Po trzech odcinkach MOTW, które przywróciły moją wiarę w to, że
duch supernaturalowy nadal unosi się w pokoju scenarzystów, nadszedł czas na
powrót do głównego wątku… Znaczy właśnie, do jakiego wątku? Siódmy odcinek i w
sumie nadal nie wiadomo, co się będzie działo w tym sezonie, choć ilość
potencjalnych kandydatów jest całkiem spora. Ten epizod doskonale to oddaje –
mamy poruszony wlekący się jak TLK motyw anielski, ponownie wkracza na nasze
ekrany polowanie na dusze, pojawia się znowu Cole, wreszcie dostajemy również
rudą, która radośnie trzymała na suficie obsługę hotelu w ramach świątecznych
dekoracji. Każdy z tych motywów w starych czasach dostałby porządnie zrobiony,
całkowicie wypełniony odcinek, tutaj jednak każdy z nich robi za zapychacz, a
jeden z nich prosi się o przewijanie niczym Frodo i Sam wędrujący do Mordoru.
Kolejna odsłona anielskiej Misji. Mam szczerą nadzieję, że ostatnia.
Oczywiście, mowa o nieustającej podróży Hannah i Castiela. Mają
do wykonania Misję (koniecznie z wielkiej litery), którą jest wyłapanie
pozostałych na Ziemi aniołów i skłonienie ich do powrotu do Niebios. I tu
dokonuję mojego pierwszego przy tej recenzji facepalma – po cholerę? Czy mi się
wydaje, czy dla Castiela przez długi czas bardzo wielką rolę grała wolna wola,
na której wprawdzie można się nieźle przejechać, ale która właśnie miała być
tym jego Świętym Graalem, zwłaszcza po tym, jak bawiła się jego mózgiem Naomi.
Nagle BOOM i z przyczyn zupełnie nieznanych Castiel, który przecież na początku
tego sezonu zupełnie w tę Misję odesłania współbraci na chmurkę nie wierzy,
nagle uznaje to za najistotniejszą rzecz. Czy ja coś przegapiłam? Możliwe, bo
dynamika wszelkich scen anielskich sprawia, że mam ochotę z lekka przysnąć za
każdym razem, kiedy ta para pojawiała się na ekranie… Właśnie, pojawiała. Nie
wiem, co nagle ugryzło scenarzystów, ale wszyscy fani, którzy nie przepadali za
Hannah, nareszcie dostaną prezent. Zupełnie znienacka postać ta zaczyna mieć
jakieś skrupuły (na które, jak wiadomo z klasyki, najlepszy jest odwar z
miodunki) tudzież wręcz odpały w stylu branie prysznica. Anioły nigdy przenigdy
nie miały takich potrzeb, a kiedy Castiel zaczął być głodny, wiadomym stało
się, że coś jest nie tak. Teoretycznie jej ciało, Caroline, mogłoby dojść do
głosu, gdyby nie to, że przebudzenie Caroline to tak naprawdę moment, w którym
spotkała ona swojego męża, co nastąpiło nieco później. No i właśnie… Uwięziona
w swym ciele Caroline chce wrócić do prawdziwego życia i nagle Hannah, ta sama
Hannah, która nalegała na Castiela, by wyruszył wraz z nią na Misję, zaczyna
mieć wątpliwości co do jej natury. Tak po prostu, jak rozumiem, wzruszyła się
losem swojego naczynia? Czy może castielowe nauki co do tego, dlaczego powinni
doceniać, szanować i pomagać ludziom dają wreszcie efekty? Jeśli tak, to miło,
jednak dzieje się to naprawdę nagle, a zestawienie tego z wątkiem deanowej
chęci na panienkę poznaną na necie skłoniło mnie do zastanawiania się, jaka
magia płodności może tutaj działać… Jakieś to wszystko zdecydowanie zbyt
chaotyczne, wydaje się mieć na celu li i jedynie doprowadzenie Castiela do
momentu, kiedy zaczyna się zastanawiać nad losem rodziny Jimmy’ego Novaka,
którego najprawdopodobniej już w nim w ogóle nie ma – wszyscy pamiętamy to, jak
Cas obudził się w szpitalu w Two Minutes
to Midnight i lekarze powiedzieli mu, że przeżył śmierć mózgu. Jedyne, co
daje mi jakąś nadzieję na to, że Castiel nie jest całkowicie w tym momencie
zmarnowaną postacią, to słowa Hannah o tym, że oryginalnie ich misją byli
ludzie i może znowu powinni do tego wrócić…
Cas zastanawia się, po co ma szukać rodziny Jimmy'ego. Imperatyw opkowy, drogi aniele.
Całkiem zabawnym wątkiem były demonie starania sprostania
wymaganiom świeżo powróconego na Piekieł łono Króla i dosyć nowatorskie metody,
jakie zaczęły stosować. Przyznam szczerze, że zawsze się zastanawiałam, jak
jeszcze można zrobić konkurencję czerwonookim na Rozdrożach i sprzedawanie dusz
za seks do głowy mi nie przyszło. Może mam tak jak Crowley, „może jestem zła, ale to jest naprawdę
niskie.” No cóż, nie da się ukryć, że kumplowi Raula i tak się poszczęściło, zważywszy że ostatni taki
innowator został zabrany piętro niżej po to, by stać się bardzo zacnym
przykładem dla innych pomysłowych.
A teraz najzabawniejsza rzecz - opis Deana to odpowiedź Jensena na pytanie zadane mu na ComicConie przez fana (Jak panowie wyobrażają sobie opisy ich postaci na portalach randkowych) - "Rolling through town, no strings attached."
Niestety, nie starczyło to na cały odcinek, było zaledwie
pretekstem, by ustawić Sama i Deana w blokach startowych. Nie powiem, scena w
restauracji była absolutnie cudowna i piałam nad nią ze śmiechu, bo to samowe
dożeranie starszemu bratu przypomniało mi ich przekomarzanie się w pierwszym
czy drugim sezonie (jednakowoż chwała bogom, że tym razem nie zdecydowano się wykorzystać
klasycznego „Bitch! Jerk!”, które w
tym sezonie jest zdecydowanie nadużywane). Równie uroczym akcentem było
wrzucenie do dialogu informacji, że Winchesterowie jechali tutaj 8 godzin,
tylko po to, by się okazało, że przyczyną była panienka Deana spotkana na
portalu randkowym, bo chłopaka przypiliło. Klasyczny Dean Winchester, a ja ze
smutkiem przypominam sobie wyczyny Demonicznego Deana, które niczym się nie
różniły od tego, co mamy w jego ludzkiej wersji – seks i picie. Uśmiechnęłam
się zatem kącikiem ust, kiedy w burdelu Sam natychmiast rzucił się na ciało
demona i rozpoczął śledztwo, a Dean podszedł do drinków, jednak po raz kolejny
był to raczej uśmiech smutny.
Jak za starych dobrych czasów...
Bracia znowu znajdują się bowiem w interesującym momencie,
jednak zapowiada się na to, że będziemy mieli powtórkę z rozrywki z sezonu
siódmego. Pamiętacie Deana zapijającego smutki, podczas gdy Sammy robił sobie
poranne przebieżki? Mam wrażenie, że mentalnie starszy Winchester jest właśnie
w tym momencie, jego pomysły są z lekka samobójcze. Albo wierzy we własną
szczęśliwą gwiazdę i siłę przekonywania, albo mu po prostu nie zależy. Jego
mowa wygłoszona do Cole’a mogła się przecież skończyć zupełnie dwojako.
Przemowa, która zresztą była piekielnie smutna, jeśli tylko Dean rzeczywiście
wierzył w to, co mówi – „Ludzie, którzy
mnie kochają, odciągnęli mnie znad przepaści, ale mrok nigdy nie znika.”
Znamię Kainowe cały czas znajduje się na ramieniu Deana, a po ostatnim odcinku
wiemy też, że jego dzikość i brutalność nie poszła sobie radośnie na grzyby
wraz z uleczeniem. Kłopoty, kłopoty. Jeśli z kolei przekombinowuję i Dean
rzeczywiście mówił Cole’owi to, co ten chciał usłyszeć, ten cynizm też nie
wróży niczego dobrego.
This akward situation...
O właśnie, skoro już jesteśmy przy Cole’u – nie macie wrażenia,
że jego wątek skończył się zdecydowanie zbyt szybko? Z zapowiedzi sezonu
wynikało, że oto wyrasta nam kolejne zagrożenie, które będzie tam sobie cały
czas w cieniu istniało, a tu nagle… A tu nagle kurtyna. Wystarczyła przemowa
Deana, by Cole pokiwał główką, wystarczyło kilka słów Sama o rodzinie, by
wsiadł w samochód i po prostu odjechał. Oczywiście, istnieje jeszcze możliwość,
że się dalej pojawi, ale właściwie za tym nie tęsknię. Kolejna postać, którą
wrzucono, by była zapchajdziurą. Może i miał na
przykład pokazać teraz, że Dean się zmienił, ale zaprzecza temu
komentarz starszego Winchestera. Żegnamy pana zatem czule i mamy nadzieję, że
nie wróci jako kolejny potwór tygodnia, bo przecież, na logikę, sam może kiedyś
obudzić się z wielkim apetytem na wątroby, jak jego ojciec. Szczerze mu tego
nie życzę, bo facet ewidentnie ma pecha – kiedy zdołał odnaleźć Deana i spróbować
dokonać swojej zemsty, Winchester był demonem. Kiedy już dowiedział się, kim są
demony i jak je zabijać, Dean z powrotem był człowiekiem, w dodatku będący w
stanie nawet w tej formie pokonać komandosa prawie że jedną ręką. Dobra rada,
Cole, zostań przy synu.
Cole odjeżdża, panowie odchodzą...
Czas wreszcie na kwintesencję tego odcinka – Rowenę. Odetchnęłam
na początku z ulgą, że jest po prostu wiedźmą, nie kolejnym demonicznym
pomiotem, w dodatku wprowadza przyjemne zamieszanie i ładnie uzupełnia
mitologię serialu. Wreszcie ktoś próbuje usystematyzować naszą wiedzę odnośnie
wiedźm w supernaturalowym światku (podział!), pojawia się też nowy rodzaj
czarów, łączących klasyczne hex bagi z zaklęciami. Niestety, działania Roweny
są identyczne jak ten odcinek – cholernie chaotyczne. Właściwie nie wiemy,
dlaczego w ogóle postanowiła zrobić porządek z przybytkiem Raula, nie wiemy
też, dlaczego wybrała dwie przypadkowe dziwki na uczennice i dlaczego, mimo
swojej wiedzy o tym, że łowcy istnieją i polują na czarownice, nie zamierza się
w jakikolwiek sposób kryć. No cóż, jest potężna, ale działa totalnie bez sensu,
właściwie… ona się po prostu popisuje.
Rowena może się okazać ciekawą postacią, póki co mnie tylko naprawdę solidnie irytuje.
Oczywiście, jest też zagadką. Wiemy, że jest XVII-wieczną
wiedźmą, wiemy też (le sigh), że jest
tą wielokrotnie wspominaną matką Crowleya (heh, wiedziałam, że będzie jakiś
związek, kiedy pisałam o pojawieniu się Roweny kilka tygodni temu, a kiedy
okazało się, że jest wiedźmą… wiedziałam już, co i jak). Jakim cudem zatem
przetrwała te trzysta lat z okładem i dlaczego właściwie postanowiła zacząć
działać dopiero teraz? Mam nadzieję, że twórcy mają na to pytanie naprawdę
dobrą odpowiedź. Powstaje również pytanie: co teraz?
Mamusia???
No właśnie. Jeszcze dwa sezony temu sprawa byłaby jasna. Po
pierwsze, Crowley nie ujawniłby swoich zależności rodzinnych, bo to stawia go
naprawdę w słabej pozycji, zwłaszcza że wiemy, iż mamusia nie żywiła do synka
zbyt ciepłych uczuć. Po drugie, wyciągnąłby z niej wszystko, co tylko
wiedziała, zwłaszcza na temat śmiertelnego dla demonów zaklęcia, a potem
pozbyłby się ryzykownego więźnia. Jednak nieśmiało obawiam się, że w sezonie 10
nie mam co liczyć na powrót mojego ukochanego bezlitosnego Króla Piekieł, bo…
wiadomo… „Uczucia…” Wprawdzie od
uratowania Gavina upłynęło trochę wody w Missisipi, jednak po drodze Crowley
poszlajał się nieco ze starszym Winchesterem i nadal miewa sentymentalne
momenty. Obawiam się zatem, że mać Crowleya zostanie przy życiu i wywinie coś
niespodziewanego lub – co gorsza – stanie się jednym z czynników, które
sprowadzą Króla do roli komicznego przerywnika. Obym się myliła, bo oczywiście
istnieje jeszcze opcja, że oboje rozpoczną współpracę, co może być absolutnie
doskonale rozegraną historią. Oby, pani moja i bogini, oby! I oby przy okazji
Crowley powrzeszczał nieco więcej – stęskniłam się.
Powiem tak – nie był to odcinek, który mnie zachwycił czy wbił w
fotel. Był przyzwoity, jednak zbyt chaotyczny, za dużo było w nim wątków, które
samodzielnie nie potrafią wypełnić całego odcinka, a są właściwie średnio
interesujące. Mam jednak nadzieję, że wraz z odejściem
Hannah uwolnimy się od anielskiej Misji, odejdzie też wątek Cole’a. Potencjalne
przymierze rodu MacLeodów brzmi nieźle, obawiam się tylko, że to moje pobożne
życzenia… No cóż, zobaczymy.
Supernatural, 10x07 Girls, Girls, Girls, scen. R. Berens,
reż. R. Singer, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.