środa, 26 lutego 2020

Na jak wiele można sobie pozwolić?


Dwie sieroty muszą opuścić dotychczasowy dom i udać się na drugi koniec kraju/świata, do najbliższego krewnego/krewnej, który się nimi zaopiekuje. Oczywiście, niełatwo im się dostosować, powoli uczą się nowych reguł, poznają innych ludzi, ale zakończenie okaże się dla wszystkich szczęśliwe… Znacie to? Myślę, że każdy z nas zetknął się z tym schematem czy to w literaturze, czy na ekranie.

W Piekielnej głębinie Lindsay Galvin też poznajemy dwie siostry, Aster i Poppy, lecące do swojej ciotki Iony, ich opiekunki po śmierci mamy. Po długiej i męczącej podróży z Anglii do Nowej Zelandii pragną już tylko odpocząć, ale ciotka zaskakuje – wynajęła swoje mieszkanie, więc zaprasza siostrzenice do ekologicznej wioski, w której prowadzi badania. Nie są tam osamotnione –przebywają tam także studenci, uczący się rozmaitych technik przetrwania, również będący obiektem nieokreślonego eksperymentu: specjalne zastrzyki, opaski do monitorowania snu… Siostry stają się też świadkiem nieprzyjemnej sceny między dwoma badaczami. Dzieje się coś dziwnego… ale co? W końcu Aster budzi się na bezludnej wyspie. Zależy jej tylko na jednym: odnalezieniu Poppy.

Mają jednak to szczęście, że ktoś będzie ich szukał. Tym kimś jest towarzysz ostatniego lotu, Sam, który znajduje pewne wskazówki dotyczące losu dziewcząt. Kontaktuje się z lekarzem, próbującym uleczyć chorego na raka dziadka i choć ma pewne wątpliwości, postanawia z nim współpracować – wszystko, by tylko upewnić się, że Poppy i Aster są bezpieczne…


Przyznam, że na początku czytałam Piekielną głębinę z pewnym protekcjonalnym uśmieszkiem, z góry zakładając, co się stanie. W końcu miałam do czynienia nie dość, że ze schematami narracyjnymi starymi jak świat, to jeszcze dość szybko naszkicowanymi postaciami… Niezadługo przekonałam się, jak bardzo się mylę - wcale nie potrzebowałam długich i skomplikowanych charakterystyk bohaterów i okoliczności przyrody, bo też i nie o to chodzi w tej książce. To powieść dla młodzieży, której wcale nie zależy na długim wprowadzeniu, bo i tak zainteresuje się tym, co rozgrywa się wokół Aster, zwłaszcza że opowieść poprowadzona jest w pierwszej osobie, w zrozumiały sposób ograniczając wiedzę narratora. Co więcej – mamy do czynienia z fantastyką, a to także zapowiada pewne wyłamanie się poza ramy zasugerowane na początku.

Fantastyką w większości naukową, wszak mowa o nauce w jej najbardziej klasycznym wydaniu: badaczami, lekarzami, eksperymentami – w końcu upragnionym efektem wszystkich starań ma być lekarstwo na plagę trapiącą całą ludzkość (nie, nie jest to koronawirus…). Co prawda, czytelnik starszy musi w pewnym momencie mocno upewnić się, że zawieszenie niewiary rzeczywiście znajduje się na haczyku tuż za nim, ale nie przeszkadza to bardziej niż w innych powieściach dla młodego czytelnika.

Nie da się ukryć, że powieść jest nieco naiwna, zwłaszcza na końcu, jednak droga prowadząca do takiego właśnie rozwiązania w miarę rozwoju sytuacji komplikuje się, są ofiary oraz mniejsze i większe tragedie. Zło zostaje wprawdzie ukarane (bardzo podobało mi się tutaj poszerzenie definicji osoby złej), ale pozostaje nam pytanie: czy w imię większego dobra można robić pewne rzeczy? Gdzie znajduje się granica, której przekroczyć nie wolno? Mimo lekkiego w gruncie rzeczy tonu opowieści, schematyczności i dość niesamowitych rozwiązań, autorka stawia pytania etyczne i powiem szczerze, że zmusza do zastanowienia się. Doskonale.

To wszystko sprawia, że prosta na początku historia okazuje się nieco bardziej zawiła, a rozwiązanie zagadki skłania do refleksji. Czyni to Piekielną głębinę naprawdę dobrą pozycją dla młodego czytelnika, tym bardziej, że główni bohaterowie są bardzo sympatyczni, a i sceneria ich przygód – rzekłabym, że dosyć wakacyjna – pozwala na chwilę uciec od rzeczywistości. Lekko, przyjemnie, ale nie do końca łatwo. I dobrze, w końcu tak być powinno.

Lindsay Galvin, Piekielna głębina, tłum. Agnieszka i Karol Stefańczykowie, wyd. YA!, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

niedziela, 16 lutego 2020

Opętanie w imieniu Ojczyzny


Dawid Kowalczyński popełnił błąd. Przegapił egzamin i próbował załatwić sprawę nieco inaczej – w końcu każdy student uzna, że wbicie się do mieszkania profesora i podłożenie pracy to kaszka z mleczkiem, czyż nie? Tyle że czasami można w efekcie wplątać się w niezłą kabałę… Opętania, zlecone samobójstwo delikwenta i tym podobne? Dzień jak co dzień.

Mimo że standardowo świadków likwiduje się bez śladu jakiejkolwiek ingerencji z zewnątrz, Kowalczyński ma szczęście. Okazuje się posiadać predyspozycje kwalifikujące go do służby w siłach, którym się naraził. Odmówić można, czego nie, ale byłaby to ostatnia rzecz w jego życiu. Czysty instynkt przetrwania skłania go do przyjęcia propozycji dość niezwykłej agencji, czuwającej nad bezpieczeństwem kraju w dosyć niezwykły sposób: nadnaturalny. W ramach treningów nauczy się opuszczać swoje ciało, opętywać innych (demonów nie stwierdzono), wpływać na fizyczną rzeczywistość, a wszystko to w imieniu ojczyzny. Staje się astralkerem, agentem działającym w rzeczywistości astralnej.

Towarzyszymy mu podczas pierwszych zleceń, godzin spędzanych w samotności i pracy nad samodoskonaleniem się. Ekscytujące przeżycia, niezliczone możliwości… tajemnica i służby specjalne… Brzmi doskonale, prawda? Tylko że… Tylko że nie.

Jakkolwiek wkurza mnie postać Dawida, muszę przyznać, że jest doskonale przedstawiona, to typowy student, któremu nieoczekiwanie dano możliwości, który nauczył się wbijać do sypialni atrakcyjnej dziewczyny bez obawy bycia wykrytym… Dawid popełnia błędy, bo trudno, by wiedział, jak się poruszać w kompletnie nowym dla niego terenie, tym bardziej, że żywi do swojego nowego pracodawcy niezbyt ciepłe uczucia. To bohater bardzo dobrze dopracowany, a może po prostu napisany w oparciu o własne doświadczenia autora. Niestety, nie da się tego powiedzieć o innych postaciach. Są straszliwie stereotypowe, jakby żywcem wyjęte z dziesiątków książek czy filmów sensacyjnych.

Dokładnie takie same odczucia mam względem właściwie wszystkiego innego w powieści. Incorporea, agencja zatrudniająca naszego bohatera, to typowa zła korporacja, w której może i pracują nieliczni przyzwoici ludzie, ale ewidentnie niezbyt pozytywna. Czasami trzeba się ubrudzić, to oczywiste, nie da się tego uniknąć w takiej robocie, ale dlaczego w tak sztampowy sposób? W dodatku tak naprawdę nie wiemy o niej prawie nic, jest znowu nakreślona przede wszystkim stereotypami. Weźmy pod uwagę choćby jej siedzibę – podziemne poziomy, ale i domki wynajęte na nowym osiedlu, wśród pól golfowych…

Jednak podstawowym problemem tej powieści jest absolutny brak głównego wątku. Oczywiście, można powiedzieć, że po prostu podążamy za głównym bohaterem, śledzimy jego postępy i rolę w kolejnych wydarzeniach. Jednak nawet w takiej sytuacji miło byłoby mieć chociażby najbardziej pretekstowy główny wątek, spajający kolejne epizody, z których w sumie naprawdę niewiele wynika (jak choćby w przypadku obiecującej kwestii podwójnej agentury). W pewnym momencie książka zaczęła mnie po prostu nudzić i doczytałam ją tylko z ciekawości, czy coś z tego wszystkiego w końcu wyniknie. Niestety, zakończenie było jeszcze bardziej rozczarowujące, jakby ucięte w połowie.

Mam wrażenie, że Astralker to szkic powieści, coś, co powinno przeleżakować jeszcze trochę w szufladzie czy na dysku komputera. Może wówczas autor wyrzuciłby kompletnie zbędne epizody, a zdołał jakoś sensowniej połączyć to, co zostanie, bo potencjał zdecydowanie jest. Niestety, to czasami nie wystarczy.

Tomasz Sobiesiek, Astralker, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.


czwartek, 6 lutego 2020

Przybysz z innego świata...


Czasami do danej książki prowadzi dosyć specyficzna droga. Jako że nie przepadam za nowszymi pozycjami Stephena Kinga, nie zwracam już kompletnie uwagi na nowości jego autorstwa. W ten sposób przegapiłabym całkiem zacną powieść, w starych dobrych klimatach, które tak uwielbiam. Do sięgnięcia po Outsidera skłonił mnie serial, tak, ten z Benem Mendelsohnem, niespodzianka! Zaczęłam oglądać i chrzanić Benia (znaczy nie chrzanić, ale niemal od razu stał się wartością drugorzędną), wciągnęła mnie sama historia. A skoro na odcinki trzeba czekać, do księgarni marsz!

Jak to zazwyczaj u Kinga bywa, akcja rozgrywa się w niewielkim miasteczku, gdzie wszyscy znają wszystkich, choć na tyle dużym, by posiadać chociażby klub ze striptizem czy drużynę futbolową (choć w realiach amerykańskich to drugie jest chyba dość powszechne – poprawcie mnie, jeśli się mylę). Policja znajduje ciało małego chłopca, zgwałconego i zamordowanego. Sprawca był wyjątkowo nieogarnięty, a może lekkomyślny, skoro na miejscu zbrodni pozostawił odciski palców i płyny ustrojowe. Dodatkowo pojawiają się zeznania świadków. Wkrótce staje się jasne, że za wszystko odpowiada trener drużyny Flint City Golden Dragons – Terry Maitland.

Aresztowanie na oczach całego miasta i inne błędy proceduralne nie świadczą dobrze o policji, ale czego wymagać od detektywa, którego syn szkolił się u człowieka podejrzanego o tak obrzydliwą zbrodnię. Niestety, nawet wygadany adwokat Maitlanda nie może zaprzeczyć badaniom DNA. Sprawa robi się dziwna, bo trener twierdzi, że w czasie popełnienia zbrodni znajdował się w kompletnie innym miejscu i ma na to świadków! Co ciekawsze, rzeczywiście tak jest, na jaw wychodzi nagranie ze spotkania z popularnym pisarzem, w którym Maitland bierze aktywny udział. Jednocześnie wiarygodni mieszkańcy miasteczka utrzymują, że widzieli zakrwawionego trenera, zostawiającego samochód z całym mnóstwem śladów świadczących przeciwko niemu, kompletnie niezwracającego uwagi na to, jak dziwne może wydać się jego zachowanie – wyobcowanego, jak gdyby nie nierozpoznającego rozmówców… Zupełnie jakby Terry Maitland istniał w dwóch osobach… Co więcej, rodzinę ofiary ogarnia dziwne szaleństwo. Detektyw Anderson stawia sobie za punkt honoru wyjaśnienie tej niecodziennej sytuacji, gnębiony wyrzutami sumienia.


Jak zwykle u Kinga, znakomicie przedstawione jest samo miasteczko – mieszkańcy nakreśleni są czasami jednym czy dwoma zdaniami, ale przez wypowiedzi lub czyny łatwo możemy sobie wyobrazić całą małą społeczność, ze wszystkimi jej zaletami, choć i wadami – chociaż czasami autor nieco za bardzo wykorzystuje określone stereotypy (jak w przypadku Jacka Hoskinsa). Ostracyzm względem rodziny trenera może wydać się czytelnikowi przykry, ale jeśli zna się takie realia, nietrudno weń uwierzyć. Plotki, niemożność przejścia na drugą stronę ulicy bez spotkania kogoś znajomego, sieć zależności… Wszystko to jest niby drugorzędne względem głównego wątku, a jednak gdyby nie pokazano tego tak dobrze, czegoś by w powieści zabrakło.

Mamy codzienne życie, jak w Miasteczku Salem czy Smętarzu dla zwierzaków, które już wkrótce zostanie zakłócone przez coś nadnaturalnego, coś, co racjonalne umysły muszą odrzucić z założenia, a co jest jedynym rozwiązaniem tej zagadki. Gdyby był to odcinek Supernaturala, Sam i Dean rozwiązaliby zagadkę w pół godzinę, pozostały kwadrans poświęcając kolejnym smętnym gadkom w Impali. To jednak Stephen King, tu wszystko rozwija się powoli, acz bardzo konsekwentnie, zmierzając w stronę finałowej konfrontacji. I jak zawsze – zło u Kinga wykorzystuje to, co ukryte jest w nas samych, nasze lęki, pragnienia i uprzedzenia.

Outsider to doskonała lektura nie tyle dla miłośników horroru, co urban fantasy. Zabójca budzi przerażenie w kontekście swojej bezkarności i sprytu, tego, jak zaadaptował się do określonych warunków, krew nie leje się strumieniami. Tematem książki jest bardziej śledztwo niż groza (choć oczywiście tej nie zabraknie przy czytaniu opisów wyczynów antagonisty powieści), a ono – tocząc się zrazu dość leniwie - pozwala na snucie własnych teorii oraz kibicowanie tej lub innej postaci. Może nawet wielbiciele kryminałów daliby się skusić?

Stephen King, Outsider, tłum. Tomasz Wilusz, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.