czwartek, 30 lipca 2020

Sentymentalna podróż do czasów Wielkiej Wody

Kuba Ćwiek niejeden raz wspominał, że jest zafascynowany twórczością Stephena Kinga i wydaje mi się, że Topiel to swoisty hołd złożony temu twórcy, przynajmniej w pewnych aspektach. Mamy w tej książce zarówno gromadę wykorzystujących wakacje nastolatków, tajemnicę, jak i znajome autorowi okoliczności przyrody, nazwijmy to ładnie: jego małą ojczyznę. Jeśli dodamy do tej całej mieszanki również zręczne korzystanie z własnych przeżyć oraz Wielką Powódź 1997, materiału na jedną powieść wydaje się aż za wiele.

Akcja rozgrywa się w Głuchołazach, ale ani ich nastoletni mieszkańcy, ani odwiedzający rodzinę chłopak z miasta nie spodziewają się, jak rozwinie się ich wakacyjna przygoda. Ot, deszczowo, dzień jak co dzień w letniej Polsce, tym bardziej w górach. Dla Kacpra, Darka, Józka i Grześka ważniejsze są inne sprawy – zdobycie forsy na zaspokojenie codziennych potrzeb, problemy sercowe, wredni koledzy ze szkoły, zupełnie normalne i naturalne. Jednak każdego lipcowego poranka wzrasta świadomość, że czeka ich coś więcej – coś, co wstrząśnie egzystencją nie tylko ich samych czy ich rodzin, ale też i całej społeczności. Nadchodzi Wielka Woda.


W czasie powodzi nawet niewielki strumień może okazać się śmiertelnym zagrożeniem, a wybór lokalizacji mieszkania (piętro lub parter) istotnym czynnikiem, mogącym wpłynąć na przepadek lub ocalenie dorobku całego życia. Wszystko to oczywiście nie pozostaje bez wpływu na ludzi – nagle przedmiot codziennych porannych pogawędek przy zakupie porannych bułek lub fajek staje się tym, co zagraża ich istnieniu, ich rodzinom. Żywioł nie bierze jeńców, nie ogląda się na to, czy ktoś jest biedny czy bogaty, szczęśliwy czy zagubiony. Niektórzy reagują na taką sytuację właściwie – pomagając, stając na czele walki z wodą (choćby tylko dla pączków!), a z niektórych wychodzi skryte bądź jawne draństwo, w końcu to sytuacja ekstremalna.

Chłopcy pozostają jednak nastolatkami – z wszystkimi wadami i zaletami tego wieku, bo właśnie ten czynnik kieruje nimi przy podejmowaniu rozmaitych, nie zawsze dojrzałych decyzji. Śmiała akcja i można okazać się bogaczem, inna – pomóc temu, co chce cię zabić… Jeden ruch dłonią potrafi zadecydować o życiu i śmierci w sposób, jakiego nie doświadczyłoby się w normalne wakacyjne lato.

W przeciwieństwie do dzieł Kinga, w Topieli nie zetkniemy się z czynnikiem nadnaturalnym, nie jest potrzebny (dlatego okładkowe porównanie do Stranger Things jest po prostu kłamliwym zabiegiem promocyjnym). Tutaj to woda, to ludzie są i tym dobrym, i tym złym, a groza wylewa się z kart książki i bez pewnego klauna w kanałach (może by się utopił…). Jednak… Jednak mam wrażenie, że czegoś w tej książce zabrakło.

Nie zrozumcie mnie źle, to świetna powieść obyczajowa, w dodatku doskonale grająca na nostalgii wszystkim nam, którzy owo deszczowe lato pamiętają, na tyle starych, by cieszyć się również z licznych odniesień popkulturowych. Jednak Topiel gdzieś tam traci na sile – mamy doskonale nakreślonych głównych i pobocznych bohaterów oraz ich mniej lub bardziej sympatyczne otoczenie. Akcja rozgrywa się w polskim miasteczku, jakich wiele… Mimo to brakuje mi jakiegoś wyraźnego zakończenia – tak, pod koniec coś się dzieje, ale wydaje się to nader nagłe, brak mi w fabule dążenia do tej sytuacji, jedna niespodzianka pojawia się jako rzucony mylny trop, druga praktycznie spada z nieba. Mamy epilog, ale ten epilog nie wyjaśnia zbyt wiele i właściwie kiepskie z niego podsumowanie. Wszystko dąży do wielkiego GROAR, zamiast tego wychodzi jednak gorzkie MIAU i bardzo mi taki dysonans przeszkadza.

Kuba Ćwiek – poza fenomenalnym Ciemność płonie ­- najlepiej, w mojej opinii, sprawdza się w formach krótkich, a Topiel stanowi tego potwierdzenie. Dostajemy rewelacyjnie nakreślone postaci i ciekawe kolejne epizody, ale całość wydaje się trochę… rozczarowująca… Nie wystarczy bowiem opisać epicką walkę oczyma maluczkich, należy dać jej odpowiednie zakończenie – i ta przykra śmierć (trup pojawia się już w blurbie, więc to żaden spoiler… choć tez nie do końca…) wydaje się mi jednak zbyt nagła, zbyt nieuzasadniona w szerszym obrazie, ot, wymyślona po to, by koniec wydał się bardziej wzniosły. Nie jest. A szkoda, bo książkę czytało mi się naprawdę dobrze, tylko owo nijakie, rozmyte zakończenie zatarło w większości dobre wrażenie. Cóż, musicie spróbować sami. Mnie czegoś zabrakło.

Jakub Ćwiek, Topiel, wyd. Marginesy, Warszawa 2020.

środa, 15 lipca 2020

Przeklęte... już właściwie nie wiem co...


Myślę, że na stronach tego bloga już dawno doszłam do wniosku, że Piekara, pisząc kolejne odsłony przygód Mordimera Madderdina, odcina kupony od pierwszych tomów opowiadań, ale jestem głupia, a nadzieja matką głupich… No niezmiennie mam nadzieję, że coś tu się ruszy, niezmiennie liczę na to, że może powróci do podstawowego cyklu i wreszcie zahaczy o ową Czarną śmierć, obiecywaną od wielu wielu lat…

Póki co dostaliśmy kolejną odsłonę serii Ja, inkwizytor, ciąg dalszy crossovera z Płomieniem i krzyżem. Tak, tego z magiem Narsesem, a potem z wyprawą na tę dziką Ruś, co to nahajem mieszkańców trza, bo inaczej nie zrozumieją. Jeśli pamiętacie, Mordimer, z racji zetknięcia się już wcześniej z wampirem, zostaje zwerbowany do towarzyszenia członkom Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, którzy to radośnie akceptują młodziaka, mimo iż „skrywa jakąś tajemnicę”, a potem równie radośnie postanawiają go w owej dzikiej krainie pozostawić, gdyż tego zażądała lokalna księżna, niejaka Ludmiła. W poprzednim tomie dowiedzieliśmy się, że na księżną rzeczywiście czyhają rozmaite niebezpieczeństwa, a że sam szkolony Inkwizytor to za mało, dostał do towarzystwa „dziewczynę wołcha”, Nataszę, doznającą rozmaitych wizji podczas seksu. Oczywiście, że podczas seksu. Nataszka piękna, seksowna, inkwizytor zakochany po uszy… po prostu idealnie, a że jakieśtam zagrożenia od czasu do czasu…


No i znowu wracamy do Peczory, do Ludmiły i Mordimera oraz Nataszy. Tym razem w księstwie podniósł się bunt, zatem władczyni, chcąc nie chcąc, musi się wyprawić, by ukarać niepokornego zuchwalca. Pełniący rolę ochroniarza Inkwizytor towarzyszy swej pani, w końcu to wojna, a na wojnie różne rzeczy się zdarzają… poza tym to dzika Ruś…

Przy takim początku należałoby się spodziewać krwawych opisów bitew, ewentualnie szarpiących nerwy podchodów zgoła partyzanckich… tymczasem nie. Owszem, są potyczki, pojawi się kwestia tajnej misji mającej na celu zabicie uzurpatora… niestety, wszystko opisane tak, że jeśli ktoś cierpi na bezsenność, Przeklęte kobiety mogą stanowić fenomenalną alternatywę wobec leków. Mordimer przede wszystkim rozmawia: z Nataszką, z Ludmiłą, z dworzaninem Andrzejem, z kolejnymi postaciami oferującymi mu niemal wszystko, czego zapragnie… W dodatku cierpi na nastolatkowe zapalenie mózgu objawiające się tym, że na rozum mu panienka padła i jako ten refren powtarza „Nataszka nie jest wiedźmą”. Nie no, anioł wcielony.

Oczywiście, cykl Ja, inkwizytor miał opowiadać o tym naiwnym młodym chłopcu, świeżo po Akademii, dopiero odkrywającym świat, stającym przed pierwszymi poważnymi dylematami itp., bardzo wyraźnie widać to było w pierwszych tomach (niemal prawiczkowa miłość do tej cholernej Dorotki, boginki!), natomiast na tym etapie opowieści to już Mordimer po Słudze bożym, wredny cyniczny sukinsyn, kobiety traktujący zaledwie instrumentalnie. Nagle zaczyna zachowywać się jak kretyn, inkwizytorskie doświadczenia wsadzając sobie głęboko w odwłok, właściwie już nie wiedząc, komu i jakiej sprawie służy.

I to największy problem tego połączenia cykli – przecież wiemy, co będzie z nim dalej, jakim jest człowiekiem w kolejnych odsłonach głównego cyklu. Zważywszy na to, o jakie tajemnice Inkwizytorium otarł się przy okazji spotkania z członkami Wewnętrznego Kręgu, nie ma prawa w kolejnych tomach zachowywać się tak, jak już to zostało opisane całe lata temu. Chyba że… chyba że zastosujemy jakiś tani chwyt w stylu wymazania wspomnień, opętania przez wiedźmę czy równie zręczną hipnozę. Już we wstępie do poprzedniej książki Piekara wspomniał, że musi zrobić mały retcon, niezmiennie uważam, że jest po prostu leniem, któremu potrzeba pieniędzy, a zabrakło pomysłu na główny cykl. Oburzałam się kiedyś na powstanie kolejnego tomu Oka jelenia Pilipiuka, uważałam ten cykl za zamknięty, ale odszczekuję to głośno i spod stołu: hau hau, Andrzej miał bardzo dobry pomysł, wyszło naprawdę zgrabnie. Tymczasem u Piekary wszystko się ciągnie jak przeżuta guma, która przykleiła nam się do podeszwy. Brakuje lekkości i pewnego cynicznego stylu, do jakiego przyzwyczaiły nas pierwsze cztery tomy opowiadań o Mordimerze, te same, które wzbudziły zainteresowanie czytelników, pewnie równie głupich jak ja, bo nadal czekających na ciąg dalszy w podobnym klimacie. Cytując Shreka: „To se jeszcze poczeka”.

Cóż mogę powiedzieć i za bardzo nie przeklinać? Generalnie odradzam wszystkim lekturę Przeklętych kobiet – książka jest po prostu rozpaczliwie nudna, przegadana, praktycznie nic nie wnosi do cyklu, a tytuł już w ogóle został wymyślony tylko po to, by stanowić nawiązanie do poprzedniej części. Jeśli nie chcecie się zgubić w cyklu, polecam przeczytanie streszczenia. Może przy spadku sprzedaży Piekara zorientuje się, że nie na to czekają jego (wierni przecież) czytelnicy. Ja już popełniłam błąd i książkę kupiłam – Wy nie musicie!

Jacek Piekara, Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020.

piątek, 10 lipca 2020

Doprawdyż upiorne!

Opuszczony pałac w Liszkowie ma długą i bogatą historię… Jedną z najpopularniejszych opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenia, a dotyczących tego miejsca, jest ta o dwóch szlachciankach i służącej, które postanowiły nieco się rozerwać, używając do tego armaty po pradziaduniu… Następna okazała się już historią o trzech damskich duszyczkach straszących w okolicy…

Przed Lukrecją, Kornelią i Marcysią stanie wyzwanie – w ramach pokuty za grzechy muszą przez skromne kilkaset lat zadbać o majątek przodków. Podobnie jak James Bond, mają licencję na zabijanie, a w dodatku posiadają dosyć bujną wyobraźnię. Sprzymierzeńcy na ziemi również chętnie dopomogą w walce o zachowanie dóbr hrabiów Liszkowskich, a wrogów… no cóż, cytując pana Mulgaarda, „mnogo a mnogo”. Kolejne powstania, a potem szaleństwa XX wieku – II wojna światowa, ruskie, ustrój słusznie miniony… zajrzymy nawet w przyszłość!

Jak widać, duchów u mnie dostatek :D nawet takich z Bolesławca ;)

Bohaterkami Upiora w ruderze teoretycznie są owe trzy pokutujące duszyczki, ale po drodze zdążymy się zapoznać z kilkoma innymi osobami – Pawłem hrabią Liszkowskim i kapitanem Gryfem, oboma walczącymi w AKowskiej partyzantce, kamerdynerem Nepomucenem, konfidentem Piotrowskim, majorem Kabanowem, towarzyszem Kociubą, muzealnikiem Rosołem, a co najistotniejsze: nędznym złodziejaszkiem Kukułą. Ten ostatni będzie towarzyszyć nam przez całą lekturę i śmiem twierdzić, że jest to jeden z najlepiej pokazanych przykładów zakłamywania rzeczywistości przez powojenną propagandę, jaki czytałam. „Genialny” plan Scharführera Hansa Nockerla, zakładający rzeź nieistniejącej sowieckiej partyzantki pustoszącej okolicę, okazał się wodą na młyn powojennych władz… kolejne etapy kariery lejtanta Kukuły wywołują szczery, słowiański uśmiech na twarzy czytelnika, który powoli gaśnie, kiedy ten uświadomi sobie, że to wcale nie musiałaby być fikcja literacka…

Motyw Kukuły jest też absolutnie najlepszym, co ma do zaoferowania najnowsza książka Pilipiuka. Owszem, jest lekko i zabawnie, ale lekkość wydaje się wynikać z tego, że głębi w niej z georadarem szukać, a zabawnie, bo… Bo to te wszystkie stare ugrane motywy naszego Wielkiego Grafomana, obliczone na wywołanie tego jakubowego rechotu. Kolejne opowiadania są wyjątkowo schematyczne, dobrzy są dobrzy i szlachetni, źli do swojego zła dorzucają absolutną tępotę. Straszące dziewczyny pojawiają się tam, gdzie trzeba pomóc w stylu deus ex machina i tak naprawdę poza kilkoma naprawdę niezłymi motywami (rozbieranie się przed malarzem) po prostu nudzą, zwłaszcza podkreślanym nadmiernie „konfliktem klasowym między Kornelią i Lukrecją a Marcysią”.

Tak, wiem, ciężko zaliczyć większość twórczości Andrzeja do dzieł głębokich, przecież to twórca Jakuba Wędrowycza! Jednak nawet książki humorystyczne Pilipiuka trzymają niekiedy niezły poziom i aż się chce do nich wrócić. Problemem jest to, że tu materiału mogłoby starczyć na dłuższe opowiadanie (ot, choćby jak w Przyjacielu człowieka), a rozwleczona powieść i owszem, starcza na wieczór, nawet zabawny, ale potem… potem wszystko ulatuje z pamięci i w głowie zostaje tylko ogólny zarys akcji i poczucie, że no owszem, niby się uśmiechnęłam, ale tak naprawdę to książka o niczym. Bardzo urocza i sprawnie napisana, ale o niczym.

Powiedziałabym, że Upiór w ruderze może być niezłym wyborem na wakacje, ale z drugiej strony w księgarniach można znaleźć tyle innej, letniej, zdecydowanie ciekawszej literatury… To zdecydowanie książka dla zatwardziałych fanów Pilipiuka, nie mających najmniejszych zastrzeżeń do kolejnych odsłon Jakuba, biorących w ciemno wszystko, co spod pióra Wielkiego Grafomana wyszło. Mnie trochę przypomina drugą część Wampira z M3, kompletnie nie pamiętam, co tam się właściwie działo, a i tak jakoś mało tego rechotu było… po prostu upiornie słabo... Więc jeśli lubicie pewne dzieła Andrzeja, a inne przyprawiają Was o ból zębów… zostaliście ostrzeżeni…

Andrzej Pilipiuk, Upiór w ruderze, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2020.

sobota, 4 lipca 2020

W upalną letnią noc...


Któż z nas, uczęszczając do szkół różnych, nie twierdził, że to siedziba zła? Któż z nas nie podejrzewał, że niektórzy nauczyciele wybrali ten zawód, żeby po prostu znęcać się nad małoletnimi uczniami? Każdy miał chwilę zwątpienia, a niejednemu szkoła do dzisiaj kojarzy się ze straszliwym koszmarem. Nie da się ukryć, że podobnie jest w przypadku bohaterów Letniej nocy Dana Simmonsa.

Mamy rok 1960, w miasteczku Elm Haven zaczynają się właśnie wakacje... Jeszcze tylko zostało przetrwać nudny ostatni dzień, a potem hulaj dusza, piekła nie ma! Niektórzy już zresztą nie mogą wytrzymać w dusznej sali i pod odwiecznym pozorem odwiedzenia toalety idą szlajać się po szkole, w końcu to ostatnia szansa – w czasie letniej laby ma zacząć się jej rozbiórka! Jednak w pewnych przypadkach lepiej nie drążyć zbyt głęboko… bo potem rodzina może zacząć takiego delikwenta intensywnie poszukiwać… Dla grupki bohaterów naszej książki początkowo jest to jednak bez znaczenia, wreszcie można ruszyć na rower, eksplorować pobliskie zakątki czy wybrać się na seans kina przyjazdowego… Ciepło i beztroskę zaczynają jednak wkrótce zakłócać tajemnicze wydarzenia, już od samego początku wydające się niesamowicie złowrogie, a wszystko oscyluje wokół starej szkoły i jej personelu… Zagadki mają jednak to do siebie, że trzeba i można je rozwiązywać, a oczytany i zapalony detektyw może się tego podjąć niezależnie od wieku. Wiadomo także, że gdzie jeden sobie nie poradzi, pomoże grupa! Choć szukanie odpowiedzi jest śmiertelnie niebezpieczne, kolejne kawałki układanki powoli wskakują na miejsce…


Letnia noc jest reklamowana jako dzieło, które zainspirowało serial Stranger Things, jednak moim zdaniem mogą po prostu stanąć koło siebie na półce, w dziale Dziwne rzeczy w małym, amerykańskim miasteczku. Oczywiście, porównania z Kingiem i To nasuwają się same, tym bardziej że opowieść o diabolicznym klaunie jest o pięć lat wcześniejsza. Simmons pisze dobrze, nie do końca dorównuje jednak Kingowi i osobiście mam wrażenie, że It jest jednak nieco lepsze. Weźcie jednak pod uwagę słowo „nieco” i to, że zdecydowanie bardziej gustuję w źle tajemniczym, nienazwanym, pradawnym (dobra, niech będzie: bluźnierczym), a nakreślanie szerokiego historycznego tła z nutą niesamowitości zawsze mi dobrze robi. Owszem, takie elementy pojawiają się i w Letniej nocy, jednak mam wrażenie, że w tym przypadku wybór konkretnego punktu zaczepienia w przeszłości, zaplątanie tego w teorie spiskowe i mitologię egipską niekoniecznie zrobiło historii dobrze. Oczywiście, pomogło wzmocnić efekt „pradawnego zła”, jednak troszkę zachwiało moim zawieszeniem niewiary, a co więcej – nijak się nie miało do głównych adwersarzy.

Pamiętacie może, że w książkowym To Pennywise przybierał postać tego, czego ludzie bali się najbardziej? Ścigały ich własne koszmary, a przecież każdy się czegoś boi, choć nie każdy tego samego… U Simmonsa zło przejawia się w reanimowanych zmarłych oraz obrzydliwych, potwornych stworach, które jednak są… troszku nijakie… i w gruncie rzeczy nie nawiązują specjalnie do historii owego jądra ciemności. Ponadto, mimo że protagoniści nakreśleni są fenomenalnie i bardzo szczegółowo, cudownie wiarygodnie – nieraz można wręcz poczuć zapach panujący w ich domach, opisy są świetne! – to antagoniści stanowią szereg postaci nakreślonych dosyć grubą kreską, nie znamy ich motywacji, nie wiemy o nich zbyt wiele… a przecież także mieszkają w tym samym miasteczku, nierzadko od lat!

Nie przeszkadza to jednak w odbiorze książki – co więcej, uważam, że jeśli ktoś lubi takie nostalgiczne opowieści o małych amerykańskich miasteczkach, w których nagle COŚ zaczyna się wydarzać, powinien sięgnąć po Letnią noc choćby po to, by porównać ją z książką Kinga – warto! Simmons bardzo sprawnie operuje słowem, znakomicie opowiada historię, podchodzi do niej nieco inaczej… Poza tym zaczęły się całkiem upalne wakacje – w takim razie warto poczytać o wakacyjnych przygodach, które przydarzyły się dawno temu grupce świetnych, inteligentnych – choć niepozbawionych wad nastolatków… Polecam!

Dan Simmons, Letnia noc, tłum. A. Nakoniecznik, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2018.

Bardzo dziękuję Monice za polecajkę!