wtorek, 28 stycznia 2020

Na pograniczu rzeczywistości i tego, co ukryte...


Ukazanie się nowego tomu opowiadań Andrzeja Pilipiuka niezwiązanych z cyklem wędrowyczowskim to dla mnie zawsze zapowiedź bardzo przyjemnej podróży do świata niby naszego, a jednak w pewien sposób tak różniącego się od tego, co widzimy za oknem. Świata, w którym mimo pewnej degrengolady społecznej, ekonomicznej i historycznej zawsze znajdą się jednostki honorowe, kochające przygody i dumne. Nie ma w tym buty i zadufania, a zaledwie jasno wysnuty wniosek z przeszłości.

Nie inaczej będzie i w Przyjacielu człowieka, 11 już tomie historii na pograniczu realizmu i fantastyki. Tym razem otrzymamy zaledwie cztery teksty, jednak wszystkie powiązane są z bohaterami, których już poznaliśmy: Robertem Stormem, doktorem Pawłem Skórzewskim i harcerkom Hydropatii i Halucynacji z warszawskiego państewka księcia Oskara. Historie z ich udziałem gwarantują podróż w zupełnie inne czasy, inną rzeczywistość…

Tak przecież jest w tytułowym Przyjacielu człowieka. Jak już wspominałam, postapokaliptyczny świat poznaliśmy wcześniej – w tomie Litr ciekłego ołowiu. Po zarazie, która wyniszczyła większość ludzkości, dawne mocarstwa upadły, a ocaleli z zagłady na nowo zorganizowali swoją rzeczywistość. Powstały małe i duże państewka, my poznajemy Księstwo Mazowieckie i Lubelskie, a także islamski Kalifat. Wszystko przypomina trochę XVII wiek, choć z późniejszymi wynalazkami i odrobiną wiedzy, trochę w tym wszystkim dawnego feudalizmu. Przeszłość poznaje się raptem przez znaleziska, dawne artefakty. Odnalezienie przez Hydropatię i Halucynację (piękne imiona znalezione w słowniku) nietkniętego schronu z czasów zarazy to zarazem wstęp do dyskursu o roli technologii, sztucznej inteligencji i tego, jak nieoczekiwanie przetrwać mogą najbardziej niespodziewane elementy codzienności. Oczywiście wszystko to okraszono militarnymi zmaganiami na ruinach dawnego Mokotowa i Służewca.


W Innych możliwościach ponownie spotkamy Roberta Storma, warszawskiego badacza przeszłości i kolekcjonera. Tym razem Robert wybierze się w podróż zaczynającą się od Bazaru Różyckiego, a kończącą na jednej z wysepek greckich. Wraz z nowo poznanymi przyjaciółmi poszukuje dawnej groty wypełnionej starożytnościami, zaginionego dziedzictwa starożytności. Czyta się to opowiadanie znakomicie, możliwe że również dzięki temu, iż Pilipiuk zapomniał na chwilę o podstawowym rysie osobowości Roberta, tj. niekończącemu się narzekaniu na obecną rzeczywistość. Kiedy wprowadzał tego bohatera, było to w jakiś sposób sympatyczne, odróżniało go od obecnych w popkulturze złotych chłopców, obecnie stało się nieco męczące, jako że Storm stał się, jak zakładam, andrzejowym alter ego. Zważywszy na to, iż między autorem a bohaterem jest jakieś 15 lat różnicy, zupełnie to od rzeczy i niespecjalnie mi leży. Teraz jednak, jak już wspominałam, narzekanie jest sprowadzone do minimum i można cieszyć się zagadką, sugestiami i zagadkowym zakończeniem.

Doktor Skórzewski to już stały bywalec pilipiukowych tomów opowiadań – jego przygody zawsze rozgrywają się na pograniczu jawy i snu, opowieści, legend i solidnych faktów. Tym razem zetkniemy się z nim w dwóch historiach. Pierwsza, Duchy Poveglii, to klasyczny tekst z tym bohaterem. Znajdziemy w nim dawne kuracje, nowe pomysły (tęgich lub nie) umysłów medycyny, ale też i kątem oka spojrzymy za zasłonę, przywołując czasy zarazy w Wenecji. W My, bohaterowie… nie odczujemy jednak tego elementu ponadnaturalnego, no może poza pojawieniem się Instytutu Anneherbe. Będą za to nawiązania do poprzednich przygód Skórzewskiego, eksperymenty i… naziści. Staremu doktorowi i współtowarzyszowi niewoli, doktorowi Weisbaumowi, daleko jednak do Indiany Jonesa, oni załatwiają sprawy… nieco subtelniej i bardziej naukowo.

Wszystkie historie składają się na typowy tom opowieści Pilipiuka: wypełniony przygodami, zagadkami historii, nienazwanym i tym, co nieodkryte, w dodatku ilustrowany niepokojącymi grafikami Pawła Zaręby. Dla mnie to idealna pozycja na długi zimowy wieczór. Jeśli lubicie tego typu niesamowite teksty i generalnie nie przeszkadzają Wam wychodzące gdzieś spomiędzy kart książki poglądy Wielkiego Grafomana, lektura ta będzie samą przyjemnością. Jeśli nie do końca, spróbujcie jeszcze raz. Warto, bo wydaje mi się, że trochę tego mniej w poprzednich tomiszczach. Dla mnie to czysta przyjemność i na pewno gorąco polecam!

Andrzej Pilipiuk, Przyjaciel człowieka, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2020.

wtorek, 14 stycznia 2020

Warszawa zwierzątek


Kiedy przeprowadzałam się do Warszawy, znajomi załamywali ręce, mówiąc coś o brzydocie tego miasta, zabetonowaniu wszystkiego… Jak wiecie, jestem przewodnikiem warszawskim, więc śmiem się z opinią dotyczącą brzydoty zdecydowanie nie zgodzić, jeśli chodzi o zabetonowanie… niestety, ostatnio rzeczywiście wygląda to tak, jakby każdy zakamarek Warszawy miałby być zabudowany apartamentowcami (bo przecież nie zwykłymi blokami). Mieszkam jednak w miejscu dosyć zielonym, mam blisko do Wisły, trochę daleko od Centrum, a to znaczy, że podczas spacerów niejedno mogę wypatrzeć. Zresztą, nie tylko spacerów. „Dzikie” życie Warszawy ma się całkiem nieźle, nie tylko na moim Tarchominie (tak, tak, to tutaj latał ten tygrys!), gdzie lepiej w zimie nie dociskać pedału gazu, by nie wjechać w lochę z warchlakami, ale też w Centrum, wystarczy tylko zajrzeć do Łazienek, by spotkać nie tylko wiewiórki i kaczki (choćby mandarynki), ale i sarnę bądź i łosia. Atrakcji takich dostarcza nam sąsiedztwo Kampinosu.

Wielu rzeczy jednak nie zauważamy. Nie ze złej woli czy braku zainteresowania, ot, czasami należy wiedzieć, w którą stronę spojrzeć, zacząć obserwować, a nie tylko patrzeć. O swoich doświadczeniach z Warszawą dziką pisze Arkadiusz Szafraniec, sam określający się mianem „ekoisty z zamiłowania”. Powiem Wam, że dawno nie czytałam tak wciągającej książki, która tak bardzo otworzyłaby mi oczy na wiele, nie tylko na te wielkie okazy, przecinające mi czasem drogę, a przy okazji napisanej bardzo lekkim, łatwo przyswajalnym językiem.


Autor zapoznaje czytelnika chociażby z ptakami obecnymi na terenie Warszawy, opowiadając również o tych naprawdę ciekawych w raczej niespodziewanych miejscach. Wiedzieliście, że na szczycie Pałacu Kultury gniazdują sokoły? Ja nie wiedziałam. Podobno nad Wisłą licznie spotkać można również bieliki. Ale przeczytamy także o tych nieco bardziej pospolitych: wróblach, sikorkach, wronach, srokach czy gawronach i ich zwyczajach. O tym, jak adaptują się do życia w mieście i gdzie najczęściej znajdują pożywienie. Przyznam, że niektóre nawyki żywieniowe większych skrzydlatych nieco mnie zdumiały i po raz kolejny przekonały, że natura potrafi być bardzo bezwzględna. Jak łatwo się bowiem domyślić, większość ptaków wie, gdzie w mieście można sięgnąć po przekąskę: chociażby w parkach. A jeśli mowa o parkach, to nie sposób nie wspomnieć o Łazienkach.

A co za stworzenie jest najczęściej spotykane w Łazienkach? Tak, wiewiórki! Wiewiórcze mamy muszą się bardzo namęczyć, by ich potomstwo przetrwało w otoczeniu tak wielu żarłocznych ptaków. Zresztą, nie tylko wiewiórcze! W parku otaczającym dawną rezydencję króla Stasia przystań znajduje bowiem wiele drobnych i większych zwierzątek, które przystosowały się bądź próbują się przystosować do nowych warunków. Często to zaledwie goście, docierający tam znad Wisły, przelotem bądź spacerkiem, o ile zdołają się przedrzeć.

Wiewióra łazienkowska.

Nasza dzika nieuregulowana Królowa Rzek i jej brzegi stanowią bowiem raj dla fauny okołowarszawskiej. Szczególnym powodzeniem cieszą się nie tylko jej praskie i białołęckie strony, te dzikie, zarośnięte i fascynujące, ale i okolice lewobrzeżne – kiedy wychodzimy za Żoliborz, do dyspozycji zwierzaków przeróżnych pozostają przecież lasy Bielański i Młociński. Nic dziwnego, że można tam spotkać kaczki (te są wszędzie!), mewy czy kormorany, ale i przemykające się lisy. Zresztą, z tej drogi korzystały także odradzające się powoli w Polsce wilki. Kto wybrał się niejeden raz na spacer brzegami Wisły, ten mógł zaobserwować ślady żerowania bobrów, a także miejsca, w których znajdują się ich żeremie. No i oczywiście dziki! Dziki są wszędzie, ludzie wchodzą z buciorami na ich tereny żerowania, dlatego w krzakach można czasami natknąć się na specjalne urządzenia do ich odłowu. Łosie, sarny… wszystkie czasami pojawiają się na warszawskich ulicach. Warszawa – może i stolica, ale w pełni zezwierzęcona. Bo przecież są jeszcze nasi ulubieńcy – psy, koty czy choćby chomiki, które wyrwały się na wolność. A kiedy przychodzi lato, wszystko bzyczy (ach, te komary!), mieni się w oczach i pracuje skrzętnie!

Tak wygląda pułapka na dziki.

Każdy rozdział to oddzielna gawęda poświęcona jednemu z elementów fauny warszawskiej. Niektóre z nich zebrane są tematycznie – znajdziemy choćby części poświęcone Łazienkom, Wiśle czy Kampinosowi, jednak czasami potraktowane są one zaledwie pretekstowo. To jednak nie teksty podręcznikowe, nie przeczytamy np. o kaczkach w jednym rozdziale, by już do tego tematu nie powrócić. Nie. Szafraniec opowiada o określonych obszarach, biotopach, a przecież wszystkie one ze sobą sąsiadują! Fascynująca lektura, urozmaicona zdjęciami, wprawdzie czarno-białymi, ale przecież potrafimy je sobie pokolorować w wyobraźni.

Warszawa dzika to nie tylko pozycja dla osób zakochanych w stołecznym grodzie, pragnących dowiedzieć się więcej o nietypowych stronach życia w tym mieście. Gorąco polecam ją także rodzicom pragnącym pokazać swoim dzieciom świat piękna i życia nierzadko u naszego progu! Jestem przekonana, że będą zachwycone i nauczą się też tego, co trzeba zrobić, by pomóc go zachować.

Arkadiusz Szafraniec, Warszawa dzika, wyd. Iskry, Warszawa 2019.

czwartek, 2 stycznia 2020

Trupy w Ustce


Co dzieje się w małych, nadmorskich miejscowościach, kiedy przychodzi jesień i ruch turystyczny zamiera? Ano niewiele się dzieje i jeśli zapełniają je zaledwie pensjonaty i hotele, najczęściej stoją zabezpieczone choć opuszczone, czekając na okazyjnych gości lub na następną wiosnę. Są jednak miejsca większe, w których właściciele pensjonatów mieszkają cały rok. Czasami ten „martwy sezon” to dla nich czas odpoczynku, czasami jednak niepokoju o pieniądze i o niepewne jutro.

Taka jesień przypadła w udziale Garstkom: Magdzie i jej babci, Marii. Lato nie rozpieszczało, pogoda nie do końca sprzyjała urlopowiczom, a w dodatku seria nieszczęśliwych wypadków sprawiła, że Ustka zaczęła się źle kojarzyć. Garstki mają duży problem, bo zaciągnięty kredyt trzeba spłacać, tymczasem tak naprawdę nie bardzo jest skąd te fundusze wziąć. Ostatni letnicy jeszcze przebywają w pensjonacie, ale kiedy odjadą… Magda próbuje ratować sytuację, biorąc dodatkowe godziny w kawiarni, ale to tak naprawdę niewiele zmienia…


A będzie gorzej! Do Ustki zjeżdża bowiem ciotka Magdy, Tamara, połamana i chwilowo skazana na wózek inwalidzki oraz jej przyjaciel, Czarek. Pojawia się również kolejna podopieczna Marii, Joanna, ofiara przemocy domowej, która zdobyła się na heroiczny akt ucieczki od męża. Jednocześnie w tajemniczych okolicznościach ginie jeden z gości i teraz należy ustalić, co się z nim stało. Wszyscy podejrzewają zbrodnię, ale dopóki nie znajdzie się ciała, nie ma na to żadnych dowodów… poza żałosnym wyciem psa Łowców Duchów i ich niekończącym się podekscytowaniem – w końcu namierzyli istoty z zaświatów!

Martwy sezon jest zdecydowanie mroczniejszy od Trupa na plaży, co nie oznacza jednak, że sięga dołów kryminału skandynawskiego. Szczęśliwie nie. To nadal historia o zwariowanych Garstkach z przyległościami, na poły kryminalna, na poły obyczajowa. Jednak to, co zostało opisane w pierwszej części, staje się jeszcze bardziej realne w drugiej i choć na wyjaśnienie stanu Joanny łatwo wpaść samemu, w niczym nie umniejsza to tragizmu tej postaci - postaci pięć razy ciekawszej niż Tamara i Czarek, wydający się przede wszystkim kompletnymi klonami Magdy i, szczerze mówiąc, średnio interesujący.

Są jednak zdecydowanie pomocni w rozwikływaniu Zagadki Znikającego Męża, będącej odwróceniem standardowego punktu wyjścia kryminału. Sprawa teoretycznie nie jest skomplikowana, nawarstwia się w niej jednak dużo wątpliwości, a z dnia na dzień domniemany złoczyńca może się posunąć do czegoś znacznie gorszego. Z pewnym rozczarowaniem stwierdzam jednak, że tym razem ta akurat warstwa powieści bawiła mnie jakoś mniej. Nie wiem, może dlatego, że jak w przypadku Joanny, rozwiązanie jest dosyć oczywiste (choć przyznam, że zaskoczyło mnie rozwiązanie głównego dylematu naszych detektywów).

Mimo to przeczytałam Martwy sezon jednym tchem, bo Aneta Jadowska jest pisarką bardzo sprawną, fabuła wciąga, a mimo wspomnianej przewidywalności, pozostają elementy, które wywołują w nas odzew – dobry czy zły… ale na pewno nie da się pozostać wobec nich obojętnym. Dobre czytadło, akurat w sam raz na jesienno-zimowy wieczór.

Aneta Jadowska, Martwy sezon, wyd. SQN, Kraków 2019.