piątek, 26 lutego 2016

Jest dobrze!

Nigdy nie rozumiałam amerykańskiego upodobania do wrestlingu, ale to w sumie nie jest jedyny sport, którego nie rozumiem. Postanowiłam więc machnąć ręką na ogólne okoliczności przyrody i rozkoszować się odcinkiem MOTW, który na pierwszy rzut oka wydawał się taki prosty i oczywisty, a tymczasem… w swojej prostocie się to nieco skomplikowało. I wcale nie do końca okazał się MOTW.


Dean to jedno wielkie dziecko.

W swojej absolutnie cudownej narracji wplecionej w Swan Song, Chuck wspominał o tym, że chłopcy od czasu do czasu pojechali sobie na koncert Ozzy’ego, tutaj pojechali gdzie indziej, żeby się nieźle zabawić, nigdy jednak tak naprawdę nie widzieliśmy tego specjalnie wyraźnie na ekranie. Jasne, obaj mają swoje momenty fanboyowskie, ale na te 11 lat przygody, były one zdecydowanie zbyt rzadkie. Ten odcinek wynagrodził mi niemal wszystko, bo nie było w nim tych pobłażliwych spojrzeń ze strony żadnego z braci, obaj bawili się równie dobrze i obaj przeżywali swoje chwile. Co mnie trochę zaskakuje, to fakt, że w tym sezonie to Sam jest pokazywany jako zdobywca serc niewieścich i pies na baby, ale tak pewnie scenarzyści interpretują hasło „powiew świeżości”. No cóż, nie do końca się z nimi zgadzam, ale to nie pierwszy raz. Ale jeśli chodzi o odrobinę radości w winchesterowym życiu – tak, chcę więcej i więcej, i więcej!!! Nie przeszkadzało mi nawet to, o czym rozmawiałyśmy w komentarzach z Karmeną – ich najlepszy przyjaciel jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie (które zresztą jest wydumane, jak i całe to dzielenie się nosicielem), a oni jadą sobie na pogrzeb znanego wrestlera. Zostało to tak ładnie wyjaśnione we wstępie do odcinka, że aż mi się gęba szczerze uśmiechnęła – niemal tak, jakby ktoś te nasze marudzenia czytał.


Och, Sam i jego fanboyowanie :)

Sprawa, jak mówiłam, miała być prosta. Osobiście obstawiałam od początku mściwego ducha lub klątwę, bo przecież niewiele brakuje, żeby taką pętelką kogoś poddusić nieco za bardzo, a dość łatwo to zakwalifikować do „nieumyślnego spowodowania śmierci” czy „wypadku” i nasz nieszczęsny wrestler niekoniecznie musiałby siedzieć długo za kratkami… Potem kolejne wypadki, symbole… Powiem Wam, że przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie jest jakiś pomysł Lucusia lub Amary, bo jakoś zabrakło mi nagle tego, co było sednem początku sezonu – Amary zbierającej dusze. W ogóle jak na przedbiblijną Ciemność, Amara jakoś dziwnie się przyczaiła i nie wykonuje żadnych dziwnych ruchów… No po prostu jak Lewiatany, goddamnit. A tu niespodzianka, demon rozdroży! Stęskniłam się już za zwyczajnymi paktami i za zwyczajnymi demonami. No zwyczajnymi jak zwyczajnymi, Duke kombinował niczym Guy z Season Seven, Time for a Wedding i wszyscy wiemy, jak się to dla niego skończyło. Jednak faktycznie, przy takiej zmianie strategii i władzy w Piekle, wszystko może się udać.


Ciekawe w sumie, czy takie wymuszone sprzedanie duszy się jakkolwiek sprawdza.

Stęskniłam się też za ogarami piekielnymi i fajnie było je znowu „zobaczyć” w akcji. Nie rozumiem jednak jednej rzeczy. Gunner Lawless sprzedał duszę za głupotkę, to prawda, był jednak całkiem niezłym człowiekiem, a to, że nagle zaczął pomagać demonowi, łatwo wytłumaczyć strachem przed Piekłem. Jednak wystarczyło jego „W sumie sobie na to zasłużyłem”, by Winchesterowie nawet nie próbowali go ocalić. Jasne, pamiętam, że Evan Hudson sprzedał duszę w zamian za zdrowie swojej żony, a Ellie z Trial and Error matki, był to więc gest jakby wybitnie heroiczny, bo nie egoistyczny (choć jak na to spojrzeć pod innym kątem…), jednak tak naprawdę Gunner też na tę pomoc zasługiwał, przynajmniej udzieloną podobnie jak Ellie. Rozumiem, że chłopcy nie mieli przy sobie akurat w tym momencie wszystkich ziół niezbędnych do sporządzenia uroku, jednak nie wierzę, by nie mieli wysuszonego wiciokrzewu i pozostałych w swoim impalowym niezbędniku. Wystarczyłoby uciec, a wiemy, że ogarom daje się uciec, choćby tylko na chwilę (przynajmniej kiedyś się udawało). Niestety, hasło Saving people, hunting things, the family business jest przywoływane tylko wtedy, kiedy twórcom wygodnie. A szkoda. To był dla mnie jedyny zgrzyt podczas oglądania tego odcinka.

Pisałam w zeszłym tygodniu, że Piekło nam się mało piekielne zrobiło i nie inaczej jest teraz – niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego Lucyfer używa sali tronowej Crowleya zamiast zrobić sobie odpowiednie Leże w samym Piekle? Albo – jeśli Piekło mu nie odpowiada, bo w sumie nie musi – wynająć jakiś ładny apartamentowiec czy cuś, w końcu nigdy nie wyglądał mi na specjalnego fana umartwiania się. Teraz demony uganiają się za Ręką Boga… Hmmmm, mogę już nie kojarzyć faktów, ale skąd nasz archanioł dowiedział się, że takich broni było więcej? Dla mnie w ogóle użycie artefaktów stworzonych przez Boga przeciwko Amarze nie ma sensu – przecież kiedy ją uwięził, użył naprawdę niesamowitej mocy (a przynajmniej tak zakładam), więc co – teraz by sobie ją trwonił na pomniejsze wynalazki w stylu Laski Aarona? Która już w Biblii posłużyła do cudów? Skąd zatem jeszcze jeden ładunek? Z jednej strony cieszy mnie powrót do broni biblijnych (ach, ta Laska Mojżesza w The Third Man), z drugiej… Nie trzyma się to kupy, jeśli się spojrzy na całą mitologię.


Jeden władca Piekła z drugim.

Crowley doczekał się swojego momentu i chwalić bogów, że się na prowokację szytą grubymi nićmi nabrać nie dał. Od momentu, kiedy Simmons uwolniła go z łańcuchów, zaczęłam się zastanawiać, kiedy się okaże, że to podpucha, bo Simmons na wielką fankę Króla Piekieł nie wyglądała. Pojawienie się Lucyfera nie zaskoczyło mnie zupełnie, szkoda tylko, że biedny Crowley tym razem był niedoinformowany i trochę się zdziwił działaniem superbroni. Które – swoją ścieżką – było bez sensu. W poprzednim odcinku mocy wystarczyło, by rozwalić nazistowski okręt i łódź podwodną, a tu się skończyło na zabiciu jednego szeregowego demona? Bzdura. Ale przynajmniej Crowley jest wolny i aż się zdziwiłam, że nie czekał na chłopaków pod Bunkrem. Może się zorientował, że przegrał wszystko, co się dało w momencie, kiedy po raz pierwszy dał się zrobić w bambuko przez Demon!Deana? Słowa Lucyfera, że kiedyś był największym złem, jakie kiedykolwiek złowało, ale potem był już tylko fanem Deana, nigdy nie były prawdziwsze. Miejmy nadzieję, że da to trochę demonowi do myślenia, chociaż też mi się dużo rzeczy wydawało przy The Prisoner.


Fajny ten magazyn Crowleya. Najbardziej ubawiły mnie książki z cyklu supernaturalowego rozrzucone to tu, to tam.


I tak idę o zakład, że dalsze sceny Crowleya nie będą badassowe.

No i Lucyfer. Nie mogę, po prostu nie mogę Lucyfera w wykonaniu Mishy. Jest zbyt karykaturalny, zupełnie nie wiadomo, gdzie to zło i zagrożenie. Zachowuje się trochę jak jeden z tych szkolnych prześladowców, bo jakkolwiek kupuję upokorzenie, czyszczenie szczoteczką podłogi jest… niskie? Idiotyczne? Obliczone na radosny kwik śmiechu młodszej widowni…? Nie wiem. Wielka szkoda, bo jak Lucyfer Marka P. jest złowrogi nawet, gdy się spojrzy i uśmiechnie, tak wykrzywiona mina Mishy sprawia, że mnie zęby bolą. Jego pewnie też. Tyle, że przynajmniej może mówić mniej lub bardziej naturalnie.

Przed nami hellatus, a ja w sumie jestem ciekawa, co się tam dalej urodzi. Nie jest źle, a jeśli jeszcze ktoś wyegzorcyzmuje Lucyfera z ciała Castiela, będzie już naprawdę nieźle.

Supernatural 11x15 Beyond the Mat, scen. A. Dabb i J. Bring, reż. J. Wanek, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.


piątek, 19 lutego 2016

Zbyt wcześnie, mój padawanie…

Przyznam szczerze, że nie przepadam za odcinkami z podróżami w czasie i to w żadnym serialu, poza Doktorem Who, bo nie da się nie lubić ich w Doktorze Who, jako że trzeba byłoby nie lubić Doktora. Ale tam podróże w czasie stanowią samo sedno wydarzeń, gdzie indziej pojawiają się sporadycznie i choć czasem dają cudowny twist fabularny (Valen w Babylonie 5) i są naprawdę dobre, tak na ogół naprawdę za nimi nie przepadam. Nie byłam zatem wielce szczęśliwa, kiedy dowiedziałam się, że fabuła tego odcinka znowu związana jest z deanowym cofaniem się w przeszłość, jednak… Jednak się pomyliłam i bardzo mnie to cieszy.


Posiedźmy, pogadajmy... acz nie na Impali.

Może było to związane z faktem, że podróż w czasie była jednym z dwóch równoległych wątków i jakoś się to całkiem ładnie rozkładano. Na ogół takie rozdzielenie akcji między braćmi się nie sprawdza, bo jeden ma nudniejsze zadanie, tym razem jednak obecność Lucusia w Bunkrze sprawiła, że człowiek się zastanawiał, co takiego tutaj się urodzi. No i się urodziło… Ale po kolei.

Rozszerzenie mitologii Ludzi Pisma cieszy, zwłaszcza że wspomniana jest Europa, a tym, co zawsze można było zarzucić Supernaturalowi, jest amerykocentryzm. Wprawdzie jak widzę odniesienia do francuskiego ruchu oporu, to mam spore (nomen omen) opory, ale tutaj było to poprowadzone całkiem zgrabnie i w gruncie rzeczy Delphine była Kobietą Pisma, a nie członkiem La Resistance. Choć w sumie jedno drugiemu nie przeszkadza. Jak zawsze podobało mi się to, że wiele wiedzy zostało z czasem zaprzepaszczone – znaczy pewnie znajdują się gdzieś tam w przepastnych archiwach w Bunkrze (i są wyciągane z odwłoka we właściwym momencie), ale jako dziedzictwo uległo zatarciu – tak jak ów sigil, którym dziewczyna zabezpieczyła łódź podwodną.


Och orzeszku, jaka to była zacna scena.

Ucieszyło mnie ponowne odwołanie się do nazistów, bo jak pokazuje historia filmów klasy Ż, każda fabuła zyskuje, kiedy doda się do niej nazistów. Jak zwykle mamy nawiązania do Anneherbe i ich obsesyjnego poszukiwania mitycznych artefaktów, tym razem przy okazji będących częścią Arki Przymierza. Dłoń Boga… szczerze mówiąc, sądziłam, że to będzie jakaś część ciała boskiego vessela, zasugerował mnie, zdaje się, tytuł. Tymczasem… tymczasem dostaliśmy broń jednorazowego użytku, która właściwie niewiadomo co robiła, czyniąc wysiłki Deana tak naprawdę daremnymi. Podobało mi się to, nawet bardzo.


Mroczni naziści okultyści.

Podobnie jest podobała mi się szalenie Delphine, przy której przeżyłam jeszcze jedno zaskoczenie o imieniu Weronika Rosati, bo nie miałam o tym zielonego pojęcia. Ładna kreacja, naprawdę. Delphine jest uosobieniem tego, co dotychczas chcieliśmy zawsze dostawać w Ludziach Pisma – odwagi i poświęcenia, a przecież wcale nie jest łatwo pewne rzeczy zrozumieć i w nie uwierzyć. Moment, w którym wręcza Deanowi nóż i mówi mu, że ostatnim zabezpieczeniem jest ona sama… Widziałam w tej dziewczynie braci Winchesterów, skłonnych do nieustannych poświęceń. Widziałam Josie Sands, Henry’ego Winchestera, ofiar Złej Wiedźmy… Ludzie Pisma potrafili być tchórzliwymi molami książkowymi (jakby to było coś złego), jednak potrafili też poświęcić się w imię większego Dobra. Wprawdzie nadal uważam ich archiwa za pójście po linii najmniejszego oporu, jednak zaczyna to wszystko mieć sens.

Dean tym razem nie wydaje się być sierotą, nie mającą zielonego pojęcia, co właściwie robić. On wie, co robić, jemu nie pozwalają na to okoliczności i sumienie. Tak, tym razem Dean Winchester nie jest w stanie wsadzić dziewczynie noża w serce, nie jest opętana, nie jest vesselem – bo w tych przypadkach przyszłoby mu to zapewne bez specjalnego trudu. Dean w tym odcinku jest bardziej obserwatorem i podoba mi się w tej roli, szaleńczo. Podobała mi się też jego urocza nieznajomość historii, którą mógłby przekonać marynarza. Który – przy okazji – jakoś tak dziwnie szybko kupił jego opowieść.


Podobała mi się ta przerażona i zagubiona mina.

Sam jest Samem, kombinującym jak dziki koń pod górę, by ocalić brata. Jak zwykle, zaryzykuje nawet swoje życie, by tylko dać szansę na jego ocalenie. Tym, co mnie jednak zastanawiało niemal cały czas, było to, jakim cudem nie dostrzegł idiotycznego zachowania Castiela, który tak bardzo nie był tym Castielem. To było widać. Rozumiem, był zajęty czym innym, jednak wszystko, na czele z mową ciała, krzyczało „Hej, to kto inny!”.

No i dochodzimy do Lucyfera, z którym mam problem. Problem nazywa się Misha Collins. Lubię i szanuję Mishę, dotychczas spisywał się całkiem nieźle, ale Lucyferowi rady nie daję. Domyślam się, że jednym z najcięższych zadań dla aktora jest naśladowanie maniery kogoś innego i widzę, że się chłopak stara, ale… Nie. Nie, bo mi się już ta gęba opatrzyła. Misha jest – lepszym lub gorszym – Castielem i tu go zostawmy. Esencją Lucyfera był Mark Pellegrino, nawet Samifer nie przedstawiał go dla mnie równie dobrze jak Pellegrino. Wiem, Mark jest zajęty wcześniejszymi zobowiązaniami, ale… można to było może wcześniej zaplanować… Jeśli nie zaplanować, znaleźć dla niego innego vessela tak czy inaczej. Nie jestem w stanie kupić Mishy jako Lucusia, choć się chłopak stara. Lucyfer w odcinkach klatkowych wywoływał u mnie ciary, obecnie jest tylko rozbestwionym dzieciakiem. Różnica klasy i opatrzenia się widowni, jak sądzę.


Boże, za co mnie pokarałeś tymi Winchesterami, no za co?

Właśnie, jak już jesteśmy przy Lucusiu – Castiel nadal siedzi w swoim vesselu i teraz mówcie, co chcecie, ale moim skromnym zdaniem jest to nierealne. Esencja archanielska miała być naprawdę potężna, wypełniająca tylko wybrane ciała i pozostawiająca je upośledzonymi (jak pierwszy vessel Rafała). Tymczasem tutaj mamy przeciętnego anioła, który raczej nie opanował super potężnego naczynia i który potem z tym vesselem dziwne rzeczy wyczyniał. Mogę to jeszcze próbować usprawiedliwić tym, że Bóg, wskrzeszając Casa, wzmocnił ciało Jimmy’ego, ale to już szukanie wyjaśnień na siłę.


Booooże, ale Lucuś psuje całą zabawę, no!

Lucyfer jest taki, jakim opisuje go Gabryś w piątym sezonie – sfochanym dzieciakiem, który próbuje dopasować rzeczywistość do własnego widzimisię. Przejął Piekło i co? I nic. Siedzi na tronie, pogrywając sobie w cosik radośnie. Bezbłędnie wykorzystał daną mu możliwość, teraz jednak będzie kombinował, jak tu się pozbyć Amary. Nie wiem, nie lubię czarnych charakterów bez planu, dlatego też ostatnio osłabiał mnie Crowley. Lucyfer w sezonie piątym, Lucyfer apokaliptyczny to zupełnie inna bajka… Ten… jest nudny.


Jakoś inaczej sobie to wyobrażałam. Ale mój headcanon ostatnio jest daleki od pomysłów scenarzystów...

Nudny i w dodatku nie umiejący się bawić. Jestem szczerze zaskoczona tym, jak szybko odsłonił karty przed Samem. O ile bardziej interesująco byłoby, gdyby chłopcy powoli zaczęli się czegoś domyślać, tu wymsknęłoby mu się coś, tutaj zapomniałby o czym innym (jak czerpanie z duszy człowieka), tutaj zrobiłby coś powyżej swojego stanowiska (jak choćby to zaklęcie wymagające mocy archanielskiej)… Nie potrwało by to długo, ponieważ cechą Lucyfera jest przede wszystkim Pycha, co już tutaj widać, ale o ile bardziej byłoby to przyjemne. Jak dla mnie stało się to zdecydowanie za wcześnie, dramaturgia i napięcie poszło się paść, bo przecież wiedziałam, że Lucyfer Sama nie skrzywdzi, to dopiero 14 odcinek jest.  A wszyscy pamiętamy, co powiedziała Billie.


O, jakby się Łoś ogarnął, to miałby właśnie taką minę.

Jak już jestem przy tematach piekielnych, fragment, na który wszyscy czekacie :) Crowley. Na sieci trwa narodowa żałoba, jak można tak poniżać Króla Piekła, zwłaszcza kiedy jego żona właśnie rodzi (seriously, guys, za takie mieszanie rzeczywistości i fikcji Mark Sheppard odsyła do psychiatry), a najukochańszy szef lubelskiego oddziału cathiowego fanklubu tulał mnie zawczasu. Tymczasem… tymczasem mi się to cholernie podoba! Jak można ukarać człowieka, tfu, demona tak dumnego jak Crowley? Ano przez upokorzenie. I to zostało rozegrane cudownie. Zmuszony do bałwochwalczego potakiwania Lucyferowi, w byle jakiej hawajskiej koszuli, na smyczy… Idealnie! To jest naprawdę genialne rozwiązanie. Oczywiście, Lucyfer mógłby go zabić bez zmrużenia oka, ale… nie jest głupi. Misją Crowleya było zawsze PRZETRWAĆ. Mózg Crowleya kalkuluje pięćdziesiąt scenariuszy na minutę. To jest doskonały doradca, którego pozbycie się byłoby głupotą. Nie przyłączam się zatem do powszechnej żałoby – wręcz przeciwnie – chapeau bas!


Mimo tego, że całkowicie kupuję taką torturę dla Crowleya, mam wrażenie, że Piekło jest ostatnio po prostu karykaturą tego, czym zwykło być.

Robi się ciekawie. Interesujące, czy i kiedy anioły dowiedzą się o rozwoju sytuacji i zapragną działać… a może do Lucyfera dołączyć… wszak ma szansę pokonać Ciemność. Również, jeśli pamiętamy sezon czwarty, pamiętamy i to, że były anioły, które i tak chciały być częścią jego świty. Widzę olbrzymie pole do popisu, tylko… Misha tego nie udźwignie. Przepraszam wszystkie fanki Mishy, ja też go lubię, ale to goły fakt. A co dalej? A dalej to już będzie Bóg – potwierdzono obecność Roba Benedicta.


Supernatural 11x14 The Vessel, scen. R. Berens, reż. J. Badham, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

sobota, 13 lutego 2016

Klasyka i to dobra... romantyczna taka.

Lubię supernaturalowe odcinki „okazyjne”, bo potrafią tak pięknie wpisać się w całość sezonu, jednocześnie opowiadając swoją „świąteczną” opowieść. Do moich ukochanych należy chyba My Bloody Valentine, w którym chłopcy rozprawili się z Głodem, choć dużą sympatią darzę również A Very Supernatural Christmas (Winchesterowie fałszujący Cichą noc są w okresie świątecznym moim dzwonkiem na komórce). Tym razem mamy również do czynienia z odcinkiem walentynkowym, ale jak to w naszym serialu bywa – brak szczeniaczków i tęczy.



Idealny sposób na spędzenie Walentynek - oglądanie horroru. Chyba jutro dooglądam hammerowe Frankensteiny, bo pewnie nie wiecie, ale ostatnio powrócił mi odpał na Petera Cushinga.

Zawiązanie akcji, czyli mąż romansujący z opiekunką do dziecka to motyw szalenie popularny, więc tu zaskoczenia nie było. Wkrótce jednak twórcy rekwizytów mogli zapożyczyć serduszko z rekwizytorni Gry o Tron (choć tamto żelatynowe Emilia Clarke chyba jednak skonsumowała), bo sytuacja się rozwinęła, a my dostaliśmy nowego potwora. Choć przyznam, że bardzo liczyłam na to, że będziemy mieli zagadkę najbardziej klasyczną z klasycznych czyli zmiennokształtnego. No dobrze, Qareen też w sumie w jakiś sposób był/było zmiennokształtne. Znowu pojawiła się wiedźma i jednak prawda jest taka, że kupuję każdą, która tylko nie jest Roweną. Diaboliczny pomysł sprzedawania śmiertelnej klątwy jako sposobu na rozwiązanie problemów miłosnych mnie zachwycił, bo to takie… cudownie wiedźmowate. Żadnego blebrania o solidarności jajników, jak walimy, to po całości. Mniam.


Całkiem podobał mi się ten test długopisu ze srebrną skuwką.


Gdzie ona kupiła kieliszek tego rozmiaru???

Odcinek był tak bardzo klasyczny, jak tylko się dało i nie da się ukryć, że za takim serialem tęsknię. Chłopcy w motelu, jedynym źródłem informacji pozostał Internet i święty laptop Sama, były ładne ujęcia Impali, była również dama w opałach. Więcej, panowie grali w papier-nożyczki-kamień i Dean wygrał po raz pierwszy w historii! I wprawdzie przypomina mi się, jak obstawialiśmy listę rzeczy, którą scenarzyści odhaczają, to jednak było bardzo przyjemne. Taka formuła nadal się broni i to całkiem nieźle, więc nie rozumiem brnięcia w coraz to bardziej zakręcone wątki fabularne.


Historyczna rozgrywka.

Bohaterem odcinka był, oczywiście, Dean, bo Walentynki zawsze były jego świętem. Ubawił mnie serdecznie, kiedy pojawił się taki schetany jak koń po westernie z malinką na szyi i wyglądał na mocno zużytego. Przynajmniej w tej kwestii wrócił do normy (no i w kwestii fast foodu, jak wiemy). Rozmowa z niewiernym mężem również mi się podobała – Dean był tam starym dobrym Deanem, puszczającym oczka w kwestiach damsko-męskich i nie cierpiący za miliony. W pełni rozumiem Deana, który odciąga klątwę od ofiary, bo ma większą szansę na przeżycie. To też standardowy Dean. Czy już mówiłam, że ten serial broni się bez głupich pomysłów fabularnych? I Kartagina też powinna być zniszczona?


Niestety, żeby nie było nam za dobrze, wrzucono tutaj „skrywane pożądanie” i musiała się pojawić totalnie z odwłoka wyciągnięta Amara. Tak, coś ich łączy, wiemy. Tyle że to Dean mógłby się pokazać Amarze, a nie Amara Deanowi. Znowu mamy sytuację, w której scenarzyści próbują takim a nie innym posunięciem zasugerować coś, czego absolutnie nigdzie indziej nie widać. Dean na Amarę nie leci i żadne tam gadanie o tym, że ma nad nim władzę, tego nie zmieni. Łączy ich Znamię Kainowe. Łączy ich to, że Winchesterowie uwolnili Ciemność. Łączy ich to, że Amara wybrała sobie ewidentnie Deana na championa. Tylko tyle. I aż tyle. Nawet pseudotango, odtańczone przez nich w piwnicy, nie zmusi mnie do myślenia o Deanie i Amarze jako parze. O, nie czuję jak rymuję.


Sam za to może znowu wsiąść na tego swojego wysokiego konia i mianować się rycerzem ludzkości, bo skoro brat jest w jakiś sposób związany z Amarą, to jemu przypadnie jej zniszczenie lub ponowne uwięzienie. Wyczuwam falę Angstu, bo przecież Dean nie będzie się chciał pogodzić z tym, że brat wystawiony jest na strzał.


Nazwa hotelu cudowna. W ogóle dużo w tym odcinku różowego światła... ciekawe dlaczego :)

No cóż, zobaczymy. Następny odcinek jest głównowątkowy, fanki Crowleya szaleją, bo dostaliśmy przebłysk tego, co się z nim w Piekle dzieje – ku memu zdziwieniu wcale mnie to nie rusza i nie uważam, że jest to out of character, ale jeśli rzeczywiście będzie tak za tydzień, to wtedy się o tym rozpiszę. A na razie obejrzę sobie Love Hurts po raz kolejny, bo bardzo klasyczny to odcinek, a Walentynki się zbliżają. Idziemy z małżem na Deadpoola, zastrzelili nas kampanią promocyjną.

Supernatural 11x13 Love Hurts, scen. E. Charmelo i N. Snyder, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Harper, V. Terzo i inni.


sobota, 6 lutego 2016

Nieudany powrót

Nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam Jody Mills, uwielbiam ją nad życie. Sioux Falls również wywołuje u mnie przyjemne skojarzenia, w końcu to miejsce, w którym mieszkał przez lata Bobby. I jeśli wyrzucę z pamięci wydarzenia sezonu siódmego (swoją ścieżką, ciekawe, czy ktoś kiedyś przeszukał zgliszcza na złomowisku), to wszystko łączy mi się w bardzo ładną, zgrabną i logiczną całość. No nie. Nie, kiedy dorzucimy do tego Claire Novak.


Swoją ścieżką, ten wąpierz był nieco edwardowaty, nie wydaje Wam się?

Lubię odcinki, w których Supernatural wraca do swoich poprzednich bohaterów odcinka, nierzadko, niestety, po to, by zginęli w mniej lub bardziej tajemniczych okolicznościach (Sarah Blake, chlip chlip). Przy jedenastu latach (a serialowych trzynastu, o czym się, jak widać, rzadko pamięta) nie wyobrażam sobie, by na pewne osoby człowiek ponownie nie trafił, a ludzie, którzy na nadprzyrodzone trafili, nie skontaktowali się ponownie z braćmi. Niekiedy są to jednak postaci, których powrót nieco irytuje, nawet jeśli ich pierwsze pojawienie się było znośne (Krissy Chambers). Niekiedy zaś… Masz ochotę postać zatłuc. Lub wydłubać jej serce tępą łyżką. Tudzież popodrzynać tętniczki bagietką.


Wszędzie widzę teraz zachwyty nad tym odcinkiem, prośby, by było więcej takich "kobiecych", zachwyty nad Claire. Jestem chyba totalnie z innej parafii, bo dla mnie to był koszmar. Kobiecymi odcinkami są również te z Donną i Jody, a jakoś nie ma takiej fali zachwytu. I jeśli chciałabym spinoffa, to z Donną i Jody, a nie z nieznośną gówniarą z falą Angstu.

Don’t You Forget About Me łączy te wszystkie przypadki. Jak mówię, Szeryf Mills kocham i przyjmę na klatę w każdej ilości. Alex Jones nie zaszła mi za skórę specjalnie w pierwszym rozdaniu, teraz też dawała radę. Claire Novak zaś… Sprawiła, że chciałam kogoś zamordować. Możliwie brutalnie. Przy użyciu maczety.

Na temat Claire wypowiadałam się już przy okazji zeszłego sezonu długo i kwieciście, a wypowiedzi te można ograniczyć do: niech ją ktoś stąd zabierze. Szybko. Claire to postać skrajnie irytująca, a ten implikowany jej streetwise to o kant tyłka można potłuc. W zeszłym roku kiwaliśmy z politowaniem głową nad jej próbami zdobycia informacji i łażeniem w ciemne zaułki z obcymi facetami, tutaj nie mam już nawet siły kiwać głową. Akcja na samym początku odcinka z o-mało-co-poderżnięciem-gardła- nastolatkowi powinna ją niemal natychmiast wysłać na obserwację do psychiatry, Jody nie Jody. Claire jest niebezpieczną dla otoczenia psychopatką i to widać! To już nie jest tylko i wyłącznie kwestia zbuntowanej nastolatki, to załatwiliśmy przy „rodzinnym” obiedzie – złośliwości i dogryzanie sobie wzajemne kupuje w całości, też nie pałałam wielkim uczuciem do mojego własnego brata, co dopiero współwychowanki. Ale – Claire jest głupia, bo jakże inaczej nazwać pchanie się na chama na miejsce zbrodni i oznajmianie na cały regulator, że Sam i Dean mają fałszywe legitymacje FBI? Nie, wybaczcie, nie jestem w stanie wykrzesać z siebie grama ciepłego uczucia dla tego dziewczęcia i niech mi nikt nie zasłania oczu traumą po śmierci matki. I jeszcze ten żal, że Jody i Alex mają o wiele lepsze kontakty, więc ona się czuje odrzucona. DUH! Pomijając akcję z wampirami, to mieszkają ze sobą jakby nieco dłużej.


Jak mi się podobało to dumne spojrzenie Jody!

Jody jest świętą. Powiem tylko tyle i aż tyle. O ile pamiętam ten przeuroczy odcinek z Donną, Alex też nie świeciła przykładem, zresztą, wspomniano o tym i tutaj. Jednak mimo traumy, mimo ogólnej niechęci dziewczyna była w stanie się wyrobić i olbrzymia w tym zasługa Jody (i młodocianego wampira) – trochę przypomina mi to Lisę między sezonem piątym a szóstym, tak niedocenianą Lisę (zostało to przynajmniej ładnie opisane w One Year Gone). Jody wie, co to trauma, a serce po stracie syna i męża ma olbrzymie, przyjmuje na klatę kolejne ciosy, ale to nie jest, do cholery, organizacja charytatywna i trochę drażni mnie podejście Winchesterów na zasadzie „Podrzucimy ją Jody, będzie dobrze.” Cieszę się, że w tym odcinku pokazano, ze wcale tak różowo nie jest.


To była świetna scena.

Żal mi Alex. Bo przyznam szczerze – mam miękkie serduszko i ucieszyłam się, gdy pokazano, że dziewczyna zaaklimatyzowała się w miasteczku, osiąga niezłe wyniki w nauce i ma popularnego chłopaka. Tak, wiem, nie są to jakieś szczególne priorytety, ale dla nastoletniej dziewczyny jak najbardziej. Zwłaszcza dla dziewczyny po takich przejściach. Tymczasem część z tego okazała się kłamstwem i mam szczerą nadzieję, że Alex będzie w stanie przez to przebrnąć. Podobała mi się również bardzo istotnie pokazana różnica w jej obecnym pojmowaniu rodziny – dla tamtej była tylko przynętą, przygarniętą i „kochaną”, ale zaledwie przynętą. Tu potrafiła pokochać, całym swoim sercem, może niekoniecznie Claire, ale uczucie do Jody widać gołym okiem.


A za to gówniarę powinno się przełożyć przez kolano.

Sama historia odcinka niespecjalnie odkrywcza, ale też nie jakoś bardzo zła (na poziomie niesławnego Mannequina), choć w pewnym momencie aż nadto oczywista. Znowu sprawiła, ze człowiek zastanawia się, kto tak naprawdę jest w tym przypadku ofiarą, a kto katem. Bo wampir, który chciał odebrać wszystko Alex, a potem ją zabić, jest w jakiś sensem wampirem tragicznym – przemieniony został za swoje dobre serce, chciał tylko pomóc. Dobrymi chęciami piekło wybrukowane, bez dwóch zdań. Oczywiście, dziewczyny dały też pretekst do rozmów o rodzinie, o tym, czy warto być łowcą czy raczej mieć rodzinę, ale wszystko to wydawało się wywołane raczej dosyć sztucznie. Jedynym naturalnym elementem tego odcinka była „rodzinna kolacyjka”, kiedy chłopaki gadają z pełnymi ustami, a Jody przeprowadza rozmowę uświadamiającą o pszczółkach i motylkach. Nie. Zupełnie i absolutnie nie „mój” odcinek.


Choć są i motywy, które mi się podobają. Na przykład ten powiew wiatru. 


Dodatkowo, odcinek, który się ogląda w Tłusty Czwartek, a który zawiera pączkowego burgera, to odcinek słuszny. W tym jednym przypadku :)

I niech mi ktoś, do cholery, powie, co się dzieje z Crowley’em… TAK SIĘ NIE ROBI.

I niech coś zeżre Claire Novak. To tak w ramach Kartaginy.


Supernatural 11x12 Don’t You Forget About Me, scen. N. Won, reż. S. Pleszczynski, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, K. Rhodes i inni.