Ze względu na finał poprzedniego odcinka, całe mnóstwo ludu
obgryzało paznokcie przed tym – oczywiście, każdy liczył na rozwiązanie zagadki
uwięzionego w sali tronowej Lucyfera…! Jak wiecie, nawet mnie zaczęło to
naprawdę intrygować, choć też i w pewien negatywny sposób (i do tego dzisiaj
też jeszcze nawiążę). Nieoczekiwanie jednak okazało się, że Family Feud będzie tak naprawdę
koncentrował się wokół czegoś zupełnie innego… Wokół czegoś, co stanowiło i
stanowi esencję Supernaturala, tym
razem jednak w innym ujęciu. Rodziny.
Nietypowa narada rodzinna...
Zasadnicza opowieść dotyczy potwora tygodnia, tym razem
żądnego zemsty ducha, a sceny przed kartą tytułową zabierają nas do odległego na
standardy serialu okresu: pół roku wcześniej. Jednak nasza duszyczka nie zrezygnowała
z mordowania i teraz wkraczają Winchesterowie. Bardzo podobało mi się, że nagle
oś akcji zawiązała się wokół statku, na którym to onegdaj Gavin MacLeod próbował
dostać się do Ameryki. Bardzo mi się podobało, że nagle znowu wypłynęła jego
postać. Nieco mniej mi się podobało to, że nie wiem, jakim cudem Winchesterowie
mieli na niego namiary, ale dobrze, niech ta będzie… Niekoniecznie też byłam
zachwycona faktem, że duszyca okazała się być ukochaną Gavina, no ale znowu –
wszystko nam zostaje w rodzinie. Musi, by finał odcinka był taki, nie inny.
Gavin wywołujący ducha ukochanej przypomniał mi scenę z mojego ukochanego odcinka - Weekend at Bobby's - kiedy to Bobby Singer wywoływał jego ducha. Nareszcie ma to z powrotem sens.
W tym przypadku wszystko zostaje w rodzinie MacLeodów, którą
dotychczas znamy jako zdrowo patologiczną. Z przyjemnością stwierdzam, że Gavin
się zdecydowanie wyrodził. Jego ciepło, jego dobro i wyrozumiałość, a także
miłość były tak bardzo wiarygodne, tak pełne prawdziwego zrozumienia, że aż nie
mogłam uwierzyć, że mamy do czynienia z synem Crowleya i wnukiem Roweny. Tego,
czego im zawsze brakowało i chyba nadal brakuje, Gavin otrzymał z naddatkiem.
Rzadko kiedy na tym etapie serialu zdarza mi się naprawdę żałować postaci i
łezkę nad nią uronić. Gavin bierze na siebie odpowiedzialność za to, co
przydarzyło się jego ukochanej Fionie, a przydarzyło jej się chyba najgorsze,
co może się kobiecie zdarzyć. Nie waha się oddać za nią życia – to jest właśnie
ta miłość, której nasi pozostali bohaterowie jednak nie znają, bo nawet jeśli
mieli okazję jej posmakować, jak Sam w przypadku Jess, zostało im to odebrane.
To jest w gruncie rzeczy zaskakująco historia ze szczęśliwym zakończeniem.
Szczęśliwym dla Gavina i Fiony, w ten bardzo przewrotny sposób.
Bo absolutnie nie dla Crowleya. W wyniku wiadomego
uzależnienia ocalił chłopcu życie, był przy okazji na tyle rozsądny, by go nie
wplątywać w żadne swoje gierki, po prostu zostawił w spokoju. Najlepsze, co
mógł zrobić, choć nie wiem, jak w takim razie jego syn się z nim później
skontaktował… Mniejsza o większość. Jednak gdzieś tam w głębi tego, czego
Crowley mieć nie powinien, w głębi serca, tkwiła ta miłość rodzicielska.
Miłość, która właśnie zadała mu największy cios – jego dziecko dobrowolnie
zgodziło się na odejście, by tylko uratować kobietę, którą kochał. Ironiczne
jest to, że w tym samym odcinku Crowley wrzeszczy na Winchesterów, by zabrali
się do roboty i pozbyli się lucyferowego nasienia (damn, jak to zabrzmiało!)… I
najchętniej postąpiłby nawet wbrew woli swego syna, by tylko go uratować, nawet
przed nim samym…
Po raz kolejny Crowley ma w oczach łzy...
Tu jednak na scenę wkracza Rowena. I nie z powodu, o którym
pomyślałam przede wszystkim, nie dlatego, że ona szanuje wolę i decyzję swojego
wnuka… no dobrze, to trochę też. Rowena jednak nie zapomina nigdy i niczego.
Mogą sobie mieć z Crowleyem pakt o nieagresji, ale w niej nadal siedzi żal za
to, że została zmuszona do zabicia Oscara (przyznam, że ja nawet o tym nie pamiętałam,
nie obejrzałam tego badziewnego odcinka po raz drugi, nie ma na świecie tyle
wódki…)… Ich rozmowa na dworcu naprawdę w pewien sposób złamała mi serce i nie
wierzę, że to mówię, w jakiś sposób rozumiem rudą. Coraz bardziej w tym sezonie
rozumiem wszystko, co ją ukształtowało i zaczynam jej serdecznie współczuć.
Jeśli w następnym ją polubię, proszę, odstrzelcie mnie profilaktycznie.
Dwie absolutnie przepięknie wizualnie sceny...
Jest jednak i kolejna osoba, która nieoczekiwanie zawodzi
swoją rodzinę – Mary Winchester. Wprawdzie postanawia w końcu przyznać się do
współpracy z brytyjskim oddziałem Ludzi Pisma, robi to jednak trochę na
zasadzie „Nie no, jasne, kłamałam, o mało nas nie zabiłam, ale wszystko OK,
nie?” Bardzo jestem ciekawa, w którą stronę ten wątek teraz pójdzie, bo jeśli
Winchesterowie łykną to jak młode pelikany, to ja strzelam focha. Jak stąd na
Coruscant. Bo rodzina to nie tylko miłość i odpowiedzialność, ale i to gorsze –
zdrada i zemsta, większa i mniejsza.
Trzy twarze Winchesterów...
Zaskakujące, że na tym tle to demony okazują się być
najbardziej lojalne. Oczywiście, mówimy tu o Elicie Elit, Książętach Piekła,
ale to Dagon będzie robiła wszystko, byleby tylko ocalić dziecko swego Pana, a siłą
rzeczy i jego matkę. Jasne, spodziewamy się, że kiedy będzie miała sposobność,
nasza supernaturalowa Rosemary zaliczy spektakularny zgon, ale póki co Dagon
bawi się w T-800 i ma dużą szansę na to, by i dziecko, i matkę chwilowo uratować…
W imię lojalności do Ojca, swego Stwórcy.
Demons are dicks... and the angels? They are even bigger dicks..
Który, jak się okazuje, jest jak najbardziej prawdziwy i w
swoim najlepszym naczyniu, jakie dotychczas opanował. Dla mnie również Mark
Pellegrino jest jedynym słusznym Lucyferem… Wyjaśnienie dotyczące Nicka nie do
końca mnie jednak zadowala, bo dotychczas przyjmowałam, że jego vessel się po prostu rozpadł, zważywszy
na stopień rozkładu i fakt, ile demoniej krwi musiał wypić. Nie do końca kupuję
fakt, że Crowley od razu przechwycił ciało – jeśli coś tam jeszcze zostało,
wyłącznie „na wszelki wypadek” – jeśli już coś, to do sekcji chyba – pamiętamy jeszcze
te czasy, kiedy demony chciały badać naczynia, by sprawić, co sprawia, że się
na gospodarzy dla Łask anielskich nadają… Przed chwileczką spojrzałam na Swan Song, Nicka wśród ciał na podłodze
domu w Detroit nie widać… No ale cóż… Natomiast Crowley… Crowley zachowuje się
z jednej strony jak głupiec, z drugiej strony, jak zresztą podpowiada nam
piosenka grana na zakończenie – igra z ogniem. Lucyfer nie da się długo więzić,
zwłaszcza jeśli na wolności są i działają jego wierni Książęta. Jeśli miał
możliwość odesłania Lampki do Klatki, powinien z niej skorzystać, bo przeciwnik
jest zbyt potężny, by z nim pogrywać, nawet w imię słusznej zemsty… Kolejna
rzecz, którą nie do końca kupuję, to skopiowanie materiału tworzącego Klatkę
przez demony… poważnie? Tamta była stworzona przez Boga, nie widzę możliwości
zreplikowania czegoś takiego… Plot hole. Drugim jest to, o czym wspominałam
tydzień temu – Ludzie Pisma dysponujący artefaktem zdolnym uwięzić Szatana… i
nie robiący nic podczas Apokalipsy? Jakoś się nie sprawdzają jako obrońcy
ludzkości przed nienazwanym, no chyba że Apokalipsa miała odbyć się tylko na
terenie Stanów Zjednoczonych, a oni uznali to za sprawiedliwość dziejową i
wyrównanie rachunków za herbatkę w Bostonie… wszystko możliwe…
Powiem tak – to był naprawdę niezły odcinek, co mnie dziwi,
patrząc na scenarzystów. Nie miałabym nic przeciwko kilku kolejnym w tym
klimacie…
Supernatural 12x13 Family Feud, scen.
B. Buckner i E. Ross-Leming, reż. P. J. Pesce, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Sheppard, Ruth
Connell i inni.