Uwaga, tekst zawiera spoilery, spore spoilery. Choć właściwie: jakie spoilery? Zakończenia się już dawno domyślaliśmy…
Uczciwie uprzedzam, że ten tekst nie będzie
recenzją. Nie da się napisać recenzji tego czegoś, bo wymagałoby ode mnie
poważnego potraktowania potwornego gniota. Skoro jednak poważnie nie traktuje mnie
autor, to ja też nie będę się nawet wygłupiać.
Pamiętacie, czym zakończyła się poprzednia
część cyklu? To macie szczęście, bo ja kompletnie nie. A żeby nie było – fabułę
pierwszych tomów opowiadań pamiętam do dzisiaj! Szczęśliwie na Rusi dzieje się
niewiele, a przejęcie zamku i grodu Ludmiły przez jej wuja to zaledwie
pomniejsza przeszkoda – choć tutaj przynajmniej pojawiła się ciekawa sztuczka
mateczki Olgi. W ogóle czarownice z bagien to chyba jedyny interesujący element
tej książki, a i tak… ale o tym później! Cokolwiek zapomnieliśmy z poprzednich
części (niewiele do zapomnienia, tak między Bogiem a prawdą), przypomnimy sobie
na kilku następnych stronach: Ludmiła jest po swojemu racjonalna i czasami
litościwa, Nataszka potężna, Mordimer nie znosi, jak się ją nazywa wiedźmą,
mateczka Olga ma własne plany, a Ruś śmierdzi i jest pogańska (o właśnie, autor
sobie łaskawie przypomniał o czułym powonieniu Mordimera).
W połowie książki, w połowie pitolenia o
miłości Mordimera i Nataszy, dyskusji o planach Izjasława, wreszcie zaczyna się
coś dziać – i powiem Wam, że pojawiła się we mnie nadzieja. Wspomniany przez
księcia demon pozwala się łudzić, że po dwóch tomach o niczym wreszcie
dostaniemy przygody INKWIZYTORA, a nie podnóżka ruskiej księżnej. My reagujemy
z radością, Mordimer rzecz jasna, nie. Musiałby się jeszcze od Nataszki
oderwać. A i Ludmiły chronić nie będzie mógł. I tak mimo przebłysku dawnego
klimatu, ponownie zanurzamy się w peczorskiej nudzie. I błocie, nie zapominajmy
o błocie.
Szczęśliwie wygląda na to, że ktoś w
wydawnictwie się opamiętał i zorientował, że większość czytelników tego już nie
zniesie, więc zróbmy z ruskich przygód Madderdina trylogię, a to oznaczało, że
Piekara musiał się nagle zmieścić z zakończeniem na ostatnich dwustu stronach.
Pewna osoba zatem kompletnie zmienia swój charakter, z potężnej i wielce
inteligentnej postaci stając się rządzoną humorami nastolatką. Przecież
wszystkie baby zamieniają się w idiotki, kiedy w grę wchodzą dzieci, nieważne,
że poprzednio w ogóle nie było o tym mowy – jakoś w końcu trzeba tę sielankę
zakończyć… Rachu ciachu, włącza się instynkt macierzyński i nagle z
zaplanowanej intrygi wychodzą nici. Pewnie te, którymi była szyta, bo grube jak
cholera. Nagle wszystko galopuje na łeb na szyję i znienacka pojawiają się
NARESZCIE interesujące wątki. Nie łudźcie się, tylko po to, by się zakończyć w
kompletnie idiotyczny sposób.
Na końcu pojawia się deus ex machina,
twierdzący, że wcale nim nie jest. Utrzymuje przy tym, że wszystko, nad czym
męczyliśmy się przez ostatnie trzy tomy, ma sens, nawet jak tego sensu nie
widzimy. Przy okazji – mam wadę wzroku, zowie się jasnowidztwem – pamiętacie,
co wymyśliłam, żeby Piekara mógł wyjść z tego bajzlu z czymś na kształt twarzy?
No więc właśnie. Załatwiamy gwałtowną zmianę charakteru postaci w połowie
istniejącego już cyklu wymazaniem pamięci. RILI, panie Piekara, RILI?
I co? I wygląda na to, że mordimerowe przygody
(głównie w łóżku) i jego (nader chętna) współpraca z wiedźmami to element planu
Inkwizytorium (Wewnętrznemu Kręgowi rozum kolektywnie odebrało). Inkwizytor,
planujący z własnej woli odejście od obrony Świętej Wiary i zamieszkanie z
niezwykle potężną ruską wiedźmą, nie jest postrzegany jako zagrożenie, ale jako
atut. No bo wiecie, okoliczności. No i Szachor Sefer (tak, każdy ją pragnie z Mordimera
wyciągnąć, nawet jak nie wie, co to) – jakim cudem ten chłop przeżył w
Cesarstwie, gdzie (jak dowiadywaliśmy się w opowiadaniach) heretyków i
czarnoksiężników nie brakuje? Przepraszam, ale po tym wszystkim Amszilas
powinno zamknąć chłopaka w swoich przepastnych wnętrzach i trzymać pod ręką, bo
wcale nie widać, by był nadmiernie lojalny wobec Inkwizytorium. Zakończenie się
zatem kupy nie trzyma, nie tylko pod tym względem. Jesteśmy pomiędzy tomami
opowiadań, to nie jest Mordimer z początku Ja, Inkwizytor, zdolny
zakochać się do niepamięci w bóstwie leśnym i któremu imponuje wizyta w ekskluzywnym
burdelu. To cynik, nie zakochany debil. Tymczasem wydaje się, że krew
permanentnie przebywa w jego drugiej główce. Ach, i jeszcze jedno – u boku
Mordimera non stop przebywał przecież Anioł. I co? Nagle go wywiało? Poszedł na
dziwki? No ludzie! Ta potężna istota, którą poznaliśmy w opowiadaniach, raczej
na pewno nie pozwoliłaby swojemu podopiecznemu na aż takie zbratanie się z
wiedźmami i udział w praktykach nekromanckich nie mających związku z obroną
Świętej Wiary.
Właśnie, wiedźmy… zanim zapomnę! To jedyny
jasny promyczek tej książki, zarówno mateczka Olga, jak i Tamara są fascynujące
(na pewno bardziej niż Wychędoż-i-Kochaj-Mnie-Mordimerze-Natasza). To Olga pojawia się w
jedynych interesujących scenach w książce (szczęśliwie chędożenie w strumieniach
krwi i innych wydzielin szczegółowo opisywane nie jest), udowodniając swoją
potęgę, a i z Sabatem na bagnach mocno powiązano zakończenie. Tyle że… poprzez
popierdułki o Nataszy i Mordim w dwóch poprzednich książkach, za dużo się na
ten temat nie zmieściło, trzeba było zatem wepchnąć to na ostatnie 200 stron.
Najciekawszy wątek (och bogini, ów kamień z niebios!), pojawiający się, gdy
wszyscy już stracili nadzieję, wrzucono ot tak, potem sprawie łeb ukręcono (w sumie niemal dosłownie).
Rozwój wydarzeń miał nas przy okazji upewnić, że te baby mogą być sobie
potężne, ale są zbyt ambitne, zbyt niecierpliwe i marnie kończą. Rozwinięcie
tematu Piekara zostawił sobie na przyszłość. Ręce i cycki opadają.
I nie jest to mój wniosek wyciągnięty z
czterech liter, Piekara pisze o podobnej możliwości w posłowiu, które trochę
hadko czytać, bo przepełnione jest takim poczuciem samozajebistości, że aż
dziw, iż kolejne tomy nie pojawiły się już dawno. Nie ukrywam, chętnie
poczytałabym o Mrocznych Wiekach, o Walerii czy wreszcie o dalszych losach
Mordimera po Łowcach dusz, ale patrząc na to, jak autor obecnie prowadzi
narrację i wypacza charaktery postaciom, chyba jednak wolę, by główny cykl
pozostał nieskończony.
Autor przy okazji broni się tym, że będzie
pisał, jak pisze, bo ludzie książki kupują. Oczywiście, jego święte prawo.
Tylko powiem Wam szczerze, że gdyby nie fakt, iż mój małżonek nabywa wszystko
piekarowe w ciemno, to ja bym już sobie tych książek oszczędziła. 44 złocisze w
kieszeni, a i brak tego paskudnego posmaczku bycia dojną krową. To już nie jest
ten Mordimer, to nie to Inkwizytorium. Zamiast grozy mamy fejspalm. Zamiast
przygody i walki ze Złem, tomiszcza o Wielkiej-tfu-Miłości i marzeniach o
karierze karczmarza. Odradzam, gorąco odradzam.
Jacek Piekara, Przeklęte przeznaczenie, wyd.
Fabryka Słów, Lublin 2020.