Kupiłam przez
przypadek książkę. Wystawiałam się na Targach Fantastyki i popełniłam błąd –
obeszłam inne stoiska. Usprawiedliwiam się tym, że część nabytków to prezenty
grudniowe, ale część jest moja, moja, moja… Jak zawsze, zaniosło mnie do
stoiska z książkami, swoją ofertę prezentował między innymi Uroboros, a tam
zamierzałam zrobić część świątecznych zakupów (wiecie, że oni mają genialne
zniżki na takich eventach? nie, nie jest to wpis sponsorowany…). Tak się akurat
złożyło, że kiedy już odłożyłam sobie mały stosik, podpisująca na stoisku
autorka zaproponowała, żebym wzięła coś jej. No cóż, czego nie? Tak oto weszłam
w posiadanie Szeptuchy Katarzyny
Bereniki Miszczuk.
Zetknęłam się już
kiedyś z prozą autorki, pożyczając bodajże Ja,
diablicę. Czytało się całkiem przyjemnie, ale właściwie zapomniałam, o czym
to było już w kilka dzionków później. Boleć jednak nie bolało tak, bym się na
samą myśl otrząsała, więc… Poza tym pomysł naprawdę przesympatyczny, jako że w
XXI w. „Polska wciąż jest królestwem
rządzonym przez Piastów, Mieszko I jednak nie przyjął chrztu.” Lubię
historie alternatywne, a jeszcze w rodzimych okolicznościach przyrody?
Oczywiście, że tak! Przyznam jednak, że na samym początku lektury tomiszcze o
mały włos nie wylądowało na ścianie, bo oto w pogańskim państwie pojawiają się
Góry… Świętokrzyskie. Zrobiłam potężnego facepalma, ale stwierdziłam, że dam
jeszcze szansę. I dobrze, bo nazwa jest później wyjaśniona w sposób
zdecydowanie satysfakcjonujący.
Dobrze, mamy
zatem XXI w. w pogańskiej Polsce. Co się zmienia oprócz systemu wierzeń?
Zaskakująco niewiele, bo społeczeństwo znajduje się na tym samym poziomie
zaawansowania cywilizacyjnego jak my, pojawiają się wszystkie zdobycze
nowoczesnej techniki, a do odległych zakątków Polski docierają pekaesy. Główna
bohaterka jest w dodatku z wykształcenia lekarką i wierzy w antybiotyki tak, jak
ja w dyrektora Krennica. Rzeczywistość jest zatem niemal identyczna, bies tkwi
w szczegółach. Oczywiście chodzi tutaj o system wierzeń – obecni są pogańscy
bogowie, ale i ich kapłani, wróżbici oraz tytułowe szeptuchy. Najzabawniejsze,
że jak czytam o szeptuchach, to zupełnie nie widzę tej historii alternatywnej,
bo przecież na polskich wsiach nadal funkcjonują czasami „wiedzące baby”, a
pewną wiedzę przekazuje się z babki na wnuczkę. Ale może dlatego brzmi to
wszystko całkiem wiarygodnie.
Wspominałam już,
że główna bohaterka, Gosia, jest lekarką, wysłaną na praktyki do takiej właśnie
wiejskiej baby. Dostaje lekcję za lekcją, okazuje się, że pozory mylą, a
antybiotyki i owszem, są skuteczne, ale ludzie chcą wierzyć w kompletnie inne
rzeczy. Generalnie postać z niej wyjątkowo irytująca, a jej obsesja na punkcie
kleszczy doprowadzała mnie do szewskiej pasji przez większość książki. Za dużo
to jednak za dużo. Co zaskakujące, jej materialne podejście całkiem pasuje do
ogólnego klimatu, ale i Tajemnicy (koniecznie przez duże T) z nią związanej.
Tajemnicy, która wpłynie na całe życie Gosi… i nie tylko jej. Bo jakkolwiek
Gosię ma ochotę rzucić pajęczakom na pożarcie, tak już szeptucha Jarogniewa (dla
wszystkich Baba Jaga) czy główny love interest bohaterki, Mieszko, są konkretni,
z krwi i kości. Już nie wspominam o przyjaciołach Gosi (Radek jest uroczy), bo
urozmaicają całkiem sympatycznie narrację. Przyznam, że szczególną sympatią
darzę właśnie Jagę i szczerze się zastanawiam, jak ta postać wpłynie na ciąg
dalszy akcji…
Właśnie …
Dochodzimy do tego, co mnie najbardziej (prócz fobii Gosi) zdenerwowało w Szeptusze. 400-stronicowe tomiszcze to
zaledwie zawiązanie akcji... poznajemy bohaterów, dosyć szybko zresztą wychodzą
na jaw ich skrywane sekrety (ciut za szybko w przypadku Mieszka), dowiadujemy
się, co ma nastąpić… i koniec tomu I. No do jasnej cholery! Ja rozumiem, że to
cykl, ale kończenie powieści w momencie kompletnie i absolutnie nijakim to nie
jest najlepsza praktyka, jakiś wątek aż się prosi o rozwiązanie. Problem polega
na tym, że w książce pojawia się zaledwie główny wątek i jakkolwiek nie
przeszkadza to w samej lekturze, tak w momencie, kiedy powoduje niezbyt
przyjemne uczucie niedosytu pod koniec, denerwuje. Bo to nie jest ten niedosyt
spowodowany rozwiązaniem pewnej tajemnicy, poczuciem, że coś się skończyło, ale
wiadomo, że chcielibyśmy czytać dalej… Nie. To sytuacja, w której zadajemy
sobie pytanie „Ale jak to? I co? Tak w
połowie akcji?” Oczywiście, można to postrzegać jako pewne posunięcie
marketingowe, ale Szeptucha nie jest
na tyle pasjonującą książką, bym leciała do sklepu, by nabyć kolejną część,
chcąc koniecznie się dowiedzieć, co się później wydarzyło. Dowiem się przy okazji.
Drażniące, ale nie w ten pobudzający apetyt mola książkowego sposób.
Nadal pozostaje
to jednak całkiem sympatyczna, niewymagająca pozycja, po którą można sięgnąć,
jeśli ma się ochotę na niezobowiązujące czytadełko. A ja przy okazji złapię
kolejną część, ale pewnie jak sama zawędruje mi w łapki.
Katarzyna
Berenika Miszczuk, Szeptucha, wyd.
w.a.b., Warszawa 2016.