piątek, 23 sierpnia 2019

Opowieści nostalgiczne


Po raz pierwszy pojechałam na konwent w 1998 r. i był to sławetny Nordcon, na którym podobno się wątrobę traci. Wolno, powolutku wkręcałam się w fandom fantastyczny, sama stając się jego aktywną członkinią. Trochę czasu już minęło, pewne rzeczy się pozmieniały (chociażby środki przekazu!), a ja nadal tkwię po uszach w fantastycznym (sic!) środowisku. Jednak jako że starsze dzieje fantastycznego towarzystwa w Polsce znałam raczej tylko z kombatanckich opowieści, z wielką radością powitałam pozycję autorstwa Tomasza Pindela, obiecująco zatytułowaną Historie fandomowe. Co więcej, książka autora, który sam o sobie pisze, że „nie jest członkiem fandomu, ani tym bardziej jego działaczem” to bardzo obiecująca rzecz.

Książka na tle części identyfikatorów konwentowych. Widać tę z mojego pierwszego konu - Nordcon 1998, na drugim pod Krakonem i bodajże Kreskonem jest Arrakon 1999, to też cudowny kon był.

Historie fandomowe podzielone są chronologicznie na kilka części. Pierwsza – Fandom powstaje - dotyczy „czasów najstarszych”, lat 70. i pierwszych klubów powstających czasami ot tak, przy okazji, w bibliotekach, klubach kultury studenckiej. Od 1982 r. fantaści w Polsce ogłaszają nową epokę, etap 2 (określony słusznym hasłem Fandom krzepnie)… Dlaczego właśnie wtedy? No moi drodzy, wówczas ukazał się pierwszy numer pisma zatytułowanego Fantastyka (nadal obecna na rynku jako Nowa Fantastyka). Fandom staje się nieco bardziej oficjalny, w Warszawie rozwija się Klub Tfurców, powstają fanziny czy klubowe wydania powieści… Mamy też wreszcie nasze konwenty, pierwszy Polcon, Nagroda Zajdla… Fandom się zmienia opowiada już o nowszych czasach, końcu lat 80., latach 90., nadchodzącym przełomie również w rodzimej literaturze, zwiastowanym pojawieniem się na scenie Andrzeja Sapkowskiego. Opisywany jest boom wydawniczy (ach, moje ukochane wydawnictwo Phantom Press), powstanie nowych oficyn, okoliczności towarzyszące zalaniu nas falą anglojęzycznych utworów… Jako ciekawostkę wprowadza się nowych członków fandomu – graczy. Mamy też ostatni etap, interesująco zatytułowany Nie ma już fandomu, są fandomy. To teraźniejszość, ta, którą znamy z licznych wyjazdów na konwenty, zaglądania do internetu, grup facebookowych…

Tutaj muszę szczerze przyznać, że mam ochotę wyrwać tę ostatnią część z mojego egzemplarza. Powstrzymuje mnie tylko wpojony od dziecka szacunek do książek… Skąd taka gwałtowna reakcja? Już tłumaczę. Trzy pierwsze fazy rozwoju fandomu opisane są wręcz fantastycznie (tak, wiem, strasznie tani chwyt stylistyczny). Olbrzymią przyjemność sprawia narracja poprowadzona jak swobodna gawęda, przytaczanie rozlicznych rozmów z wieloma „tuzami” naszego środowiska, których przecież się zna, szanuje, uwielbia lub traktuje z przymrużeniem oka. Jasne, jestem w tej dobrej sytuacji, że znam znakomitą większość osób wymienionych w tekście i każda kolejna strona przywoływała świetne wspomnienia (zwłaszcza z moich pierwszych konwentów, kiedy to świeżynka poszła pić z samą Ewą Białołęcką, a Rafał Ziemkiewicz śpiewał ballady pod drzwiami naszego pokoju – aczkolwiek całkiem przypadkowo). Sympatycznie opisane dzieje polskiego fandomu naprawdę czyta się znakomicie i bardzo, ale to bardzo polecam tę (na szczęście większą) część książki. Wiadomo, że nie jest to historia w pełni obiektywna (aczkolwiek trzeba przyznać, że autor się stara), czegoś tam gdzieś brakuje, ale przy tej konwencji narracji wszystko się zgadza. Naprawdę rewelacja.

Schody zaczynają się, jak mówiłam, nieco później. Przede wszystkim strasznie mało miejsca poświęcono sytuacji z przełomu wieku. Zasygnalizowano podział na „graczy” i „czytaczy”, ale mam wrażenie, że zostało to napisane właśnie z punktu widzenia fandomu „starszego”, miłośników literatury, dla których RPG czy planszówki stały się kompletnie niezrozumiałym elementem codzienności fanów młodszych. Oczywiście, tutaj mamy do czynienia z tą subiektywnością, która mi wcześniej nie przeszkadzała, może dlatego, że ten okres pamiętam już sama i radośnie uczestniczyłam w obu typach imprez. Brakuje mi wspomnienia o Krakonach i Imladrisach, znakomitych konwentach krakowskich, które stały się obowiązkowe dla tego fana młodszego, ale nie były przeznaczone tylko dla niego. Na nich pojawiały się takie polskie sławy literackie jak chociażby Andrzej Sapkowski czy Tomasz Kołodziejczak (a może ktoś jeszcze pamięta Krystynę Kwiatkowską i jej kolejną wariację literatury arturiańskiej?). I nie ukrywajmy, nie da się naprawdę podzielić fantastów na „takich” i „takich” – nie każdy fantasta gra w erpegi, ale niemal każdy erpegowiec jest zagorzałym fanem takiego czy innego świata fantastycznego.

Zdjęcie wybitnie archiwalne - Krakon 2000, a osoba prezentująca wówczas ukąszenie wampira to nikt inny jak niejaki, skądinąd znany Andrzej Sapkowski.

No i wreszcie ta część ostatnia. Najnowszy fandom (czy raczej fandomy) są przedstawione z punktu widzenia uczestnika Pyrkonu, którego – jak sam autor zresztą zauważa – nie można nazwać konwentem. Owszem, wyrósł z nich i cieszę się, że ta ewolucja została wspomniana na kartach książki, ale obecny poznański festiwal jest bardzo specyficzny i wyjątkowy. I szczerze mówiąc – z mojego punktu widzenia raczej mało reprezentatywny. Większy sens miałoby np. pokazanie lubelskiego Falkonu, imprezy nieco mniejszej, także określającej już się mianem „festiwalu”, ale nadal będącej raczej konwentem. Dalej – rozmowy z uczestnikami Pyry czytało mi się trochę jak artykuł w Polityce czy innym Newsweeku, bo autor najchętniej opisuje te najbardziej barwne elementy imprezy – czyli cosplayerów i mangowców. Tak, dokładnie to najbardziej przykuwa uwagę naszych mediów, bo piękne i fotogeniczne. Brakuje mi jednak w tym wszystkim jakiejś głębi. Znowu wspomniany jest konflikt – tym razem reszta fandomu vs. fani M&A. Oczywiście, są ludzie uważający wielbicieli „chińskich bajek” za lekko popapranych, ale szczerze mówiąc, wielu fantastów, przykładowo kochających hard SF, również ma swoje ulubione pozycje, czy to mangowe, czy anime. Ale Pyrkon używany jest, by pokazać, że nie ma już „jednego fandomu”, ale tyle, ile światów fantastycznych.

Rzeczywistość nie jest jednak taka prosta. Owszem, wzorem fandomu zachodniego wprowadzono takie rozróżnienie i mamy np. „fandom Doktora”, „fandom SPNa” czy określany mianem straszliwie toksycznego „fandom SW”, ale jednocześnie nie da się nas tak po prostu zaszufladkować. Tu pojawia się sytuacja identyczna z podziałem na erpegowców i wielbicieli literatury. Sama uwielbiam kilka odrębnych uniwersów, należę do „różnych fandomów”, ale sama wolę mówić, że „jestem członkiem fandomu fantastyki”. Nie ograniczam się do jednego lub dwóch światów, choć oczywiście, kiedy mam fazę na jeden z nich, praktycznie się na nim zafiksowuję. Rozumiem, że takie rozróżnienie dało autorowi szansę na bardziej wyraźne podkreślenie różnicy pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, ale nie jest on prawdziwy. Fakt, że jeden lub dwóch rozmówców (z niewielkiej liczby, porównując do poprzednich rozdziałów książki) odnosi takie wrażenie, nie znaczy jednak, że uważają tak wszyscy. To zjawisko trochę bardziej skomplikowane. Rozpiętość zainteresowań widać chociażby po przeciętnym programie każdego konwentu – jest tam miejsce na literaturę, jest miejsce na komiks, na M&A, na punkty popularnonaukowe, popkulturę… Rozumiem jednak, że bardziej pasowało to do tezy autora.

Szkoda, bardzo szkoda. Niemniej powtarzam – nadal podoba mi się większość tej pozycji i z przyjemnością postawię ją u siebie na półce. Może jednak kiedyś Tomasz Pindel pokusi się o głębszą analizę również fandomu współczesnego? Bo ze starszym wyszło mu rewelacyjnie… A może to tylko moja nostalgia?

Tomasz Pindel, Historie fandomowe, wyd. Czarne, Wołowiec 2019.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Skrzynia z...?


Wczesne książki Stephena Kinga należą do moich ulubionych i mają swoje stałe miejsce na półkach. Uwielbiam opowieści o nienazwanym, tajemniczym, pojawiającym się w życiu bohaterów zupełnie znienacka, niezależnie od ich woli. Na pewno nie jestem jedyna, skoro rekordy popularności bije chociażby Stranger things, nic zatem dziwnego, że książek w tym klimacie powstaje całkiem sporo.

Jedną z nich jest Skrzynia ofiarna Stewarta Martina, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa YA! (premiera 18 września). Opowiada o losach paczki nastolatków, przypadkowo połączonych podczas nudnego lata na ich wyspie i o tym, czego mieli nieszczęście dotknąć. To tytułowa skrzynia, pojawiająca się nagle w lesie, obdarzona czymś na kształt własnej woli i mocy magicznej – potrafi wszak przekazać swoją „instrukcję obsługi” we śnie… Ze skrzynią postępuje się bardzo prosto: należy złożyć w jej przepadzistym wnętrzu swój „skarb”, czy może raczej „ofiarę”, a następnie przestrzegać trzech reguł.

Nigdy nie wracaj do skrzyni samotnie.
Nigdy nie otwieraj jej po zmroku.
Nigdy nie zabieraj z niej swojej ofiary.

Kilka lat później wychodzi na jaw, że ktoś z grupy złamał zasady gry. Nagle zaczynają dziać się rzeczy straszne, ale powiązane w pewien sposób ze znaczeniem złożonych do skrzyni przedmiotów. Początkowo nieufni względem siebie nastolatkowie rozpoczynają śledztwo, szybko przeradzające się w walkę o przetrwanie.

Jak łatwo się jednak domyślić, oprócz „tajemnicy” będziemy mieli także do czynienia z problemami nastolatków, ich codziennymi zmaganiami nie tylko przecież z nienazwanym, ale i szkolnymi prześladowcami czy codziennymi obowiązkami. Te fragmenty książki nie są wprawdzie zbyt obszerne, ale umiejętnie i szybko nakreślają konflikt „kujon vs. reszta klasy” (tylko taki… trochę niewykorzystany)… Jednocześnie przekonujemy się, że nic nie jest po prostu czarno-białe, że przynależność do szkolnej paczki takiej czy innej niekoniecznie może być spowodowana chęcią zaimponowania czy prostym „byciem tym złym”. Dobre obserwacje i nic dziwnego, skoro autor także należy do radosnego grona „noszących oświaty kaganiec”…

W "Skrzyni ofiarnej" będzie też lisek... Niestety.

Szkoda tylko, że właśnie to obyczajowe tło stanowi najsilniejszą część książki – psychika nastolatków rozpisana ze znajomością tematu, odpowiedzialność lub jej brak, codzienne problemy i utrapienia… I nie, nie byłoby to w żadnym przypadku wadą powieści, gdyby… właśnie, gdybyśmy mieli do czynienia z kolejną obyczajówką (które też lubię). Ale tutaj tematy obyczajowe splatają się z wątkiem horrorowym, a ten drugi… zwyczajnie nie daje rady.

Chociaż na początku książki wydaje się, że klimat rzeczywiście przypomina wczesnego Kinga, tak jednak po jakimś czasie przechodzi raczej w Clive’a Barkera. Wiem, że nastoletni czytelnik (a to raczej do niego skierowana jest ta pozycja) lubi sceny krwawe, ale w pewnym momencie wszystko sprowadza się właściwie do nagromadzenia monstrów i kolejnych makabrycznych opisów (mimo wszystko chyba jednak za ostrych dla tej grupy wiekowej), a nie do zagadki i próby jej rozwiązania. Zresztą, sposób na powstrzymanie rozprzestrzeniających się po wyspie stworów podano dosyć bezpośrednio, co też rozczarowuje i trąci lekko dydaktyką (co znowu nie dziwi, znając zawód autora).

Mam ze Skrzynią ofiarną pewien problem, który czasem określam na tym blogu jako Dylemat Teściowa-Nowy samochód-Rzeka: mieszane uczucia. Nastawiłam się na horror z elementami obyczajowymi i teoretycznie to dostałam, tylko podane w inny sposób niż można się tego spodziewać po opisie na okładce. Daleko tej pozycji do subtelnych horrorów Kinga, a szkoda, bo potencjał był. Podejrzewam jednak, że młodszemu czytelnikowi może się spodobać, co więcej, łatwo będzie mu się utożsamić z którymkolwiek z głównych bohaterów – są zarysowani w taki sposób, że wiemy o nich tylko najważniejsze, resztę możemy sobie dośpiewać, co czyni ich łatwiejszymi do zrozumienia dla nastolatków (i nie jest to zarzut, a komplement!). Jednak jeśli czytelnik szuka drugiego dna, czegoś więcej, tutaj tego nie znajdzie, bo morał podany jest wprost. Znowu, dla jednych może to być zaleta, dla innych wada.

W pewnym sensie mam wrażenie, że wrześniowa premiera książki jest w jakiś sposób spóźniona, bo Skrzynia ofiarna to raczej lektura na wakacje – czy to dla młodego, czy dla starszego czytelnika. A wszyscy wiemy, że do książek w naszej walizce mamy nieco inne nastawienie… Zazwyczaj są czytadełkiem, sposobem na miłe spędzenie czasu, a chyba tak najłatwiej określić tę pozycję. Ciekawa jestem, czy Wam się spodoba…

Stewart Martin, Skrzynia ofiarna, tłum. H. Skowron, wyd. YA!, Warszawa 2019.

Dziękuję wydawnictwu za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

niedziela, 11 sierpnia 2019

Czy chciałabyś być damą?


Podtytuł Niedyskretnika informuje, że książka przekaże wszystko, „co dama wiedzieć powinna”. Dodajmy, że mowa o damie dziewiętnastowiecznej, a więc powędrujemy sobie w przeszłość, odkrywając powszedni dzień kobiety, której wygląd niejedną obecną białogłowę przyprawia o szybsze bicie serca, tworzenie krynoliny czy wbijanie się w gorset. Przyznam, że pozycję nabyłam, zaintrygowana tymi „dziewiętnastowiecznymi sprawami wstydliwymi, tematami nieskromnymi, nieprzyzwoitymi i wprowadzającymi kobiety dwudziestego pierwszego wieku w zdumienie.” Nie ukrywajmy, zawsze człowieka intrygowało, jak one dawały sobie radę w tych obfitych sukniach nawet z podstawowymi potrzebami fizjologicznymi… Znaczy w sumie domyślałam się – podobnie jak obecne panny młode… z pomocą i użyciem wiadra… Jak ja się cieszę, że miałam bardzo prostą suknię ślubną…

Dzięki Therese Oneill będziemy miały okazję poznać realia dawnej epoki – choć w dosyć zawężonym zakresie, bo autorka porusza zagadnienia związane z codziennym życiem w XIX w., ale tylko tymi dotyczącymi bogatszych dam. Bez wątpienia trzeba było jakoś ograniczyć poruszane tematy, jest to zatem jakiś konkretny wyznacznik. Dowiemy się zatem, z ilu i jakich warstw składał się ubiór, jak załatwiano codzienne potrzeby, jak często i w jakich warunkach brano kąpiel, co działo się „w tych dniach”, jak wyglądał ówczesny ideał urody (a także, co pomagało w jego osiągnięciu i nie, połykanie jaj tasiemca to wcale nie jest nowoczesny idiotyzm)… Zapoznamy się też z regułami dotyczącymi trudnej sztuki zalotów i małżeństwa oraz seksu (a zwłaszcza pierwszej nocy), sposobami antykoncepcji, zarządzaniem służbą czy problemami zdrowotnymi – cały rozdział poświęcono temu, co dziewiętnastowieczni medycy uważali za histerię i jak też ją leczono.

Powiem jedno – po zapoznaniu się z tą książką można dojść do wniosku, że jesteśmy nieziemskimi szczęściarami, żyjąc w czasach obecnych. Oczywiście, większość z nas ma świadomość, że romantyzm Tary i piękne kreacje Scarlett i Melanii to raczej wyjątek niż reguła, ale jeśli jakimś cudem nie specjalizujemy się w tamtej rzeczywistości, nie dociera do nas, jak wielki wyjątek. Oczywiście, mamy posmak biedniejszego życia nawet w Przeminęło z wiatrem, ale realiom bliżej raczej do Taboo. Romantyczna wizja pani w krynolinie kończy się wraz z wyjściem na ulicę i zanurzeniu po kostki (żeby tylko!) w gnoju... nie tylko końskim…

A wachlarz orientalny, bo jak szaleć to szaleć!

Książkę czyta się jak fascynującą powieść… do pewnego momentu. Utrzymana w lekkiej i zabawnej stylistyce narracja przedstawia nam kolejne metody i fakty, związane z życiem codziennym, tymi elementami najbliższymi ciału (ubiór, toaleta, dbanie o urodę i zdrowie). Jest to opowieść, ale podparta cytatami z dzieł pisanych w epoce, równowaga między jednym a drugim zostaje jednak całkowicie zachowana. Sytuacja zmienia się jednak w drugiej części książki, kiedy cytatów robi się trochę więcej i po chwili zaczyna (przynajmniej mi) to przeszkadzać. Tym bardziej, że bezproblemowo dałoby się je przerobić podobnie jak w pierwszej połowie Niedyskretnika. Miałam po prostu wrażenie, że autorka stara się nam pokazać, iloma źródłami się posiłkowała i jaki zrobiła research. Nie jest to oczywiście złem samo w sobie, ale jakoś zgrzyta w porównaniu z lżejszym tonem wcześniejszych rozdziałów. Jest… jakby nierównomierne. Oczywiście, może być spowodowane tym, że tematyka się zmienia – dotyczy już pozycji kobiety w społeczeństwie i małżeństwie, a także jak patrzono na jej zdrowie przez pryzmat macicy i histerii. I tak, to opowieść w jakiś sposób przerażająca… tym bardziej, że przecież łatwo przypomnieć sobie, że takie podejście wcale nie zmieniło się tylko dlatego, że mamy XXI w. Nie, wystarczy przecież opuścić cywilizowane miejsca na którymkolwiek kontynencie, by przekonać się, że kobieta to przedmiot do rodzenia dzieci, nie zasługuje na własne przyjemności, a prawo ma jedno… do znalezienia sobie właściciela. Zresztą, jakie „sobie”… Właściwie jakie „prawo”… I to wywołuje nieprzyjemne ciary na karku… w zakończeniu znalazłam bardzo mądre zdanie – „I choć może kobiety były traktowane jak damy, ale odbywało się to ich kosztem - zapomniano, że należałoby je traktować także jak kobiety.” Może nawet zamiast drugiej „kobiety” użyłabym słowa „człowiek”… Bo dopiero po takiej lekturze wiemy, co tak naprawdę zawdzięczamy feministkom (i nie, nie uważam przykładowo eliminowania ładnych dziewczyn z męskiego sportu za podstawowy problem społeczności feministycznej, tym bardziej w sytuacji, kiedy tak wiele kobiet na całym świecie nadal pozbawiona jest podstawowych praw).

Jeśli chodzi o wydanie książki, nie mam nic do zarzucenia. Wprawdzie róż na okładce trochę kojarzy mi się z obecnymi poradnikami, którymi karmiła się choćby Bridget Jones, ale myślę, że taki właśnie był zamiar. W środku znajdują się liczne ilustracji - grafiki z epoki, a także wczesne fotografie, co zdecydowanie ubogaca i uprzyjemnia lekturę. Zabawne są także podpisy pod ilustracjami, choć miejscami zdecydowanie niestosowne i trochę kontrastują z lekko oburzonym tonem (nikt nie mówił, że Niedyskretnik jest obiektywny!), w jakim utrzymano narrację w drugiej części.

Jeśli jesteście w jakikolwiek sposób zainteresowane tematyką „kobiecą” – czy to raptem modą, czy zmianami w sposobie postrzegania naturalnych procesów i psychiki, zdecydowanie polecam! Przyznam, że kupiłam tę pozycję głównie po to, by poczytać sobie „smaczne” kąski historyczne (uwielbiam anegdotki!), nieoczekiwanie jednak dostałam coś znacznie więcej. Dobre! Naprawdę dobre!

Therese Oneill, Niedyskretnik. Co dama wiedzieć powinna, tłum. Jolanta Sawicka, wyd. Muza, Warszawa 2018.