W maleńkim miasteczku, gdzie największymi atrakcjami są nieokreślony kopiec i stodoła będąca pomnikiem przyrody, na ogół bywa straszliwie nudno. Nie ma nawet żadnego dyskontu, w którym powracająca wnuczka marnotrawna mogłaby się na spokojnie zatrudnić, bo przecież jeść trzeba, a emerytura babci nie wystarczy na dwie osoby! W dodatku każdy zna każdego, a nie wiedzieć czemu w kierunku naszej bohaterki, Sławy, kierowane są spojrzenia pełne... współczucia? No tak, na pewno wszyscy już wiedzą, jakim to życiowym przegrywem się okazała... Dobrze chociaż, że na miejscu jest przyjaciel, na którego od dzieciństwa może liczyć – w końcu wspólne siedzenie na nocnikach zobowiązuje! Bambi – równie uroczy jak jego przezwisko – odziedziczył właśnie zaskakująco dobrze prosperujący sklepik z pamiątkami, potrafi nie tylko przegadać kiboli i skłonić ich do założenia mulinowych bransoletek przyjaźni, ale także przywrócić człowiekowi chęć do życia. Mimochodem.
Ktoś taki
okaże się Sławie wręcz niezbędny, bo oto stanie przed największą zagadką
swojego życia. Ba, żeby tylko swojego! We wszystko wydają się być uwikłane nie
tylko sąsiedzkie babcie, ale i ich wnuczęta oraz wielkie krwiożercze kiwi.
Także Finowie, nie zapominajmy o Finach, bo przecież akcja rozgrywa się w
dzielnicy fińskich domków, w tle pojawiają się przyzwania demonów (dla
niepoznaki zwane językiem fińskim), w przeszłości jedna pani z jednym Finem, a
nad Starym Deszcznem jaśnieje zorza polarna! W sabat! O co w tym wszystkim chodzi?
I właściwie dlaczego chodnik okazuje się szalenie elokwentny?
Przyznam, że
dopóki nie przeczytałam opisu na okładce, byłam przekonana, że Kiśl oszalał i
przeniósł akcję swoich książek do Finlandii! Nie żebym miała coś przeciwko
Finlandii, ale wydawało mi się to raczej dosyć nietypowe. Okazało się jednak,
że chodzi o fińskie domki (ewidentnie rozrzucone po całej Polsce), a klasyczny
Ałtorkowy pierdolec znowu robi kipisz na rodzimym podwórku – co szczerze
uwielbiam! Bohaterowie Marty są jak zwykle postrzeleni i straszliwie chciałoby
się mieć ich w gronie przyjaciół. Zdecydowanie pragnęlibyśmy też pomóc im w
nietypowych perypetiach, więc z zapamiętaniem śledzimy ich poczynania i
kibicujemy próbom rozwiązania tajemnic wydających się kumulować w fińskiej
dzielnicy – na czele z tą, dlaczego jedna z babć namiętnie klnie w tym barbarzyńskim
języku! Zazdrościmy im magii i przygód, które przeżywają, a jednocześnie
cieszymy się, że to nie my musimy stawić czoła ich problemom i dokonywać ich
wyborów. Są tuż obok nas – na wyciągniecie ręki.
Marta Kisiel
po raz kolejny udowadnia bowiem, że potrafi stworzyć postaci, które są
absolutnie prawdziwe, że choć bawi do łez – uczy nas czegoś na temat egoizmu,
dobrych chęci i prawdziwie trudnych sytuacji. Choć Mała draka jest nieco
bardziej rozrywkowa niż druga i trzecia część cyklu o siostrach Bolesnych,
miałam bardzo silne skojarzenia właśnie z nimi. Zabawne, a jednak pouczające i
sprawiające, że po zamknięciu książki siedzę nad nią jeszcze przez chwilę i
myślę...
Marta
Kisiel, Mała draka w fińskiej dzielnicy, wyd. Mięta, Warszawa 2024.