosfera, bardzo bym chciała, żeby było ich znacznie więcej!
Zdziwiło mnie tylko jedno i było to nieco out of character w przypadku Sama – to
podrywanie panienek. Nie mówię, że młodszy Winchester jest święty i w życiu by
się nie przespał z przygodnie spotkaną kelnereczką, ale to dotychczas zazwyczaj
było domeną Deana, zupełnie nie pasuje do Sama. Sam miewał przygody, i owszem,
ale niemal zawsze przynajmniej podbudowane jakimś krótkim zauroczeniem… I
natychmiast po przespaniu się z Piper rwie panienkę ze stacji benzynowej, będąc
tym tak pochłonięty, że nawet nie zwrócił uwagi na to, że brat właśnie zbiera
zęby z podłogi… Komuś chyba pomylił się Winchester…
Kolejna aluzja... Dobrze jeszcze, że nie "Harvelle's", bo by mi serce pękło.
Historia była nieomal jak w sezonie pierwszym – przypadkowe
polowanie, które właściwie, pomijając komedię pomyłek, casowych dociekań i
kombinowania, było rzeczywiście tylko klasycznym potworem tygodnia, kaszką z
mleczkiem dla osób, które zdołały powstrzymać Apokalipsę. Nawet Dean dostał
swoją kolejną szansę na to, by nadać nazwę nowemu gatunkowi potworów. No
dobrze, nowemu jak nowemu, ale i tak uważam, że w porównaniu z łowcami, archiwa
Men of Letters są nieomal skarbcem watykańskim. Co mi się też bardzo podobało,
to fakt, że dostaliśmy potwora, w którego przypadku wystarczyło zabić li tylko
Alfę, by cała reszta zarażonych powróciła do swojego standardowego życia.
Ładnie ułatwiło to chłopcom realizację mocnego postanowienia powrotu do „Saving people, hunting things…” Fascynuje
mnie jednak to, że potwory wyczuwają Ciemność, tudzież wiedzą o jej istnieniu…
Czyżby Ona również była ich wrogiem? Czyżby była wrogiem Eve? Już ustaliliśmy,
że Eve przecież również prawdopodobnie jest stworzeniem równym Bogu,
przynajmniej czasowo… To daje duże pole do popisu dla scenarzystów, obawiam się
jednak, że nie dostaniemy jakiegoś takiego naprawdę epickiego wyjaśnienia…
No właśnie, Ciemność… Niby jest, a jakoby jej nie było.
Znowu casus Sezonu 7, pradawne prebiblijne Zło czai się gdzieś w kąciku i
szykuje do ataku… Potwory szykują się również do walki, ale… Szczęśliwie, ktoś
nie śpi, by spać mógł ktoś. Pytanie tylko, kto to właściwie był. Nie wierzę, że
ciało młodego Johna Winchestera przybrał Bóg, to byłaby zbyt bezpośrednia
interwencja jak na jego dotychczasowe popisy… Co jednak z… archaniołami? Michał
już raz nosił ciało Johna… A przecież to nie byłby pierwszy raz, kiedy Sam
otrzymał przebłyski – wizje z Klatki? Opcją byłby również Lucyfer, co
tłumaczyłoby, dlaczego ukazał się właśnie młodszemu Winchesterowi… „Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie…” Już
kiedyś Winchesterowie doszli do wniosku, że jedyną szansą na uratowanie świata
jest otworzenie Klatki i zaakceptowanie Lucyfera… Jestem naprawdę ciekawa, kto
tam czuwa nad naszymi chłopcami.
Odcinek naprawdę przesympatyczny, uderzający fanów we
wszystkie czułe miejsca, ale też mający pewne wady. Nie czepiam się nieobecnego
Casa, bo jako OZI był po prostu rewelacyjny i takiego go zupełnie akceptuję…
Przynajmniej nie ma tragicznej miny kota na środku puszczy… Po kiego licha był
jednak ten epizod z panienką porywającą wręcz Impalę jedynie po to, by się nią
przejechać w iście wampim stroju? Nie rozumiem. Ni chu chu. Nie mieli co zrobić
przez trzy minuty? Nie pamiętam już, czy w tej torebce jej koleżanki
rzeczywiście było coś istotnego, ale nie wydaje mi się… Głupi epizod, wolałabym
kilka dodatkowych minut z chłopcami rozmawiającymi o rodzicach w Impali…
Drażni
mnie również jedna rzecz – zakończenie poprzedniego odcinka w Piekle – Amara
rośnie, domaga się dusz, jedna z regularnych postaci sezonu ma zatem duży
problem… I co? I nic, zostawiamy to odłogiem… No tak się po prostu nie robi.
Nawet jeśli odcinek MOTW jest bardzo przyjemny, jeśli mamy tak otwarty wątek,
powinien ulec jakiemuś domknięciu. Ale to chyba wszystko, co mam do zarzucenia.
A to już dobrze. Ja chcę więcej takiego dobra!
Supernatural 11x04 Baby, scen. R. Thompson, reż. T.J. Wright, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M.
Collins, M. Cohen i inni.