Nigdy nie rozumiałam amerykańskiego upodobania do
wrestlingu, ale to w sumie nie jest jedyny sport, którego nie rozumiem.
Postanowiłam więc machnąć ręką na ogólne okoliczności przyrody i rozkoszować
się odcinkiem MOTW, który na pierwszy rzut oka wydawał się taki prosty i
oczywisty, a tymczasem… w swojej prostocie się to nieco skomplikowało. I wcale
nie do końca okazał się MOTW.
W swojej absolutnie cudownej narracji wplecionej w Swan Song, Chuck wspominał o tym, że
chłopcy od czasu do czasu pojechali sobie na koncert Ozzy’ego, tutaj pojechali
gdzie indziej, żeby się nieźle zabawić, nigdy jednak tak naprawdę nie
widzieliśmy tego specjalnie wyraźnie na ekranie. Jasne, obaj mają swoje momenty
fanboyowskie, ale na te 11 lat przygody, były one zdecydowanie zbyt rzadkie.
Ten odcinek wynagrodził mi niemal wszystko, bo nie było w nim tych pobłażliwych
spojrzeń ze strony żadnego z braci, obaj bawili się równie dobrze i obaj
przeżywali swoje chwile. Co mnie trochę zaskakuje, to fakt, że w tym sezonie to
Sam jest pokazywany jako zdobywca serc niewieścich i pies na baby, ale tak
pewnie scenarzyści interpretują hasło „powiew świeżości”. No cóż, nie do końca
się z nimi zgadzam, ale to nie pierwszy raz. Ale jeśli chodzi o odrobinę
radości w winchesterowym życiu – tak, chcę więcej i więcej, i więcej!!! Nie
przeszkadzało mi nawet to, o czym rozmawiałyśmy w komentarzach z Karmeną – ich
najlepszy przyjaciel jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie (które zresztą jest
wydumane, jak i całe to dzielenie się nosicielem), a oni jadą sobie na pogrzeb
znanego wrestlera. Zostało to tak ładnie wyjaśnione we wstępie do odcinka, że
aż mi się gęba szczerze uśmiechnęła – niemal tak, jakby ktoś te nasze
marudzenia czytał.
Sprawa, jak mówiłam, miała być prosta. Osobiście obstawiałam
od początku mściwego ducha lub klątwę, bo przecież niewiele brakuje, żeby taką
pętelką kogoś poddusić nieco za bardzo, a dość łatwo to zakwalifikować do
„nieumyślnego spowodowania śmierci” czy „wypadku” i nasz nieszczęsny wrestler
niekoniecznie musiałby siedzieć długo za kratkami… Potem kolejne wypadki,
symbole… Powiem Wam, że przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie jest jakiś
pomysł Lucusia lub Amary, bo jakoś zabrakło mi nagle tego, co było sednem
początku sezonu – Amary zbierającej dusze. W ogóle jak na przedbiblijną
Ciemność, Amara jakoś dziwnie się przyczaiła i nie wykonuje żadnych dziwnych
ruchów… No po prostu jak Lewiatany, goddamnit. A tu niespodzianka, demon
rozdroży! Stęskniłam się już za zwyczajnymi paktami i za zwyczajnymi demonami.
No zwyczajnymi jak zwyczajnymi, Duke kombinował niczym Guy z Season Seven, Time for a Wedding i
wszyscy wiemy, jak się to dla niego skończyło. Jednak faktycznie, przy takiej
zmianie strategii i władzy w Piekle, wszystko może się udać.
Stęskniłam się też za ogarami piekielnymi i fajnie było je
znowu „zobaczyć” w akcji. Nie rozumiem jednak jednej rzeczy. Gunner Lawless
sprzedał duszę za głupotkę, to prawda, był jednak całkiem niezłym człowiekiem,
a to, że nagle zaczął pomagać demonowi, łatwo wytłumaczyć strachem przed
Piekłem. Jednak wystarczyło jego „W sumie
sobie na to zasłużyłem”, by Winchesterowie nawet nie próbowali go ocalić.
Jasne, pamiętam, że Evan Hudson sprzedał duszę w zamian za zdrowie swojej żony,
a Ellie z Trial and Error matki, był
to więc gest jakby wybitnie heroiczny, bo nie egoistyczny (choć jak na to
spojrzeć pod innym kątem…), jednak tak naprawdę Gunner też na tę pomoc
zasługiwał, przynajmniej udzieloną podobnie jak Ellie. Rozumiem, że chłopcy nie
mieli przy sobie akurat w tym momencie wszystkich ziół niezbędnych do
sporządzenia uroku, jednak nie wierzę, by nie mieli wysuszonego wiciokrzewu i
pozostałych w swoim impalowym niezbędniku. Wystarczyłoby uciec, a wiemy, że
ogarom daje się uciec, choćby tylko na chwilę (przynajmniej kiedyś się
udawało). Niestety, hasło Saving people,
hunting things, the family business jest przywoływane tylko wtedy, kiedy
twórcom wygodnie. A szkoda. To był dla mnie jedyny zgrzyt podczas oglądania
tego odcinka.
Pisałam w zeszłym tygodniu, że Piekło nam się mało piekielne
zrobiło i nie inaczej jest teraz – niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego Lucyfer
używa sali tronowej Crowleya zamiast zrobić sobie odpowiednie Leże w samym
Piekle? Albo – jeśli Piekło mu nie odpowiada, bo w sumie nie musi – wynająć
jakiś ładny apartamentowiec czy cuś, w końcu nigdy nie wyglądał mi na specjalnego
fana umartwiania się. Teraz demony uganiają się za Ręką Boga… Hmmmm, mogę już
nie kojarzyć faktów, ale skąd nasz archanioł dowiedział się, że takich broni
było więcej? Dla mnie w ogóle użycie artefaktów stworzonych przez Boga
przeciwko Amarze nie ma sensu – przecież kiedy ją uwięził, użył naprawdę
niesamowitej mocy (a przynajmniej tak zakładam), więc co – teraz by sobie ją
trwonił na pomniejsze wynalazki w stylu Laski Aarona? Która już w Biblii
posłużyła do cudów? Skąd zatem jeszcze jeden ładunek? Z jednej strony cieszy
mnie powrót do broni biblijnych (ach, ta Laska Mojżesza w The Third Man), z drugiej… Nie trzyma się to kupy, jeśli się
spojrzy na całą mitologię.
Crowley doczekał się swojego momentu i chwalić bogów, że się
na prowokację szytą grubymi nićmi nabrać nie dał. Od momentu, kiedy Simmons
uwolniła go z łańcuchów, zaczęłam się zastanawiać, kiedy się okaże, że to
podpucha, bo Simmons na wielką fankę Króla Piekieł nie wyglądała. Pojawienie
się Lucyfera nie zaskoczyło mnie zupełnie, szkoda tylko, że biedny Crowley tym
razem był niedoinformowany i trochę się zdziwił działaniem superbroni. Które –
swoją ścieżką – było bez sensu. W poprzednim odcinku mocy wystarczyło, by
rozwalić nazistowski okręt i łódź podwodną, a tu się skończyło na zabiciu
jednego szeregowego demona? Bzdura. Ale przynajmniej Crowley jest wolny i aż
się zdziwiłam, że nie czekał na chłopaków pod Bunkrem. Może się zorientował, że
przegrał wszystko, co się dało w momencie, kiedy po raz pierwszy dał się zrobić
w bambuko przez Demon!Deana? Słowa Lucyfera, że kiedyś był największym złem,
jakie kiedykolwiek złowało, ale potem był już tylko fanem Deana, nigdy nie były
prawdziwsze. Miejmy nadzieję, że da to trochę demonowi do myślenia, chociaż też
mi się dużo rzeczy wydawało przy The
Prisoner.
Fajny ten magazyn Crowleya. Najbardziej ubawiły mnie książki z cyklu supernaturalowego rozrzucone to tu, to tam.
No i Lucyfer. Nie mogę, po prostu nie mogę Lucyfera w
wykonaniu Mishy. Jest zbyt karykaturalny, zupełnie nie wiadomo, gdzie to zło i
zagrożenie. Zachowuje się trochę jak jeden z tych szkolnych prześladowców, bo
jakkolwiek kupuję upokorzenie, czyszczenie szczoteczką podłogi jest… niskie?
Idiotyczne? Obliczone na radosny kwik śmiechu młodszej widowni…? Nie wiem.
Wielka szkoda, bo jak Lucyfer Marka P. jest złowrogi nawet, gdy się spojrzy i
uśmiechnie, tak wykrzywiona mina Mishy sprawia, że mnie zęby bolą. Jego pewnie
też. Tyle, że przynajmniej może mówić mniej lub bardziej naturalnie.
Przed nami hellatus, a ja w sumie jestem ciekawa, co się tam
dalej urodzi. Nie jest źle, a jeśli jeszcze ktoś wyegzorcyzmuje Lucyfera z
ciała Castiela, będzie już naprawdę nieźle.
Supernatural 11x15 Beyond the Mat, scen. A. Dabb i J. Bring, reż. J. Wanek,
wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.