piątek, 28 listopada 2014

Family business, nie da się ukryć...

Po trzech odcinkach MOTW, które przywróciły moją wiarę w to, że duch supernaturalowy nadal unosi się w pokoju scenarzystów, nadszedł czas na powrót do głównego wątku… Znaczy właśnie, do jakiego wątku? Siódmy odcinek i w sumie nadal nie wiadomo, co się będzie działo w tym sezonie, choć ilość potencjalnych kandydatów jest całkiem spora. Ten epizod doskonale to oddaje – mamy poruszony wlekący się jak TLK motyw anielski, ponownie wkracza na nasze ekrany polowanie na dusze, pojawia się znowu Cole, wreszcie dostajemy również rudą, która radośnie trzymała na suficie obsługę hotelu w ramach świątecznych dekoracji. Każdy z tych motywów w starych czasach dostałby porządnie zrobiony, całkowicie wypełniony odcinek, tutaj jednak każdy z nich robi za zapychacz, a jeden z nich prosi się o przewijanie niczym Frodo i Sam wędrujący do Mordoru.

Kolejna odsłona anielskiej Misji. Mam szczerą nadzieję, że ostatnia.

Oczywiście, mowa o nieustającej podróży Hannah i Castiela. Mają do wykonania Misję (koniecznie z wielkiej litery), którą jest wyłapanie pozostałych na Ziemi aniołów i skłonienie ich do powrotu do Niebios. I tu dokonuję mojego pierwszego przy tej recenzji facepalma – po cholerę? Czy mi się wydaje, czy dla Castiela przez długi czas bardzo wielką rolę grała wolna wola, na której wprawdzie można się nieźle przejechać, ale która właśnie miała być tym jego Świętym Graalem, zwłaszcza po tym, jak bawiła się jego mózgiem Naomi. Nagle BOOM i z przyczyn zupełnie nieznanych Castiel, który przecież na początku tego sezonu zupełnie w tę Misję odesłania współbraci na chmurkę nie wierzy, nagle uznaje to za najistotniejszą rzecz. Czy ja coś przegapiłam? Możliwe, bo dynamika wszelkich scen anielskich sprawia, że mam ochotę z lekka przysnąć za każdym razem, kiedy ta para pojawiała się na ekranie… Właśnie, pojawiała. Nie wiem, co nagle ugryzło scenarzystów, ale wszyscy fani, którzy nie przepadali za Hannah, nareszcie dostaną prezent. Zupełnie znienacka postać ta zaczyna mieć jakieś skrupuły (na które, jak wiadomo z klasyki, najlepszy jest odwar z miodunki) tudzież wręcz odpały w stylu branie prysznica. Anioły nigdy przenigdy nie miały takich potrzeb, a kiedy Castiel zaczął być głodny, wiadomym stało się, że coś jest nie tak. Teoretycznie jej ciało, Caroline, mogłoby dojść do głosu, gdyby nie to, że przebudzenie Caroline to tak naprawdę moment, w którym spotkała ona swojego męża, co nastąpiło nieco później. No i właśnie… Uwięziona w swym ciele Caroline chce wrócić do prawdziwego życia i nagle Hannah, ta sama Hannah, która nalegała na Castiela, by wyruszył wraz z nią na Misję, zaczyna mieć wątpliwości co do jej natury. Tak po prostu, jak rozumiem, wzruszyła się losem swojego naczynia? Czy może castielowe nauki co do tego, dlaczego powinni doceniać, szanować i pomagać ludziom dają wreszcie efekty? Jeśli tak, to miło, jednak dzieje się to naprawdę nagle, a zestawienie tego z wątkiem deanowej chęci na panienkę poznaną na necie skłoniło mnie do zastanawiania się, jaka magia płodności może tutaj działać… Jakieś to wszystko zdecydowanie zbyt chaotyczne, wydaje się mieć na celu li i jedynie doprowadzenie Castiela do momentu, kiedy zaczyna się zastanawiać nad losem rodziny Jimmy’ego Novaka, którego najprawdopodobniej już w nim w ogóle nie ma – wszyscy pamiętamy to, jak Cas obudził się w szpitalu w Two Minutes to Midnight i lekarze powiedzieli mu, że przeżył śmierć mózgu. Jedyne, co daje mi jakąś nadzieję na to, że Castiel nie jest całkowicie w tym momencie zmarnowaną postacią, to słowa Hannah o tym, że oryginalnie ich misją byli ludzie i może znowu powinni do tego wrócić…

 Cas zastanawia się, po co ma szukać rodziny Jimmy'ego. Imperatyw opkowy, drogi aniele.

Całkiem zabawnym wątkiem były demonie starania sprostania wymaganiom świeżo powróconego na Piekieł łono Króla i dosyć nowatorskie metody, jakie zaczęły stosować. Przyznam szczerze, że zawsze się zastanawiałam, jak jeszcze można zrobić konkurencję czerwonookim na Rozdrożach i sprzedawanie dusz za seks do głowy mi nie przyszło. Może mam tak jak Crowley, „może jestem zła, ale to jest naprawdę niskie.” No cóż, nie da się ukryć, że kumplowi Raula i tak  się poszczęściło, zważywszy że ostatni taki innowator został zabrany piętro niżej po to, by stać się bardzo zacnym przykładem dla innych pomysłowych.

A teraz najzabawniejsza rzecz - opis Deana to odpowiedź Jensena na pytanie zadane mu na ComicConie przez fana (Jak panowie wyobrażają sobie opisy ich postaci na portalach randkowych) - "Rolling through town, no strings attached."

Niestety, nie starczyło to na cały odcinek, było zaledwie pretekstem, by ustawić Sama i Deana w blokach startowych. Nie powiem, scena w restauracji była absolutnie cudowna i piałam nad nią ze śmiechu, bo to samowe dożeranie starszemu bratu przypomniało mi ich przekomarzanie się w pierwszym czy drugim sezonie (jednakowoż chwała bogom, że tym razem nie zdecydowano się wykorzystać klasycznego „Bitch! Jerk!”, które w tym sezonie jest zdecydowanie nadużywane). Równie uroczym akcentem było wrzucenie do dialogu informacji, że Winchesterowie jechali tutaj 8 godzin, tylko po to, by się okazało, że przyczyną była panienka Deana spotkana na portalu randkowym, bo chłopaka przypiliło. Klasyczny Dean Winchester, a ja ze smutkiem przypominam sobie wyczyny Demonicznego Deana, które niczym się nie różniły od tego, co mamy w jego ludzkiej wersji – seks i picie. Uśmiechnęłam się zatem kącikiem ust, kiedy w burdelu Sam natychmiast rzucił się na ciało demona i rozpoczął śledztwo, a Dean podszedł do drinków, jednak po raz kolejny był to raczej uśmiech smutny.

 Jak za starych dobrych czasów...

Bracia znowu znajdują się bowiem w interesującym momencie, jednak zapowiada się na to, że będziemy mieli powtórkę z rozrywki z sezonu siódmego. Pamiętacie Deana zapijającego smutki, podczas gdy Sammy robił sobie poranne przebieżki? Mam wrażenie, że mentalnie starszy Winchester jest właśnie w tym momencie, jego pomysły są z lekka samobójcze. Albo wierzy we własną szczęśliwą gwiazdę i siłę przekonywania, albo mu po prostu nie zależy. Jego mowa wygłoszona do Cole’a mogła się przecież skończyć zupełnie dwojako. Przemowa, która zresztą była piekielnie smutna, jeśli tylko Dean rzeczywiście wierzył w to, co mówi – „Ludzie, którzy mnie kochają, odciągnęli mnie znad przepaści, ale mrok nigdy nie znika.” Znamię Kainowe cały czas znajduje się na ramieniu Deana, a po ostatnim odcinku wiemy też, że jego dzikość i brutalność nie poszła sobie radośnie na grzyby wraz z uleczeniem. Kłopoty, kłopoty. Jeśli z kolei przekombinowuję i Dean rzeczywiście mówił Cole’owi to, co ten chciał usłyszeć, ten cynizm też nie wróży niczego dobrego.

 This akward situation...

O właśnie, skoro już jesteśmy przy Cole’u – nie macie wrażenia, że jego wątek skończył się zdecydowanie zbyt szybko? Z zapowiedzi sezonu wynikało, że oto wyrasta nam kolejne zagrożenie, które będzie tam sobie cały czas w cieniu istniało, a tu nagle… A tu nagle kurtyna. Wystarczyła przemowa Deana, by Cole pokiwał główką, wystarczyło kilka słów Sama o rodzinie, by wsiadł w samochód i po prostu odjechał. Oczywiście, istnieje jeszcze możliwość, że się dalej pojawi, ale właściwie za tym nie tęsknię. Kolejna postać, którą wrzucono, by była zapchajdziurą. Może i miał na  przykład pokazać teraz, że Dean się zmienił, ale zaprzecza temu komentarz starszego Winchestera. Żegnamy pana zatem czule i mamy nadzieję, że nie wróci jako kolejny potwór tygodnia, bo przecież, na logikę, sam może kiedyś obudzić się z wielkim apetytem na wątroby, jak jego ojciec. Szczerze mu tego nie życzę, bo facet ewidentnie ma pecha – kiedy zdołał odnaleźć Deana i spróbować dokonać swojej zemsty, Winchester był demonem. Kiedy już dowiedział się, kim są demony i jak je zabijać, Dean z powrotem był człowiekiem, w dodatku będący w stanie nawet w tej formie pokonać komandosa prawie że jedną ręką. Dobra rada, Cole, zostań przy synu.

Cole odjeżdża, panowie odchodzą...

Czas wreszcie na kwintesencję tego odcinka – Rowenę. Odetchnęłam na początku z ulgą, że jest po prostu wiedźmą, nie kolejnym demonicznym pomiotem, w dodatku wprowadza przyjemne zamieszanie i ładnie uzupełnia mitologię serialu. Wreszcie ktoś próbuje usystematyzować naszą wiedzę odnośnie wiedźm w supernaturalowym światku (podział!), pojawia się też nowy rodzaj czarów, łączących klasyczne hex bagi z zaklęciami. Niestety, działania Roweny są identyczne jak ten odcinek – cholernie chaotyczne. Właściwie nie wiemy, dlaczego w ogóle postanowiła zrobić porządek z przybytkiem Raula, nie wiemy też, dlaczego wybrała dwie przypadkowe dziwki na uczennice i dlaczego, mimo swojej wiedzy o tym, że łowcy istnieją i polują na czarownice, nie zamierza się w jakikolwiek sposób kryć. No cóż, jest potężna, ale działa totalnie bez sensu, właściwie… ona się po prostu popisuje.

  
Rowena może się okazać ciekawą postacią, póki co mnie tylko naprawdę solidnie irytuje.


Oczywiście, jest też zagadką. Wiemy, że jest XVII-wieczną wiedźmą, wiemy też (le sigh), że jest tą wielokrotnie wspominaną matką Crowleya (heh, wiedziałam, że będzie jakiś związek, kiedy pisałam o pojawieniu się Roweny kilka tygodni temu, a kiedy okazało się, że jest wiedźmą… wiedziałam już, co i jak). Jakim cudem zatem przetrwała te trzysta lat z okładem i dlaczego właściwie postanowiła zacząć działać dopiero teraz? Mam nadzieję, że twórcy mają na to pytanie naprawdę dobrą odpowiedź. Powstaje również pytanie: co teraz?

 Mamusia???

No właśnie. Jeszcze dwa sezony temu sprawa byłaby jasna. Po pierwsze, Crowley nie ujawniłby swoich zależności rodzinnych, bo to stawia go naprawdę w słabej pozycji, zwłaszcza że wiemy, iż mamusia nie żywiła do synka zbyt ciepłych uczuć. Po drugie, wyciągnąłby z niej wszystko, co tylko wiedziała, zwłaszcza na temat śmiertelnego dla demonów zaklęcia, a potem pozbyłby się ryzykownego więźnia. Jednak nieśmiało obawiam się, że w sezonie 10 nie mam co liczyć na powrót mojego ukochanego bezlitosnego Króla Piekieł, bo… wiadomo… „Uczucia…” Wprawdzie od uratowania Gavina upłynęło trochę wody w Missisipi, jednak po drodze Crowley poszlajał się nieco ze starszym Winchesterem i nadal miewa sentymentalne momenty. Obawiam się zatem, że mać Crowleya zostanie przy życiu i wywinie coś niespodziewanego lub – co gorsza – stanie się jednym z czynników, które sprowadzą Króla do roli komicznego przerywnika. Obym się myliła, bo oczywiście istnieje jeszcze opcja, że oboje rozpoczną współpracę, co może być absolutnie doskonale rozegraną historią. Oby, pani moja i bogini, oby! I oby przy okazji Crowley powrzeszczał nieco więcej – stęskniłam się.

Powiem tak – nie był to odcinek, który mnie zachwycił czy wbił w fotel. Był przyzwoity, jednak zbyt chaotyczny, za dużo było w nim wątków, które samodzielnie nie potrafią wypełnić całego odcinka, a są właściwie średnio interesujące. Mam jednak nadzieję, że wraz z odejściem Hannah uwolnimy się od anielskiej Misji, odejdzie też wątek Cole’a. Potencjalne przymierze rodu MacLeodów brzmi nieźle, obawiam się tylko, że to moje pobożne życzenia… No cóż, zobaczymy. 

Supernatural, 10x07 Girls, Girls, Girls, scen. R. Berens, reż. R. Singer, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

piątek, 21 listopada 2014

Jeśli nie zrobił tego kamerdyner...


Mam takie dziwne wrażenie, że Jeremy Carver i cała pisząca spółka naczytała się ostatnimi czasy życzeń i postów fanów na obojętnie której platformie społecznościowej (obstawiam Tumblra!). Jeszcze nie tak dawno większość fandomu narzekała na to, że brakuje nam odcinków MOTW, a nawiązań do poprzednich sezonów można ze świecą szukać. A jednak! Przed odcinkiem jubileuszowym mieliśmy wilkołaki, potem bogini, a teraz dostaliśmy zmiennokształtnego. I to w jakim stylu!
 
 Winchesterowie i Tajemnica Dziedziczki... Bogini, mam pomysł na fanfik!

Należę do licznego zapewne grona fanów starych dobrych kryminałów Agatki Christie, więc dochodzenia w sprawie morderstwa w starych angielskich posiadłościach tudzież hotelach przeznaczonych dla ludzi z tzw. „towarzystwa” to dla mnie czysta, niczym nieskrępowana przyjemność. Już po zapowiedziach było wiadomo, że coś fajnego może z tego wyjść i rzeczywiście! 

 Klasyczna snobistyczna rodzinka... 
Początkowy setting odcinka namiętnie przywoływał w mojej głowie Agatę. Kamerdyner, pokojówki, perły i tajemnica...  Ale to przecież Supernatural, więc już wkrótce jedna z pokojówek ginie, zamordowana przez ducha. No dobrze, TEGO nie zrobił kamerdyner. Czy jednak aby na pewno? Powiedzmy sobie szczerze, moment, w którym kilka osób znajduje się w miejscu morderstwa... i następnego... i następnego... to motyw bardzo klasyczny, jednak jeśli dodamy do tego element nadnaturalny, robi się naprawdę ciekawie. W dodatku wiemy, że wszystko to ma coś wspólnego z potworami, co zapowiadają już rozmaite aluzje zamieszczone na samym początku odcinka po planszy „Then”. Do standardowego „mordercą może być każdy z nas”, dochodzi „każdy z nas może być zmiennokształtnym” i już naprawdę niewiadomo, czego szukać. Przyznam, że początkowo nie podejrzewałam słodkiej przerażonej Olivii o nic, w dodatku zupełnie zagiął mnie fakt, że wszyscy obecni nie reagowali na srebro. Które okazuje się tym srebrem w najmniej dogodnym momencie nie być i wszystko staje się jasne. Scenarzyści trzymali tutaj zdecydowanie karty przy orderach i był to twist zupełnie nieoczekiwany, dosyć jasno w tym momencie wskazujący na sprawcę. No właśnie, sprawcę czy ofiarę?

 Słodka buzia skrywa mniej słodką tajemnicę...

Olivia jest bowiem w gruncie rzeczy ofiarą własnej, potwornej natury. Od maleńkości uwięziona na poddaszu, znająca jedynie matkę i kamerdynera, automatycznie wzbudza u widza współczucie. Zagadką pozostaje też, kiedy właściwie dowiedziała się swojej historii rodzinnej i w jaki sposób zostało jej to przekazane, bo nie ukrywam, że taka historia krwawych morderstw może każdemu spaczyć charakter. I moje ostateczne pytanie – czy Olivia znała treść testamentu i czy wiedziała, co takiego zostanie przekazane Bobby’emu Singerowi. Bo jeśli tak, to ja się jej naprawdę nie dziwię. W ogóle jest to dla mnie nieco dziwne zagranie. Zostawić córce wszystko – jasne, to logiczne, w końcu to córka, a rodzinkę, zachłanną jak diabli, zostawi ć na lodzie. Jaki jednak sens ma przekazanie w tymże samym dokumencie Bobby’emu kluczyka do tajnego przejścia na poddasze? Czy miał to być sygnał „Ja już nie żyję, rób, co chcesz z dziewczyną”, czy raczej „Uważaj na nią”? Nie mam zielonego pojęcia jak rozstrzygnąć tę zagadkę, bo przecież gdyby kochająca matka chciała dziecko uwolnić na zawsze, na pewno nie dałaby znać łowcy, że dzieciątko grasuje sobie radośnie na wolności. Wiemy też, że dziewczynę z litości uwolnił Philip, kamerdyner. I w tym momencie przyznam, że mam już w głowie totalny mętlik – wychodzi na to, że Bunny tak naprawdę chciała się nacieszyć dzieckiem, póki żyła, zmarła, Bobby dostaje informację, że można Olivię sprzątnąć z tego świata. Ale po co w takim razie zostawiać dziewczynie cały majątek? Szczerze mówiąc, nie pojmuję tego wszystkiego, wiem tylko, że jeśli Olivia wiedziała, że matka przekazała kluczyk do jej więzienia łowcy, który już kiedyś chciał ją zabić, to wcale się nie dziwię, że obudziło to w niej potwora. Nie do końca rozumiem tylko, dlaczego w takim razie mordowała idiotycznie i bez opamiętania, zwłaszcza jeśli wiedziała, że spadkobiercy Bobby’ego Singera są na miejscu i można mieć jakieś podejrzenia, że znają się na tym samym fachu. Coś mi się ta zagadka kryminalna tutaj plącze w szczegółach. Oczywiście, istnieje też opcja taka, że po prostu chciała się zemścić, a przemyślenie tej zemsty nie znajdowało się specjalnie wysoko na jej liście priorytetów.

 A tak przy okazji - czy Dean specjalnie zakrywa Kainowe Znamię?

Szczęśliwie jednak są w tym odcinku elementy, które sprawiają, że sens i logika odchodzą na drugi plan. Mówię tutaj o cudownych nawiązaniach do klasycznych pierwszych sezonów. Po pierwsze, straszliwie podobał mi się sposób, w jaki bracia zostali uwikłani w całą przygodę. Już stosunkowo dawno nie było najmniejszej wręcz wzmianki o tym, że łowcy profilaktycznie posiadają po kilka telefonów, a uczynienie z Bobby'ego osoby zaangażowanej w całą sprawę wywołało u mnie drgania serduszka (nie wspominając o tekście „Bobby miał wiele sekretów.”) Drugi raz w ciągu tego sezonu zawyłam zresztą z radości, widząc Deana reperującego Impalę i to znowu pod jakimś przypadkowym motelem. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę uwielbiam Bunkier, acz naprawdę stęskniłam już się za chłopcami na drodze i mam szczerą nadzieję, że ten stan potrwa zdecydowanie dłużej niż tylko dwa odcinki.  Równie wielką przyjemność sprawiły mi także słowa Sama o wyszukiwaniu informacji czy potencjalnych spraw na policyjnej częstotliwości, nareszcie!!! Dziękuję Wam, twórcy, za odhaczenie kolejnej pozycji na mojej wishliście. 

 Sam Winchester - król życia i MILFów...

Autorzy odcinka odrobili też lekcję, jeśli chodzi o potwory i ich umiejętności. Jedną z rzeczy, które doprowadziły mnie do szewskiej pasji w Bloodlines, był zmiennokształtny, który zmieniał swoją postać między jednym krokiem a drugim, ot tak, zupełnie bez wysiłku. Nie tylko ja klęłam wtedy w żywy kamień, wspominając pierwszy sezon i Skin, tak przerażający i obrzydliwy w tej zmiennokształtnej transformacji. Jasne, Alfa zmieniał postać dokładnie w ten sposób, ale to był Alfa! O ile dobrze pamiętam Two and a Half Man, nawet mały potomek Alfy zrzucał z siebie skórę przy przemianie. Tutaj na szczęście wracamy do klasyki, choć trochę mnie boli fakt, że Olivia zrzuciła skórę tak błyskawicznie. Może to kwestia wprawy, a może dział efektów specjalnych tak bardzo nie miał funduszy... :)

 Samsell in Distress, czyli jedna z moich najukochańszych odsłon Sama Winchestera.

Odcinek był  teoretycznie zabawny, zwłaszcza jeśli wspomni się zakusy jednej z pań na naszego młodszego Winchestera – kto jeszcze pamięta tę bardzo niezręczną sytuację, w jakiej postawiono Sama w Red Sky in the Morning? Najwyraźniej Łoś ma w sobie coś, co przykuwa uwagę pań w wieku balzakowskim. Jednak tak naprawdę pośmialiśmy się trochę, ale pod sam koniec odcinka znowu dostaliśmy młotem między oczy. Dean zabił po raz pierwszy od momentu, w którym został uleczony i był to klasyczny przypadek „overkilla”, bo jak inaczej można nazwać władowanie kilku kulek w martwe już ciało przeciwnika? 

Mówcie, co chcecie, to spojrzenie jest przerażające...
 
W dodatku wyraz twarzy, jaki miał w tym momencie, bez wątpliwości przywodzi mi na myśl jego zachowanie pod wpływem Znamienia Kainowego (chociażby zabicie wampira w Annie Alex Alexis Ann). Polała się pierwsza krew od czasu uleczenia... czy tylko ja obawiam się, że to oznacza kłopoty? I to naprawdę spore! Na pewno myśli podobnie Sam, który próbuje poruszyć ten temat w Impali (w końcu był przerażony zachowaniem swojego brata, było to widać na jego twarzy), jednak zostaje zbyty. A tak się cieszyłam na ich dialogi i porozumienie dwa odcinki temu! Będzie źle. Może też nadinterpretowuję pewne rzeczy, ale to spoglądanie Deana, byłego Rycerza Piekła, w głąb zbroi, w dodatku uchwycone pod takim kątem, że widzimy go od środka wygląda trochę jak szturchanie bolącego zęba. A może raczej jest to ilustracja cytatu „Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas”?

 Były Rycerz Piekła spogląda do środka zbroi...

Ogólnie jednak muszę powiedzieć, że odcinek był całkiem przyjemny. Może niespecjalnie odkrywczy, jeśli chodzi o mitologię serialu, ale nie każdy taki musi być. W dodatku nieoczekiwaną przyjemność sprawił mi fakt, że Olivię grała Iza Miko i wbrew moim przewidywaniom, nie stała się Pierwszą Ofiarą Odcinka, a Złym Tygodnia. Nie jestem specjalną fanką tzw. „polskich tropów”, ale dziewczyna jest sympatyczna, niech robi karierę i oby jej się Supernatural przysłużył. Ja tymczasem czekam na następny epizod – Król Piekła nadciąga (tak, uprzedzałam, że na tym blogu będą spoilery!). 

Supernatural, 10x06, Ask Jeeves, scen. E. Charmelo i N. Snyder, reż. J. MacCarthy, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, I. Miko, K. McNulty i inni.

środa, 19 listopada 2014

Serialowo na Serialkonie

Spokojnie, recenzja wczorajszego (dzisiejszego?) odcinka standardowo w piątek, a ja tymczasem chciałam Was zachęcić do zajrzenia w niedzielę do Krakowa na Serialkon. To nowa na konwentowej mapie Polski impreza, trwająca (tylko!) jeden dzień, poświęcona, jak sama nazwa wskazuje, tylko i wyłącznie serialom i to serialom przeróżnym. Wszyscy, którzy kochają telewizyjne odcinkowce, powinni przynajmniej przejrzeć program, a potem radośnie zjawić się na ul. Rajskiej, gdzie całe wydarzenie będzie miało miejsce. Będą konkursy, prelekcje i panele, wszystko, co cieszy duszę serialomaniaka.

 Więcej informacji znajdziecie pod tym linkiem. 

Oczywiście, jak łatwo się domyślić, nie mogło tam zabraknąć również i niżej podpisanej. Zapraszam na prelekcję pod sam koniec dnia, o 18:00, o jakże wiele mówiącym tytule Supernatural - jak go nie kochać? Będzie śmiesznie, sentymentalnie, ale żeby nie było tak cukierkowo, na koniec obiecuję, że pocieknie Wam z oczu łezka... Do zobaczenia!

piątek, 14 listopada 2014

Samotni, ale razem


Niewiele seriali doczekuje swojego dwusetnego odcinka, no chyba, że jest to Moda na sukces czy inna Dynastia. Jestem dziwnie przekonana, że gdy Eric Kripke pisał pierwszy odcinek Supernaturala, nawet przez chwilę nie postała mu w głowie myśl, że za dziesięć lat będzie się doskonale bawił na przyjęciu z okazji jakże znakomitej. A jednak! Supernatural to nie tylko serial, to także sposób na życie, dla wielu osób to wręcz jego treść! Bo wbrew pozorom, nie jest to tylko „idiotyczna, niewiarygodna historyjka”. „Supernatural porusza wszystkie tematy – życie, śmierć, wskrzeszenie i odkupienie. Ponad wszystko jednak opowiada o rodzinie.” Słowa wypowiedziane przez Kalliope nie tylko podsumowują całą serię, próbują też wyjaśnić jej fenomen, a także fenomen Supernaturalowej Rodziny, fandomu absolutnie niesamowitego. Fandomu, który z okazji takiego pięknego jubileuszu dostał cudowny prezent, wręcz uścisk od twórców.

 
 Dziękujemy Ci, Supernaturalu, za emocjonalne niszczenie nas od tylu lat...

Tak właśnie odbieram ten odcinek. To nie jest tylko kolejna historyjka meta, których przecież kilka już dostaliśmy, zawsze podanych wręcz doskonale. Zresztą, każda z nich w jakiś sposób tych fanów opisywała, koncentrując się na jednym czy drugim aspekcie ich uwielbienia dla serialu. Mieliśmy przecież już komentowany slash, mieliśmy LARPy, mieliśmy też Becky, która choć początkowo rzeczywiście zabawna, w sezonie siódmym przekształciła się w karykaturę samej siebie. Wiadomo było, że twórcy odnoszą się do swoich fanów z sympatią, choć czuć było pewien dystans. Ten odcinek przytulił do serca wszystkich.

 Marie była absolutnie uroczą fangirl. Może właśnie dlatego, że w przeciwieństwie do Becky posiadała coś, co fani naprawdę posiadają - zdrowy rozsądek.

 Tak, w musicalu występowały Ellen i Jo, Ash, Jodie Mills, widzimy też Crowleya, a w finale pojawił się Adam. Każdy fan poczuł się chyba dopieszczony tym zestawieniem!

Sam tytuł był przemiłym ukłonem w stronę tej bardziej twórczej części fandomu. Pisanie fanfików jest bez wątpienia jednym z dosyć częstych przejawów fanienia, każdy ma prawo stworzyć sobie mniej lub bardziej sensowną wersję przygód swoich ukochanych bohaterów. Nie wiedząc o tym, sama pisałam fanfiki od dziesiątego roku zycia, początkowo poświęcone Robin Hoodowi, potem Gwiezdnym wojnom, teraz piszę swoją wersję supernaturalowych przygód braci Winchesterów, wrzucając w sam środek akcji moją Mary Sue. Przyznam, że zdziwiłam się mocno, kiedy wraz z rozwojem sieci okazało się, że takich osób jest całe mnóstwo, a moje wersje nie są jeszcze najbardziej skrajne. Każdy fan ma bowiem swoją własną wizję tego, co powinno się stać, każdy ma swój headcanon. Można krytykować formę czy talent, ale nie da się ukryć, że fantazjowanie na temat losów bohaterów dotyczy niemal każdego. Ten odcinek właśnie dał nam na to błogosławieństwo. Dwa zdania skierowane do Marie – „Twórz dalej, Szekspirze” i „Ty masz swoją wersję, ja mam swoją” – chyba każdy z nas odczytał właśnie w ten sposób. Mamy przecież również przyzwalające „Nie najgorzej” od Chucka, a przecież nic nie może być gorsze od robotów, macek i ufoludków – no, może poza kiepskim slashem!

 Chuck approves.
Przyznam, to był drugi przypadek, w którym po zakończeniu odcinka zaczęłam wrzeszczeć z radości. Pierwszym był final
Mommy Dearest.

Przecudny prezent dostali również ci, którzy tęsknią za początkową formułą serialu. Pomijając przecież jubileusz, Fan Fiction to klasyczny „potwór tygodnia”, wracamy do bogów bez specjalnego powodu szlajających się po Stanach Zjednoczonych. Sama formuła została dodatkowo okraszona tak ukochanymi motywami jak chociażby naprawa Impali (ręka do góry, kto się stęsknił za widokiem tego silnika!), za kolejnym obskurnym motelem (choć w sumie nie pokazano pokoju, chlip) czy za najcudowniejszym w początkowych sezonach końcowym ujęciem Impali odjeżdżającej w siną dal, pomrukując silnikiem w najmilszy fanowi sposób. Powiem Wam szczerze, łezka mi się w oku zakręciła. Naprawdę.


 We got work to do!
Holy Mother of Hell...

Bo twórcy pamiętają o swoich początkach, pamiętają też o takich wątkach jak Samulet czy Adam nadal w Klatce (z Lucyferem, w Piekle), jednak każdy serial musi ewoluować, żeby istnieć, żeby przyciągać nowych widzów. Jeśli pamiętacie jeden z meta odcinków Stargate SG1, jeden z bohaterów wypowiada tam znamiennie: „Jakim cudem coś, co było dobre przez 200 epizodów, teraz nagle nie jest wystarczające?” No właśnie dlatego, pewne rzeczy musza się zmieniać, by przykuwać uwagę, to – z lepszym czy gorszym skutkiem – czyni Supernatural. Oczywiście, wielu z nas tęskni za pierwszymi sezonami, wielu z nas krytykuje w taki czy inny sposób serie, które tworzyli i tworzą Sera Gamble czy Jeremy Carver, co zresztą przepięknie podkreślono w tym odcinku (reakcja Marie na to, jak Dean streścił jej ostatnie cztery lata – „To najgorszy fanfik, o jakim słyszałam!”), one jednak również stanowią część tego, co tak bardzo kochamy.

 Rodzina w komplecie. Jest nawet i Adam.

Bo powiedzmy sobie szczerze – jeśli próbuje się komuś opowiedzieć, o czym jest Supernatural, w najlepszym przypadku spotkamy się z popukaniem w głowę, westchnieniem i pytaniem „Czy ty się możesz w końcu zająć czymś poważnym?”. Jednak my – fani serialu – wiemy, że to relacja braci, te braterskie przegadane momenty czy elementy w stylu pojedynczej męskiej łzy, przyjaźni Deana i Casa czy klasycznego rocka w tle stanowią jego sedno, sens opowieści, nie zaledwie pretekst do niej. I prawda jest taka, że dopóki one istnieją, dopóty my będziemy wiernie zasiadać przed ekranem, roniąc łzy.

 Impala odjeżdżająca w siną dal w finale odcinka. Bogini, jak ja za tym tęskniłam!

Bo łzy niewątpliwie poleją się jeszcze nie raz. Kiedy spojrzymy na ten odcinek nie tylko pod kątem jubileuszu, a samej treści i osadzenia w dziesiątym sezonie, pewna rzecz bije wręcz po oczach. Pamiętacie klasyczne już teraz pytanie Kto jest prawdziwym potworem? Znowu dostajemy podpowiedzi... Dean wręcz mówi, że polowanie na potwory to jedyny sposób na życie, który zna, a w tekście pierwszej piosenki musicalu znowu przypomina nam się, że jest tym „starszym bratem”, którego życie zostało przez to właśnie ukształtowane. Jednocześnie to właśnie Dean w tym odcinku robi to, co przez pierwsze sezony należało do Sama, a co przepięknie zostało obśmiane w jednej ze scen Tall Tales – to on pociesza i motywuje Marie.

 Chłopcy jak zwykle przeżywają cieżki szok na widok twórczej interpretacji ich przygód.

Wykorzystanie schematu „męski vs. wrażliwy” to jeden z najbardziej znanych metod tworzenia narracji od bardzo dawna i choć na początku podział był dosyć oczywisty, teraz już taki nie jest. Postać Deana ewoluuje, zmienia się i to od niej słyszymy słowa, których moglibyśmy się spodziewać od Sama. Zresztą, wszyscy pamiętamy, kto pomógł Charlie podjąć bardzo ciężką decyzję w Pac-Man Fever. Rozwój Sama idzie ostatnio w zupełnie innym kierunku, a podkreślają to choćby słowa Maeve – „Jakbyś trochę skrócił włosy, byłby z ciebie dobry Dean.” Raczej nie chodzi jej tutaj o stronę fizyczną. Dla mnie Dean był zawsze postacią bezkompromisową, pragnącą załatwić sprawę w każdy możliwy sposób i nie cofającą się przed niczym. Kłania się Sam Winchester w ostatnich odcinkach. Jednak z drugiej strony dla Sammy’ego istnieje jakaś przyszłość, istnieje szansa na odpoczynek i złożenie broni, Dean tego nie widzi, co doskonale wręcz pokazano podczas absolutnie cudownego wykonania Carry On My Wayward Son. Zamieszczam ten fragment pod spodem, bo nawet najlepsze gify tego nie oddadzą. Ciekawa jestem Waszej opinii.


Przyznam szczerze, że odkąd ogłoszono, że odcinek jubileuszowy będzie odcinkiem „musicalowym”, trochę się bałam. Owszem, temu serialowi cudownie wychodzą odcinki meta, jednak czasem można przedobrzyć i radosne śpiewanie piosenek o sytuacjach niespecjalnie radosnych doskonale wyszło jedynie w absolutnie cudownym Once More, with Feeling w Buffy. Jednak piosenki, choć przepiękne i wpadające w ucho (nie tylko Dean kiwał się radośnie w ich takt i nie tylko na planie Supernaturala były i będą nucone pod nosem) nie stanowiły sedna tego odcinka. Tym był wielki przytul i ukłon w stronę fanów, tym była swoista legitymizacja wszystkiego, co robią w związku z byciem tym fanem. Tego, co tak naprawdę sprawia, że Supernatural jako świat istnieje. Bo za to nie odpowiadają jedynie scenarzyści, ekipa czy aktorzy, za to odpowiada również fandom. Tak, teoretycznie jesteśmy osobno ale praktycznie tworzymy fenomen tego serialu razem, jako twórcy i jako fani. Jako Supernaturalowa Rodzina, li i jedynie. A o tym, że to o rodzinę chodzi, wiedzą choćby okrutni bogowie.

Supernatural, 10x05, Fan Fiction, scen. R. Thompson, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, K. Sarife, J. Regullano i inni.