Lata mijają,
myślę, że się już nie doczekamy, a przynajmniej niezbyt prędko. Piekara sięgnął
bowiem po inny (pod)cykl – Płomień i krzyż, recenzowałam kolejne jego
odsłony tutaj i tutaj. Szału nie ma, ale obleci. Po tragicznym zmarnowaniu postaci Mordimera w Ja
Inkwizytor, była to w pewien sposób miła odmiana, choć jak wiecie, nie do
końca dokładnie tekst, na który się czekało. Jednak Wewnętrzy Krąg i Arnold
zdecydowanie okazują się ciekawsi niż smarkacz zakochany w górskiej bogince (do
dzisiaj zaliczam facepalm na samo wspomnienie). Wprowadzenie do akcji Mordimera
nadal nie wydaje mi się być właściwe, bo powinno to wywrzeć na nim olbrzymi wpływ
i wybaczcie, ale von Bohenwald nie powinien już go w żaden sposób zaskoczyć,
chronologicznie później – na etapie Młota na czarownice! No ale stało
się jak stało, mamy Mordimera i w tej opowieści już nie tylko wspomnianego
mimochodem (syn pięknej Katarzyny, wzdech). No dobrze, niech już sobie będzie
tym bohaterem drugiego planu, ale niech nie zajmuje pierwszoplanowej pozycji.
Tymczasem… niestety. Kolejna odsłona naszego alternatywnego świata opisuje już
przygody samego Madderdina.
Zasadniczo nie
stanowi to wady samej książki, ale jeśli znowu spojrzeć na całość cyklu, wydaje
mi się, że po przygodach na dworze księżnej Ludmiły nasz Inkwizytor byłby
kompletnie inną osobą, a już na pewno nie kupuję w tym przypadku życia od
pierwszego do pierwszego (czy od spalenia do spalenia, w zależności od
preferowanego sposobu liczenia upływu czasu). Bo co się dzieje? Pamiętacie, w
poprzednim tomie Mordimer stał się częścią inkwizytorskiej ekipy wysłanej na
Ruś do walki z wampirem. Jednocześnie pokazał się również od całkiem niezłej
strony jako ochroniarz i pies łańcuchowy i w takim charakterze księżna Rusi
pragnie go zatrzymać u swego boku. Obawia się bowiem zamachu na swoje życie, a
jej lęki są w pełni uzasadnione, jako że już ktoś próbował przeprowadzić taki
atak, używając czarnej magii. Inkwizytor, prócz tego, że sprawnie wyszkolony we
władaniu bronią, potrafi także co nieco w świecie paranormalnym. Wewnętrzny
Krąg zostawia go zatem w miejscu, gdzie wszystko zależy od kaprysu władcy,
samego, niespecjalnie zdolnego do porozumiewania się z miejscowymi i odjeżdża
radośnie w stronę zachodzącego słońca, znowu nie przejmując się tym, co
podobnież w Mordimerze siedzi.
No dobrze, co
teraz? Oczywiście cudownie okazuje się, że z księżną też daje się porozmawiać,
a nasz łowca czarownic potrzebuje do pomocy wiedźmy i jej uczennicy, które
normalnie po prostu spaliłby na stosie. Oczywiście jest to pretekst, by
radośnie poopisywać kolejne łóżkowe przygody naszego Inkwizytora (tak, ta
również wrzeszczy w łóżku, na wypadek, gdybyście się zastanawiali), bo przecież
uczennica piękna i utalentowana, a w dodatku wszyscy jej się boją. Jakkolwiek
rozumiem to ostatnie, przysięgam, że chciałabym zobaczyć, jak któraś z tych
„mądrych babek” – i to taka, która musi Madderdinowi ogrzewać łoże – okazuje
się niezbyt atrakcyjną istotą… Już powyżej uszu mam tych pięknych
utalentowanych istot, jedna Olga wiosny nie czyni. Oprócz tego mamy opisy życia
na dworze, tytułowych przeklętych krain (mrocznych, pradawnych i
bluźnierczych), wizje, kupę za przeproszeniem nudzenia i pod sam koniec
książki, kiedy już dawno zapomniałam, o co chodziło, zagadka zamachów na życie
księżnej zostaje rozwiązana. Przyznam szczerze, że kompletnie mnie nie
obchodziło, kto, gdzie i dlaczego. Zdążyłam gdzieś tam zgubić ten główny wątek…
Mam wrażenie, że
Piekara miał pomysł na całkiem zgrabne opowiadanie, ale jednak postanowił go
rozpisać w powieść i nadliczbowe strony musiał czymś wypełnić, w efekcie
kompletnie rozmywając sedno sprawy. Straszna szkoda, bo czytało się przyjemnie
(choć czasami się człowiekowi wyrywało takie szczere Znoooowu?), to jest
kawał dobrej rzemieślniczej roboty. Niemniej smutno, że po przeczytaniu
ostatniej strony, kiedy próbuję sobie przypomnieć, o co w tym wszystkim
chodziło, muszę się zastanawiać naprawdę dosyć długo.
Coraz bardziej
frapuje mnie także, czy autor dojdzie kiedyś do głównego cyklu… Obstawiamy?
Jacek Piekara, Ja,
Inkwizytor. Przeklęte krainy, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.
Już Galeon kości czy jak mu tam taki był-pomysł na opowiadanie i to takie se,a dłuuugie toto...
OdpowiedzUsuńChomik
No i to jest dosyć smutne, bo niektóre pomysły są naprawdę świetne.
Usuń