piątek, 31 maja 2024

Finowie, kiwi i tajemnice

W maleńkim miasteczku, gdzie największymi atrakcjami są nieokreślony kopiec i stodoła będąca pomnikiem przyrody, na ogół bywa straszliwie nudno. Nie ma nawet żadnego dyskontu, w którym powracająca wnuczka marnotrawna mogłaby się na spokojnie zatrudnić, bo przecież jeść trzeba, a emerytura babci nie wystarczy na dwie osoby! W dodatku każdy zna każdego, a nie wiedzieć czemu w kierunku naszej bohaterki, Sławy, kierowane są spojrzenia pełne... współczucia? No tak, na pewno wszyscy już wiedzą, jakim to życiowym przegrywem się okazała... Dobrze chociaż, że na miejscu jest przyjaciel, na którego od dzieciństwa może liczyć – w końcu wspólne siedzenie na nocnikach zobowiązuje! Bambi – równie uroczy jak jego przezwisko – odziedziczył właśnie zaskakująco dobrze prosperujący sklepik z pamiątkami, potrafi nie tylko przegadać kiboli i skłonić ich do założenia mulinowych bransoletek przyjaźni, ale także przywrócić człowiekowi chęć do życia. Mimochodem.

Ktoś taki okaże się Sławie wręcz niezbędny, bo oto stanie przed największą zagadką swojego życia. Ba, żeby tylko swojego! We wszystko wydają się być uwikłane nie tylko sąsiedzkie babcie, ale i ich wnuczęta oraz wielkie krwiożercze kiwi. Także Finowie, nie zapominajmy o Finach, bo przecież akcja rozgrywa się w dzielnicy fińskich domków, w tle pojawiają się przyzwania demonów (dla niepoznaki zwane językiem fińskim), w przeszłości jedna pani z jednym Finem, a nad Starym Deszcznem jaśnieje zorza polarna! W sabat! O co w tym wszystkim chodzi? I właściwie dlaczego chodnik okazuje się szalenie elokwentny?

Przyznam, że dopóki nie przeczytałam opisu na okładce, byłam przekonana, że Kiśl oszalał i przeniósł akcję swoich książek do Finlandii! Nie żebym miała coś przeciwko Finlandii, ale wydawało mi się to raczej dosyć nietypowe. Okazało się jednak, że chodzi o fińskie domki (ewidentnie rozrzucone po całej Polsce), a klasyczny Ałtorkowy pierdolec znowu robi kipisz na rodzimym podwórku – co szczerze uwielbiam! Bohaterowie Marty są jak zwykle postrzeleni i straszliwie chciałoby się mieć ich w gronie przyjaciół. Zdecydowanie pragnęlibyśmy też pomóc im w nietypowych perypetiach, więc z zapamiętaniem śledzimy ich poczynania i kibicujemy próbom rozwiązania tajemnic wydających się kumulować w fińskiej dzielnicy – na czele z tą, dlaczego jedna z babć namiętnie klnie w tym barbarzyńskim języku! Zazdrościmy im magii i przygód, które przeżywają, a jednocześnie cieszymy się, że to nie my musimy stawić czoła ich problemom i dokonywać ich wyborów. Są tuż obok nas – na wyciągniecie ręki.

Marta Kisiel po raz kolejny udowadnia bowiem, że potrafi stworzyć postaci, które są absolutnie prawdziwe, że choć bawi do łez – uczy nas czegoś na temat egoizmu, dobrych chęci i prawdziwie trudnych sytuacji. Choć Mała draka jest nieco bardziej rozrywkowa niż druga i trzecia część cyklu o siostrach Bolesnych, miałam bardzo silne skojarzenia właśnie z nimi. Zabawne, a jednak pouczające i sprawiające, że po zamknięciu książki siedzę nad nią jeszcze przez chwilę i myślę...

Marta Kisiel, Mała draka w fińskiej dzielnicy, wyd. Mięta, Warszawa 2024.

I jeszcze zawinięty z fejsowego profilu Marty mem - nic dodać, nic ująć!


sobota, 18 maja 2024

(Nie)ludzkie problemy

Jaki kraj kojarzy się bardziej z elfami i starymi rodami arystokratycznymi niż Wielka Brytania? To w końcu tam mieszka najbardziej znana rodzina królewska na świecie i wydają się obowiązywać te dziwne, archaiczne zasady, które niektórych śmieszą, a innych intrygują. Rozległe wrzosowiska, tajemnicze puszcze i kamienie, a nawet miasta, istniejące od początku naszej ery... a przecież doskonale wiemy, że rozmaite ludy mieszkały tam już wcześniej. Wszystko to czasami ukryte jest w nieprzeniknionej mgle... Nic dziwnego, że Brytania i Londyn wydają się najlepszą miejscówką, jaką można by sobie wyobrazić na opowieść o zdradzie, nadziei i walkach o wpływy między starymi rodami.

A te były niegdyś wyjątkowo zaciekłe. Doprowadziło to do drastycznego zmniejszenia populacji młodych elfów i konieczności zawierania wymuszonych sojuszy, gdyż inaczej rasa mogłaby wymrzeć. Nie pomaga fakt, że ludzie spoglądają na szpiczastouchych z niechęcia i brakiem zaufania – w końcu nikt nie lubi, by mu przypominano o własnej śmiertelności i braku pewnych przywilejów. Napięcia tylko stale narastają, a każda luźno rzucona uwaga może doprowadzić do zamieszek – zdawałoby się, że niepożądanych, a przecież są i tacy, którzy mogliby na nich coś ugrać.

Między rasowymi napięciami i zakulisowymi starciami trzeba lawirować wyjątkowo umiejętnie. Nic zatem dziwnego, że służby specjalne nie wybierają do rozbrojenia tej sytuacji byle kogo – choć czasami wybory te mogą wydawać się nieco kontrowersyjne. Młoda Arianrhod wydaje się jednak kandydatką idealną – nie motywuje jej poświęcenie dla kraju i korony, ale chęć zemsty i pokazania, ile jest warta. Choć ze względu na powiązania rodzinne nie powinna się angażować w tak skomplikowane układy, paradoksalnie okazuje się, że to właśnie one przemawiają na jej korzyść i mogą jej dać tę rzadką okazję na zrealizowanie własnych pragnień. Jednak przeciwnicy nie są w ciemię bici i doskonale wiedzą, że coś tutaj nie do końca pasuje. Czy Arianrhod uda się osiągnąć swoje cele? A co ważniejsze – czy przetrwa?

Powiem Wam szczerze: niewiele mnie to interesuje. Dawno się tak nie umęczyłam przy czytaniu pozycji urban fantasy. A przecież punkt wyjścia naprawdę wydawał mi się bardzo obiecujący! Owszem, czytelnik zostaje od razu rzucony na głęboką wodę spisków i koligacji rodzinnych, ale to dość częsty przypadek – zwłaszcza w tym gatunku. Przecież potem wszystko się wyjaśni... No właśnie... tylko że nie. W Elfach Londynu rozmaite powiązania i niektóre zasady funkcjonowania świata pozostają niejasne prawie do ostatniej strony (a może mi się tylko tak wydaje, bo kompletnie mnie nie interesują). Postaci są tak nudne i bezbarwne (z bardzo nielicznymi wyjątkami), że myliły mi się do samego końca, a sprawy nie ułatwiał fakt, że niektóre nazwy i imiona są do siebie podobne. Owszem, na początku książki zamieszczono drzewo genealogiczne i niewielki spis bohaterów, jednak kiedy musisz się do niego odwoływać już pod koniec powieści, nie świadczy to o niczym dobrym. Są w dodatku tak niesympatyczni, że jest mi bardzo wszystko jedno, co się z nimi stanie – najlepiej, by zginęli w męczarniach. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że trafiłam na środkową część cyklu, ale nie, to pierwszy tom. No cóż, po drugi na pewno nie sięgnę.

Szkoda, bo sam pomysł miał potencjał. Oczywiście, doceniam to, że autorka chciała nam wszystko raczej pokazać, a nie wyjaśnić, ale w przypadku UF odrobina ekspozycji byłaby jednak wskazana. Cóż poradzić, w tym przypadku elfy i Londyn nie stanowią jednak dobrego połączenia.

Marta Dziok-Kaczyńska (Riennahera), Elfy Londynu, wyd. Uroboros, Warszawa 2023.