Wreszcie nadrobiłam i finał, bo w sumie nawet byłam już
ciekawa, co się w jakich okolicznościach wydarzyło. Kiedy jest się na
Twarzoksiążce, ciężko, naprawdę ciężko unikać spoilerów, zatem dwie główne
śmierci miałam już obczajone… Wiem, mam cztery odcinki zaległości, ale nie będę
się już bawiła w pojedyncze recenzje, spróbuję swoje wrażenia zamknąć tutaj.
Pozwolicie, że popełznę punkt po punkcie, tak łatwiej.
1. Bracia
Sam i Dean znaleźli się w punkcie, w którym są co sezon –
ratowanie świata. Co mi się tutaj jednak podobało, to fakt, że pracują jako zespół,
nawet jeśli jeden zostaje w Bunkrze, a drugi rusza zbawiać Amerykę. Wreszcie
doczekaliśmy się sensownej braterskiej akceptacji i to nie rozwiązań
samobójczych, jak to było już wcześniej. Piękna przemowa Deana do młodszego
brata, kiedy przyznaje, że ten dorósł do tego, by zostać przywódcą, to chyba jeden
z najładniejszych momentów tych kilku odcinków. Przyznanie, że był dla niego
ojcem i matką podczas psychicznego połączenia z Mary też nie było odkrywcze,
ale miło to usłyszeć od Deana, który najszczerszy bywa chyba tylko z butelką. Chłopcy
nareszcie dorośli. Mam szczerą nadzieję, że zostanie im tak na stałe, a nie w
wyniku ranta po rozlicznych odejściach zmieni się znowu w braterski angst.
Proszę, zatrzymajcie tę nową lepszą jakość!
Potrójny uścisk winchesterowy.
A przy okazji – bardzo mi się podobało to, że inny wymiar to
świat bez Winchesterów. W końcu bez nich nikt by świata nie uratował. Nawet
Bobby Singer i Rufus Turner.
A wrzucam Bobby'ego, bo jego teraz rzadko mogę umieścić.
2. Mary Winchester
W tym przypadku powiem tak – mam nadzieję, że przejście do
drugiego świata jest zamknięte na dobre. Przywrócenie Mary dało kilka okazji do
dramy, mniej lub bardziej ciekawej, jednak jeśli było przewidziane na straszliwe
wręcz udręki fabularne w tych ostatnich odcinkach, to przykro mi, ale zupełnie
mnie nie wzruszyło. Może kiedyś scenarzyści mieliby na tyle jaj, by zmusić
chłopców do odstrzelenia własnej matki w samoobronie, teraz byłam już tylko pewna,
że w końcu komuś uda się ją przywrócić do stanu normalnego. Nie powiem, uścisk
na końcu Who We Are naprawdę mnie
wzruszył, ale to nie mogło potrwać zbyt długo. Prześliczna była natomiast scena
z Kelly – nie wiem, czy Mary orientowała się, że dziewczyna naprawdę umiera,
ale tego mi najczęściej brakuje w serialowych/filmowych porodach – mniej wrzasków
i parcia, a trochę takiego babskiego porozumienia, na którego zasadzie poród
był dawniej rzeczą niewieścią. Nie wiem, czy potrafię to jasno wyrazić, ale
zdecydowanie polubiłam panią Winchester za ten moment. Niespecjalnie podobał mi
się już fakt, że znowu kolejny członek familii znalazł się gdzieś tam uwięziony
z Lucyferem, szczerze wolałabym, żeby to był koniec. Zresztą,
najprawdopodobniej jest, choć poza ekranem.
Swoją drogą, jak tak patrzę na brzuszek Kelly w niektórych ujęciach, to jej dziecko to nie nefilim. To alien.
3. Castiel i Crowley
Załatwiam C2 w jednym punkcie, bo oni obaj na wysokości
sezonu dwunastego osiągnęli moment, w którym albo należałoby drastycznie zmienić
sposób ich pisania, albo wykończyć. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że
to faktycznie nastąpi, naprawdę. I przyznam szczerze: nie rozpaczam. Nie
rozpaczam ani trochę, choć spodziewajcie się tutaj długiego następnego posta na
temat Crowleya i markowego rozstania z serialem. Najwyższy czas. Podoba mi się
również to, jak ich sceny napisano. Crowley, jeśli odchodzi, to na własnych
warunkach. Wie, że spieprzył sprawę, zdaje sobie sprawę z tego, że to jego
własna duma doprowadziła do obecnej sytuacji, więc on jest tą osobą, która
powinna ją naprawić tu i teraz. Bardzo, bardzo brakowało mi tej wyciętej
Markowi linijki „Even when I lose, I win”,
ponieważ pasowałaby do tej sytuacji naprawdę doskonale. Ale o tym sobie jeszcze
powiemy następnym razem.
Mimo wszystko nie jestem w stanie wrzucić umierającego Crowleya, więc moment przed...
Co do Castiela… Zginął, broniąc tego, co poprzysiągł
uratować – Jacka, Kelly, Winchesterów, świat… Owszem, ta śmierć nie jest ładna,
nie z bronią w ręku, wydaje się wręcz przypadkowa, jednak… to tak bardzo
pasuje. Nie zawsze odchodzi się w glorii i chwale, wjeżdżając cały w bieli…
Nie, najczęściej jest to cios w plecy wtedy, kiedy się tego nie spodziewamy i
ja w pełni tę śmierć akceptuję. Jeśli fani rzeczywiście wywalczą prośbą i
groźbą powrót Mishy, to… Nie. Nie przestanę oglądać, ale to paskudnie zaprzeczy
temu, jak to pokazano. Jak w przypadku Gabrysia i jego chwilowego pojawienia
się w Metafiction. Gratuluję Andrew
Dabbowi, że był w stanie wreszcie wykończyć obu panów. Szkoda mi, bardzo mi
szkoda, ale rozpaczałabym na wysokości sezonu 6. Teraz po prostu przyszła pora.
Skrzydła, panie i panowie. To ostateczne w tym uniwersum. Chyba że znowu zlekceważą mitologię.
4. Brytyjscy Ludzie Pisma
W ostatnich odcinkach pokazali, jak bardzo są niekompetentni
i tak naprawdę wycierają sobie gębę tym ratowaniem świata, tak naprawdę mają
jego dobro w odwłoku. Układy z demonami niezgorsze niż Winchesterowie – ogar od
Crowleya? Doskonałe namiary na jego siedzibę? Wiedzą, że więzi Lucusia i nie
robią nic, by się pozbyć problemu? Od początku sezonu twierdzę, że to najgorszy
pomysł fabularny i to się nie zmieniło – Ludzie Pisma zostali wprowadzeni bez
sensu, bo jako ta niesamowita organizacja walcząca ze Złem są o kant tyłka
potłuc… Mają arsenał, mają wiedzę, ale nie potrafią się zupełnie dogadać z
nikim. Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam? Ten kretyński zwyczaj pozbywania
się swoich ludzi, by udowodnić, że jest się lojalnym? Zmądrzeli wprawdzie
nieco, bo baza była broniona – albo w końcu przestali sępić na najemników, albo
zaimportowali kilku panów z Wysp, ale jednocześnie ta świetna baza, pełna
wyszkolonych ludzi pada pod naporem kilku amerykańskich łowców… seriously? Nie no, ja się cieszę, że
chociaż Jody przeżyła tę masakrę (Eileen, chlip…), ale za prosto to poszło, za
prosto… czy w przyszłym sezonie panowie znowu będą stawiać czoła Ludziom Pisma?
Nowej inwazji? Kończcie, wstydu oszczędźcie…
5. Lucyfer i jego potomek
Lucyfer nie zaskakuje, idzie jak czołg i eliminuje wszystko,
co jest w stanie mu zagrozić. Zresztą, nie tylko jemu, ale i nefilimowi. Mało w
tym finezji, ale w sumie on nigdy nie był subtelny. Uczy się też na błędach, o
czym świadczy chociażby spopielenie ciała Roweny, choć kto wie, czy stara
wiedźma nie miała czegoś w zanadrzu (choć należała jej się śmierć na ekranie,
naprawdę! nie żebym ją nadmiernie lubiła, ale zasłużyła, plus ten sezon
wreszcie zaczął nieco pogłębiać jej postać). Cieszy mnie jedynie to, że gra Mark
Pellegrino, ponieważ on naprawdę wymiata przy tych minach i sarkastycznych
uwagach… Martwi mnie jedynie, że może będzie potrafił powrócić do właściwego
wymiaru, w końcu to nie było takie trudne, skoro losowi aniołowie znali
recepturę przejścia. Ale może nie. Może w tym innym wymiarze poprowadzi Piekło
przeciw Niebu i będzie rządził, urągając swemu Ojcu. Zobaczymy. Z Winchesterami
pozostaje jednak Jack, który jest zagadką. Z jednej strony to on właśnie ułożył
udręczone ciało swojej matki w pozycji, w jakiej zastaje ją Sam, ale jego ślady
pozostawione na podłodze sugerują, że jest wynaturzeniem niegodnym nawet tego,
by kroczyć po tej Ziemi. Naprawdę ciekawa jestem, w którą stronę to pójdzie…
A tutaj niemalże brakowało mi "The Hills Are Alive With The Sound of Music"...
6. Nawiązania rozmaite
Te kilka odcinków dało nam naprawdę przyjemne nawiązania do
poprzednich sezonów i tych rzeczy, których w serialu już od dawna nie widzieliśmy.
Kiedy Alex mówi do Jody „Kick it in the
ass”, a chłopcy przerzucają się tradycyjnym „Bitch! Jerk!”, mnie mimowolnie pojawia się na twarzy uśmiech. Bo
te elementy tak ładnie tutaj pasowały, wcale nie były na siłę. Nieco większy
mam problem z nawiązaniami do The French
Mistake – chociaż „ten wymiar, gdzie
byłeś Polakiem” wywołuje u mnie spory uśmiech. Crowley, wydobywający się z
grobu, w którym pochowali go jego dawni podwładni to przecież taka ładna
referencja do Lazarus Rising i
deanowego powstania z martwych… Dean wreszcie używa swojego wyrzutnika
granatów! Poczułam się dopieszczona, ale nie rozpuszczona.
Właściwie tak jest z całym tym finałem… Jest… ładny. Jako
fan czuję się uszanowana, nie przeszkadza mi ubicie tak wielu postaci, choć z
drugiej strony takie to smutne, że wydarzenia na skalę kosmiczną nic im nie
zrobiły, trzeba było Lucyfera… Jednak patrząc na mitologię serialu i jego
początki ma to swój karkołomny sens.