wtorek, 26 maja 2020

Kocie żywoty


Tekst zawiera pewne spoilery (z samego początku książki).

Damian Kot wydaje się człowiekiem, któremu życie układa się całkiem nieźle: ma cudowną dziewczynę Julię, dobry zawód, talent artystyczny i niespokojną duszę, nie pozwalającą mu spocząć na laurach. Ma też niesamowite szczęście, wychodzi cało z wypadków, wydawałoby się, nie dających najmniejszych szans na przeżycie – ewidentnie jest kotem nie tylko z nazwiska. Jak to jednak zwykle bywa, nie czuje się tym do końca ukontentowany, wręcz przeciwnie, czasem złości się na siebie, że może wybrać tylko jedną drogę, pozostałe traktując co najwyżej jako hobby.

Jednak los bywa przewrotny… tuż przed śmiercią dziadek ujawnia mu klucz do wielkiej tajemnicy rodzinnej. Damian rzuca wszystko i „jedzie w Bieszczady”, choć tylko na kilka dni. Tam spotyka dziadkowego sobowtóra i dowiaduje się, że to szczęście ma swoje wytłumaczenie: przeżywa po prostu kolejne przeznaczone mu życia. Jednak ten niesamowity dar można wykorzystać jeszcze w jeden sposób, a dowód na to stoi mu przed oczami. Nieoczekiwanie odkryty członek rodziny tłumaczy to prosto: „Dwa ciała. Dwa umysły. Dwa zestawy wspomnień. Lustrzane odbicia. (…) Dwie takie same osoby.” A ich liczba zależy tylko od tego, ile żyć danemu Kotu pozostało… Nietrudno zatem się dziwić, że Damian pragnie skorzystać z okazji i przeżyć życie w trzech osobach, idealnie, w końcu przecież chciałby żyć na trzy różne sposoby!

Wbrew pozorom, pudełko po pizzy jako tło ma swój sens ;)

Magiczna historia Damiana Kota to jednak nie baśń, tylko opowieść o ludziach: ich pragnieniach, słabości, dobrych i złych stronach. O nietypowym eksperymencie, w wyniku którego można pokusić się o odpowiedź na pytania nękające niejednego naukowca… Co nas kształtuje? Genetyka czy wspomnienia? Czy bliźnięta rozdzielone po okresie dzieciństwa będą miały identyczne życie? Co wpływa na nasze wybory? Otoczenie? Dusza? Talenty? Czy potrafimy oddzielić jedno od drugiego?
Perypetie Kotów nie prowadzą jednak do rozwiązania przyjemnego. Do prostych, zdawałoby się, zagadnień, zawsze dochodzą czynniki nieoczekiwane – miłość, nienawiść, tęsknota… Emocje – najbardziej wpływające na nas samych, na to, jakimi ludźmi jesteśmy. Nie są to zawsze doznania dobre, w końcu od zawsze ścierają się w nas dwie różne strony, dwie różne tendencje, a w dodatku wybór czyjegoś dobra, wcale nie czyni owego wyboru dobrym.

Historia Damiana podkreśla również znaczenie jeszcze jednego czynnika: rodziny i to nie tylko w znaczeniu dziedzictwa – czy to niezwykłego, czy materialnego. Pozwala uświadomić nam coś, co wiedzieli nasi przodkowie, a co w obecnych czasach się rozmywa: nie bez przyczyny starsi uważani byli onegdaj za źródło mądrości. Ich przeżycia, wspomnienia, doświadczenia naprawdę mogą pomóc młodszym pokoleniom, a więzy rodzinne sprawiają, że mogą zrozumieć znacznie więcej niż to się młodziakom wydaje. Mogą pomóc, choć czasami w sposób kompletnie odmienny od tego, jakiego się spodziewamy.

Wreszcie, opowieść o Kotach to swojego rodzaju ostrzeżenie. Każdy nasz wybór, każda próba spełnienia marzeń kieruje nas w pewną stronę. Jednak kiedy próbujemy dokonać tego za wszelką cenę, nagle może okazać się, że odkryjemy coś, co nam się bardzo nie spodoba. Może zatem lepiej prowadzić życie zwykłe, acz urozmaicone tym, co umiemy, co nas fascynuje, co odróżnia nas tak bardzo od innych?

Każdy musi znaleźć swoją odpowiedź. Ja znam swoją i gorąco radzę, byście również spróbowali sprecyzować, która droga Wam najbardziej odpowiada. Zapoznanie się z perypetiami Damiana Kota bez wątpienia postawi pytania, które mogą się okazać w tym bardzo pomocne.

Krzysztof Matkowski, Trzecia część człowieka, wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

wtorek, 19 maja 2020

I znowu mrocznie i bluźnierczo...


Jakoś lovecraftowo mi się ostatnimi czasy zrobiło… Po pierwsze, za sprawą recenzowanego ostatnio Koloru z przestworzy, który skłonił mnie do ponownego sięgnięcia po mój ulubiony tomik Samotnika, a teraz za sprawą bardzo przyjemnej publikacji zatytułowanej Kto szepce w ciemności. Na klimatycznej okładce przedstawiającej mroczne, przesiąknięte pleśnią i mchem domiszcze widnieje także numer 1, zakładam więc, że jest to zaledwie pierwsza odsłona bluźnierczego fanzinu.


Cóż znajdziemy w środku? Dużo ciekawego materiału: zarówno graficznego, jak i literackiego. Wbrew okładce, zawartość bywa, ale nie zawsze jest tematycznie powiązana z Cthulhu i jego przeklętymi braćmi. Oczywiście ze względu na niewielką objętość, teksty oraz komiksy nie są najdłuższe, ale kto powiedział, że do dobrej zabawy potrzebne są gabaryty Przeminęło z wiatrem? Wśród autorów publikujących w zinie znajdziemy nazwiska znane, takie jak Aneta Jadowska, Maciej Lewandowski czy Bartek Biedrzycki. Ich teksty są cudnie przewrotne, mimo iż nie nawiązują wprost do mitologii Cthulhu. Nie szkodzi, to doskonale napisane opowiadania grozy, nierzadko czającej się gdzieś pod cieniutką warstewką codzienności. To chyba zawsze przeraża najbardziej… Osobiście najbardziej ze względu na miejsce akcji i znajome klimaty podszedł mi tekst Jesienna muzyka Lewandowskiego, również najdłuższy w całym magazynie. Chyba w końcu muszę sięgnąć po Cienie Nowego Orleanu, leżące już od dłuższego czasu na mojej kupce wstydu... Jednak uznani autorzy to nie wszystko – w środku znalazło się także miejsce dla debiutantów. Są to teksty całkiem ciekawe, do gustu przypadł mi zwłaszcza kompletnie zakręcony Spadek Adama Loraja, jednak, jak można się spodziewać, także dosyć nierówne. Przyznam bez bicia, że w połowie zrezygnowałam z lektury Der unbekannter Kult Marka Nadybała z powodu wyjątkowo prozaicznego – rozliczne błędy ortograficzne i interpunkcyjne są zapewne elementem stylistycznym tekstu, ale bardzo utrudniają lekturę. Dzieła dopełniły koszmarne literówki, przez które nie mogłam się nijak skupić na tym, co w tekście (ale ilustracja do niego już fenomenalna!). Nigdy nie byłam specjalnym grammar Nazi, wiem, że polska język trudna język, ale najwyraźniej istnieją granice mojej wytrzymałości…

Opowiadania to jednak nie jedyne, co możemy znaleźć na kartach publikacji. Ucieszą się erpegowcy, a zwłaszcza Badacze, bo wraz z magazynem dostaną także scenariusz do ukochanej gry, zatytułowany Kres Opatrzności. Jednak last but not least, na kartach Kto szepcze w ciemności swoje miejsce znalazły również komiksy (co zważywszy na wydawcę, dziwić nie powinno) w formie najrozmaitszej – od krótkich pasków po kilkustronnicowe historie, z których, zapewne ze względu na popkulturowe konotacje, najbardziej rozbawiło mnie Frutti Di KoszMare. Tomik zamykają ilustracje przedstawiające Przedwiecznego – i poważniejsze, i te bardziej zabawne. Strona graficzna to w ogóle mocna cecha tego wydawnictwa.

Nie ukrywam, że mam wielką nadzieję na kolejną odsłonę Kto szepcze w ciemności. Przyjemny w odbiorze horror bez zadęcia to przecież bardzo miła rozrywka, a konia z rzędem temu, kto nie pragnie jej w obecnej zwariowanej rzeczywistości. Co więcej, kupując fanzin przyczyniamy się do dobrego dzieła – rehabilitacji małej superbohaterskiej Amelki. Zdecydowanie warto!

Kto szepcze w ciemności 1, różni autorzy, wyd. Fabryka Komiksów, Warszawa 2020.

niedziela, 10 maja 2020

Nieziemski kolor...


Dawno dawno temu, w odległej galaktyce wpadł w moje ręce tomik niejakiego Howarda Phillipsa Lovecrafta, zatytułowany Szepczący w ciemności. Zaczytana obecnie do granic możliwości książka zawiera moje ulubione opowiadania Samotnika, bo jakkolwiek posiadam też rozliczne inne publikacje, część zawartych w nich tekstów uważam za grafomanię wyższego rzędu. Od lat największe ciary wywoływały u mnie Widmo nad Innsmouth, Koszmar w Dunwich, Szepczący w ciemności, Duch ciemności, a przede wszystkim Kolor z przestworzy. Nie wiem, co takiego jest w tym ostatnim opowiadaniu, ale od zawsze z kartek książki niemal wyłaniał się ten pulsujący kolor i smród wszechogarniającego rozkładu. Dla mnie to po prostu kawał świetnej grozy w swoim najlepszym wydaniu.


Nie dziwi zatem fakt, że natychmiast po tym, jak dowiedziałam się o najnowszej, piątej adaptacji filmowej owego tekstu, postarałam się ją zdobyć i została główną atrakcją piątkowego wieczoru. Niech sobie gra w niej nawet Nicholas Cage! Jest to oczywiście wersja uwspółcześniona, choć oglądając fenomenalne zdjęcia towarzyszące napisom, wcale nie byłam tego taka pewna. Pewna pokręcona na swój sposób rodzinka wyprowadza się z dużego miasta i przejmuje farmę ojca głowy rodziny, Nathana Gardnera, mającego ewidentnie wiele problemów ze sobą i równie wiele dość niesamowitych pomysłów (np. hodowla alpak). Jego żona Theresa jest doradcą finansowym, cierpiącym wielce z powodu kłopotów z zasięgiem w dosyć odosobnionym domostwie, choruje również na raka. Z trójki dzieci najzwyklejszy wydaje się nastoletni Benny, radośnie jarający trawkę w zaciszu stajni. Jego siostra Lavinia jest wiccanką, zaczytuje się Necronomiconem, oddałaby wiele za wydostanie się z leśnej głuszy i stanowi modelowy przykład konfliktu pokoleń. Najmłodszy Jack najczęściej siedzi sobie przy starej studni, nie mając innych towarzyszy do zabawy jak tylko pies i własna wyobraźnia.

W gruncie rzeczy przeciętna rodzina, z wszystkimi wadami i zaletami, owszem, lekko zwariowana, ale kto z nas nie jest? Nakreślenie portretów Gardnerów nie zajmuje twórcom filmu zbyt wiele czasu, ale udało się to naprawdę znakomicie. Przy całych mniejszych i większych sporach rodzinnych czuć sympatię pomiędzy rodzeństwem, miłość pomiędzy ich rodzicami, gdzieś pobrzmiewają kłopoty finansowe, czuć izolację – w końcu domostwo Gardnerów znajduje się nie tak blisko cywilizacji. Początek niemalże jak w filmie obyczajowym, choć komedią zalatuje ukazanie podstarzałego hippisa, pomieszkującego sobie na ziemi Gardnerów, Ezry. Ciekawie także ogląda się ich z punktu widzenia przybysza, hydrologa Warda, badającego stan wody w tej okolicy, jako że już wkrótce rozpocznie się tu budowa wielkiego zbiornika retencyjnego.

Dlatego właśnie nieoczekiwany upadek meteorytu, któremu towarzyszą niesamowite efekty świetlne i zapachowe wydaje się kompletnie nie na miejscu – przecież wcześniej patrzyliśmy na przeciętną amerykańską rodzinę… nagle jednak rzeczy zaczynają się zmieniać i to dosyć drastycznie. Olbrzymią zaletą pierwszej połowy filmu jest wprowadzanie owego klimatu grozy bardzo powoli, dźwiękiem, pewnymi efektami wizualnymi (powoli obrastające studnię kwiaty), narastającym niepokojem… Owszem, pojawia się na tym etapie kilka elementów z klasycznego horroru – choćby nocne przygody Warda, ale dodają tylko akcentów niezwykłości w pewnej może nie zwykłej, ale przecież też nie nadnaturalnej przygodzie – w końcu meteoryty spadają na ziemię od zarania dziejów…

Niestety, już wkrótce w życie Gardnerów wkroczy pełne szaleństwo. Coś zaczyna zatruwać nie tylko ich ciała, ale także umysły. Pojawia się jeszcze szansa na racjonalne wytłumaczenie, bo Ward czuwa, a efekty testów wcale nie wyglądają dobrze… jednak powoli nawet najbardziej racjonalny człowiek może odczuć, że coś tu nie tak…

Przyznam, że klimat ten film ma nieziemski, zwłaszcza kiedy unika epatowania efektami nienazwanego – wystarczą pojedyncze ujęcia, szybkie przemknięcie przez ekran. Jak zwykle w takich przypadkach, kiedy wyobraźnia speców od efektów specjalnych przekracza ich budżet, Kolor z przestworzy bardzo traci, kiedy pewne rzeczy pokazuje się wprost – bardziej przerażały mnie poszczególne zdjęcia zmienionych alpak niż zmutowany czworonożny stwór… Nie jest to jednak nic nowego w świecie horrorów. Nie da się jednak ukryć, że wszystko wyszło po prostu obrzydliwe i w pewnym momencie siedziałam z mocno zaciśniętymi powiekami, by przypadkiem nie zobaczyć jeszcze czegoś. Psychodeliczna końcówka naprawdę przeraża… i również poraża nadmiarem owego koloru, koloru z przestworzy.



Film sprawdza się nie tylko jako luźna adaptacja lovecraftowego opowiadania, ale także jako horror, nazwijmy to, kameralny. Richard Stanley wspaniale oddał ten narastający powoli efekt szaleństwa, zmian zewnętrznych i wewnętrznych, narastającej presji. Gorąco polecam!

Kolor z przestworzy, wyk. N. Cage, J. Richardson, M. Arthur, B. Mayer i inni, reż. Richard Stanley, USA 2019.

sobota, 2 maja 2020

Powrót do przeszłości - i do Ludzi Lodu!


Wiem, że karygodnie Was zaniedbałam… Żadnego tekstu, żadnej recenzji… Czuję się jednak w pewien sposób usprawiedliwiona – przez ostatnie dwa tygodnie non stop czytałam! Przy tym całym szaleństwie dookoła najlepiej sięgnąć po serię, zwłaszcza taką, do której odczuwa się pewien sentyment. Skorzystałam zatem z okazji i sentymentalnie wróciłam do lektury z lat bardzo nastoletnich – Sagi o Ludziach Lodu.

Wszystkie fotki, niestety, z netu, bo sama już nie posiadam tej kolekcji. Ale moja była tak samo zaczytana - do oporu.

Kilka słów dla tych, którzy nie mają pojęcia o co w niej chodzi – choć jest to tekst wybitnie spoilerowy, więc nie zachęcam do czytania całości, jeśli jeszcze kiedyś chcecie zapoznać się z liczącą sobie (zaledwie) 47 tomów sagą. Opowiada ona historię przeklętego przez złego przodka rodu Ludzi Lodu, rozgrywającą się przede wszystkim w krajach skandynawskich. Rozpoczyna się w XVI w., spotkaniem młodej dziewczyny o gorącym sercu imieniem Silje z jednym z Ludzi Lodu – Tengelem – brzydkim zwierzoczłekiem (jak sama go określa) i mimo iż jest on określany jako zły czarownik (okoliczni ludzie wiedzą co nieco o Ludziach Lodu), Silje wyczuwa w nim dobrego i bardzo samotnego człowieka. Oczywiście kończy się to związkiem, od nich właśnie wywodzić się będą bohaterowie, o których opowiadają kolejne tomy. Zmuszeni do ucieczki z górskiej doliny, ścigani przez prawo, zostają ocaleni i nagrodzeni przez szlachciankę, Charlottę Meiden i wraz z nią udają się na południe Norwegii, w okolice Oslo. Rody Meidenów i Ludzi Lodu zresztą połączą się i to całkiem szybko, już na etapie tomu 3. Jednak przekleństwo ich nie opuszcza – w każdym pokoleniu rodzą się tzw. dotknięci, zaprzedani złu, odstraszający wyglądem, kocioocy oraz, jak się potem dowiemy, mający służyć owemu złemu przodkowi, Tengelowi Złemu. Za sprawą „naszego” Tengela, nazwanego „Dobrym”, w rodzie pojawiają się również wybrani, także obdarzeni wyjątkowymi talentami i złotymi oczyma, pragnący doprowadzić do klęski Tengela Złego. Wiadomo, że kiedyś, w przyszłości, na świat przyjdzie Wybrany, mający zniszczyć „kociołek, za sprawą którego Tengel zawarł pakt z diabłem.” W dalszych tomach okazuje się zresztą, że żadnego paktu z diabłem nie było, a kociołek faktycznie istnieje i znajduje się w nim zupełnie co innego. Zawartość jednak należy rzeczywiście unicestwić. Opowieść snuje się przez kilka wieków oraz kilka krajów – nie tylko skandynawskich, w jednym z ostatnich tomów zawitamy także do Japonii. Nie łudźcie się jednak, że dowiecie się wiele o kulturze i obyczajach – liźniecie za to trochę historii. Dodatkowo, podróż przez tundrę opisana w Wietrze od wschodu, tomie 15, zawsze czytało mi się trochę jak Jacka Londona. Wybrany urodzi się już w XX wieku, tuż przed II wojną światową i w 1960 r. przyjdzie mu stawić czoła Tengelowi Złemu (tak, cały czas żyje, stał m.in. za zamachem na arcyksięcia Ferdynanda). Jest czym zapełnić owe 47 tomów!

Kto jeszcze pamięta bycie milionerem w tamtych czasach? Obecnie taka cena za książkę wydaje się lekką przesadą ;)

Zaczytywałam się dziejami owego rodu praktycznie od samego początku wydawania jej w Polsce, kiedy to pan w nieistniejącej już księgarni na Krupówkach (teraz sprzedają tam gofry…) polecił mi piąty tom, a potem odkładał kolejne. Czytałam ja, moja mama, moja babcia – która w pewnym momencie zaczęła sponsorować ów zakup, praktycznie wyrywałyśmy sobie kolejne książki. Historie miłosne z nutką nadprzyrodzonego, okraszone odrobiną erotyki… czego chcieć więcej? No cóż, może utrzymania klimatu, bo mniej więcej od tomu trzydziestego jakość historii nieco spadła (nie, żeby wcześniej była bardzo wysoka) i chciało się już zakończenia… ale koniecznie musiałyśmy go poznać, bo przecież nie po to towarzyszyliśmy potomkom Silje i Tengela od XVI w., by zarzucić czytanie tuż przed przyjściem na świat Wybrańca!

I chociaż owo zakończenie było w sumie rozczarowujące, odczuwało się pewnego rodzaju satysfakcję z domknięcia historii, towarzyszącej człowiekowi od kilku lat. Długo jeszcze Saga leżała u mnie na półce, w końcu sprezentowałam ją koleżance, bo wydawało mi się, że już do niej nie wrócę, a miejsca na książki zawsze brakowało… Podczytywałam od czasu do czasu dwie pozostałe serie Margit Sandemo – Sagę o Czarnoksiężniku i Sagę o Królestwie Światła, ale to zdecydowanie nie było to. No dobrze, jeszcze losy Czarnoksiężnika i jego rodziny nie zdołały kompletnie odjechać w kosmos, ale Królestwo Światła okazało się kompletnie niestrawne. Pisanie o ideałach jest nudne, trzeba więc wymyślić coś, co zakłóci ów idealny świat, nieważne, że podważa to całą jego logikę. Wydaje mi się, że podczas którychś wakacji doczytałam i tę serię, ale niewiele z niej pamiętam, poza nieokreślonym zniesmaczeniem. Może nie byłam targetem?


Ostatnio powrót do Ludzi Lodu zdecydowanie kusił. Lubię wracać do książek, które sprawiły mi przyjemność, zwłaszcza w sytuacjach mocno stresowych, a takie „ciekawe” czasy nam właśnie nastały. Zdobyłam zatem ebooki Sagi (ale na przyjaciółce, nie na wrogu!) i rozpoczęłam Wielki Projekt Czytelniczy – chyba jakoś w Wielkanoc.

Najbardziej zaskoczyło mnie, jak wiele pamiętam… To przerażające, wiecie? Czytam sobie czwarty tom i mam takie „Acha, on będzie miał dzieci o takich imionach, a od tych dzieci wywodzi się…”. Dlaczego nie pamiętam w ten sposób istotnych wydarzeń i dat, które zakuwam? Dlaczego czasem umykają mi z głowy najprostsze angielskie słówka, a doskonale pamiętam, gdzie spoczywał przez wieki uśpiony Tengel Zły? Nijak nie przeszkadza to jednak w czytaniu, w końcu nierzadko doświadcza się tego samego, czytając po raz kolejny ulubioną książkę lub oglądając ukochany film – w końcu wszyscy lubimy piosenki, które znamy! Minęło ponad 20 lat, ale bohaterowie jednak ze mną pozostali – na dobre, i na złe.

Muszę przyznać, że czytadło jest to niezmiennie wspaniałe. Owszem, kilka tomów przynudza (zwłaszcza Bestia i wilki czy Nieme głosy), ale całość wciąga jak za dawnych czasów. Z wielką przyjemnością pochłaniałam kolejne tomy przygód Lindów i Meidenów! Która z nas nie lubi romansów z odrobiną elementu nadprzyrodzonego! Co ciekawe jednak, jeśli chodzi o spadek jakości opowieści, miałam te same odczucia, co dawno, dawno temu. Najciekawsza część opowieści toczy się przed tomem 29 – Miłością Lucyfera. Dlaczego? Dojdę i do tego.


Zaczęły mnie natomiast straszliwie denerwować powtarzalność i schematyczność. Najlepszy przykład łączy się z jedną z dość istotnych aspektów powieści - erotyką. Nie chodzi mi tutaj o ładne i najczęściej ciepłe opisy pierwszych zbliżeń naszych bohaterów, ale o pewne rozwiązanie fabularne, stosowane ciut za często – przemoc seksualną. Nie mówię, że należałoby sprawę zamieść pod dywan, udawać, że nic takiego nie istnieje, ale stosowane w nadmiarze zaczyna już drażnić. Na początku jeszcze autorka korzystała z tego motywu z umiarem (doskonale wykorzystany w Otchłani, 3 tomie), bo los Mety był, obawiam się szczerze, losem wielu dziewcząt w czasach wojennej zawieruchy, ale potem motyw zaczął pojawiać się coraz częściej i coraz bardziej drażnić, zwłaszcza kiedy stawał się niemalże jedynym elementem charakteryzującym postaci zdecydowanie negatywne (Lód i ogień). Przemoc wobec nieletnich, wobec letnich… w drugiej połowie Sagi stało się to po prostu wyjściem fabularnym w każdej sytuacji wymagającej jakiegoś traumatycznego przeżycia, a biedna Karine w Urwanym śladzie musiała przeżyć gwałt trzy razy, choć naprawdę można było wymyślić dla dziewczyny coś zupełnie innego – niekoniecznie związanego ze sferą seksualną. Autorka w ostatnim tomie ujawnia, że sama padła ofiarą przemocy seksualnej, więc zdaję sobie sprawę, z czego to wynika, ale nie przestaje mnie to irytować – jeden wielki schemat i lenistwo fabularne.

Jeszcze większa schematyczność dotyczy bohaterów! Zresztą w pewien sposób łączy się to z poprzednim zarzutem, bo bardzo często postaci są zgnębione, osamotnione, wykorzystywane i tylko dobrzy Ludzie Lodu potrafi je przekonać, że są wartościowe. Nie powiem, wywołuje to ciepełko na sercu nawet za dziesiątym razem (a największe w przypadku Irji), ale za trzydziestym można już oszaleć. Co więcej, jest to kolejny sposób niezawodnie wykorzystywany przez Sandemo do podziału swoich bohaterów na dobrych i złych. Jeśli nasz delikwent (byle nie z Ludzi Lodu!) jest zagubiony i nieszczęśliwy, bez wątpienia okaże się, iż jest postacią pozytywną i pewnie już niedługo stanie się członkiem rodziny. Jeśli z kolei jest pewny siebie, dumny i spełniony, koniec końców okaże się draniem bez skrupułów. W dodatku głupim i śmiesznym, a to w pewnych przypadkach jest zdecydowanie przesadą – Tengel Zły przestał być straszny w momencie, kiedy wszyscy darli sobie z niego łacha, a on co najwyżej mógł ziać smrodliwym oddechem lub wysłać swojego henchmana, by przeniósł ich do strasznej Wielkiej Otchłani.



Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale przypomina mi to trochę rodzimych Borejków – w końcu tylko rodzina zapewni ci bezpieczeństwo w tych złych czasach, ewentualnie można zaakceptować wstępujących do rodziny, a o reszcie nie ma co wspominać. Zresztą, jest jeszcze coś, co mentalnie kieruje mnie na Jeżyce – pierwsze miłości. I tutaj bardzo często pierwszy kochanek/kochanka – oczywiście jeśli zagubiony i nieśmiały – okazuje się tym wybranym, a prawdziwa miłość uleczy z nietypowych skłonności nawet homoseksualistę (kiedyś uwielbiałam Grzech śmiertelny, tym razem mnie wykończył). Okazuje się sposobem na oswojenie zatwardziałych złych dotkniętych, jak w przypadku Elisy i Ulvhedina! Zneutralizuje nawet… no dobra, to już byłby potężny spoiler, więc może odpuszczę.

Tak, Ludzie Lodu mają swoje słabości (choć nieliczne), jednak można założyć, że o ile nie są rzeczywiście źli, zawsze wyjdą z opałów cało (niektórym ciężko dotkniętym pod koniec serii zresztą też się poszczęści). Nie mamy nawet czasu się zaniepokoić o naszego bohatera, zasadniczo nie ma to zresztą sensu, bo o ile niemal wprost nie zostało zasugerowane, że taka i taka postać chce już tylko umrzeć (Heike!), nic jej się nie stanie. Ba, nawet Wielka Otchłań, z której nikt jeszcze nie wyszedł żywy, okazuje się nie taka Wielka i Przerażająca, a cały klimat grozy diabli biorą w jednym momencie – nikt widać nie wytłumaczył autorce, że happy end to nie zawsze doskonałe rozwiązanie. Generalnie mamy do czynienia z ekipą Mary Sue i Gary Stu, zwłaszcza na samym końcu.


A tutaj przykład potworności - jakiś czas później Sagę zaczął wydawać Fakt. Okładki były doprawdy straszne! Zresztą, tutaj najlepszy przykład - to dziecko w peruce po lewej to zapewne Saga, mężatka po przejściach... z tyłu Lucyfer...

I tu dochodzimy również do owego spadku jakości, o którym wcześniej wspomniałam. Wprawdzie i wcześniej bohaterowie otrzymywali pomoc z nieoczekiwanego źródła (pieniądze mające spłacić długi Taralda, walka Heikego i Vingi ze Snivelem), ale na ogół musieli sobie radzić sami i sobie jakoś radzili – w końcu byle strzyga nie pokona Gary’ego Heikego Linda z Ludzi Lodu (choć przyznam, że Skrzydła kruka są przerażające także za drugim czy trzecim czytaniem, jeden z najlepszych tomów). Natomiast w tomie 29 do akcji wkracza nikt inny jak sam Lucyfer, zakochujący się w Sadze z Ludzi Lodu. Ze związku tego przychodzą na świat Marco i Ulvar – od tego drugiego pochodzić będzie Wybrany (krew Lucyfera i inne boosty są nie do przecenienia), a Marco… A Marco będzie typowym deus ex machina, co to zawsze wkroczy do akcji, jak tylko coś się dzieje. I nagle nie wystarczy już alrauna czy zakorzenione w podświadomości zaklęcia Ludzi Lodu, w końcu pojawia się syn Anioła Światłości i ruchem powieki unicestwi kolejne upiory, jeśli tylko śmią zakłócić spokój jego krewniaków! Kto bogatemu zabroni?


Sama finałowa walka z Tengelem Złym staje się przez to właśnie przewidywalna i nudna. Owszem, jest zagrożenie, jest Wielka Otchłań, są oddziały paskudnego przodka, ale… Ale coś ich mało jak na możliwości takiego drania, mogącego sięgnąć do złych sił z każdego miejsca i czasu. Jego prawą ręką zostaje po prostu zwyrodniały morderca, ulepszony nieco przez pradawnych Ludzi z Bagnisk (uwielbiałam ten wątek w Ostatnim rycerzu, pod koniec serii waliłam głową w ścianę). Po stronie bohaterów pozytywnych mamy i oddziały Lucyfera, i rozmaite demony, i duchy przodków (a niektóre to już naprawdę czerwone śledzie i przeskoki przez rekina)… Jakby tego było mało, wybranych do stawienia czoła Tengelowi chroni specjalny wywar, dodający im siły, umiejętności i wytrzymałości… W pewnym momencie człowiek oddycha z ulgą na wieść, że do Doliny Ludzi Lodu muszą wejść sami, ostatnia bitwa spoczywa na ich barkach… Yup, do momentu, kiedy do akcji nie wkroczy Lucyfer, którego takie drobiazgi nie dotyczą, a przodkowie porozumiewają się z naszą ekipą telepatycznie, podsuwając kolejne rozwiązania. Emocje jak podczas turnieju szachowego… Ależ ja się z tą końcówką namęczyłam!

W tym czytaniu przeszkadzała mi jeszcze jedna rzecz – uwspółcześnienie realiów. Już praktycznie od pierwszych tomów, rozgrywających się w XVI w., nasi pozytywni bohaterowie myślą bardzo współcześnie – równość społeczna, emancypacja kobiet, takie tam normalne rzeczy w tamtych czasach. No tylko że nie. Jakkolwiek mogę jeszcze uwierzyć w równość małżeńską w kochającym się związku, zachęcanie kobiet do robienia czegoś „zakazanego” po kryjomu (przypadek mistrza Arngrima), tak już regularne związki par pochodzących z zupełnie innych warstw społecznych wywołują u mnie tylko znaczące westchnięcie. Owszem, to ładny zabieg fabularny, raz czy drugi. Pani margrabianka wychodząca za mąż za biedaka bez nazwiska, bo „w Norwegii nikt się tym nie przejmuje, to nie Dania”, w XVII w.? I jej rodzina nadal brylująca na dworze królewskim, bo przecież kto by się przejmował takim mezaliansem? No nie. I podobnie jak w przypadku przemocy seksualnej, motyw pojawia się nader często. Owszem, piękny, wywołujący wzruszenie i łzy… ale raz czy drugi. Za dziesiątym nikomu przez myśl już nie przemknie „Och, ależ się kochają, ale przecież nie mogą być razem…”, tylko każdy już wie, cóż tam się będzie działo… Drażniły mnie również wykłady choćby z religioznawstwa, kompletnie z czterech liter. Ot, choćby w przypadku Miłości Lucyfera, kiedy to matka Sagi opowiada córce różne wersje legendy o upadłym Aniele Jutrzenki. Przełknęłabym to w przypadku Nataniela, sto lat później – studiował bodajże kulturoznawstwo, mocno interesował się okultyzmem. Ale mamy oto do czynienia z dziewiętnastowiecznym zamożnym domem, którego pani otrzymała wykształcenie wystarczające do uczenia dzieci w małych miejscowościach, ale poważnie wątpię, że słyszała o Lucyferze cokolwiek więcej niż na kazaniu. Strasznie mnie to uderzyło.

Ale wiecie, co w tym wszystkim jest najciekawsze? Przy wszystkich wymienionych przeze mnie wadach (a czasami naprawdę wywoływały zgrzytanie zębów, za dużo książek przeczytałam od czasów nastolęctwa, studia filologiczne robią człowiekowi bardzo złe rzeczy) kolejne części wciągały tak bardzo, że dziennie pochłaniałam dwa lub trzy (no dobrze, przy ostatnich się męczyłam jak diabli)… W niektórych przypadkach odkrywałam zresztą pewną nową jakość – jak choćby podczas lektury Miasta strachu, tomu opowiadającego o epidemii ospy, nastroju nieufności, pogardzie dla zakażonych i tych, którzy się nimi opiekują. Mając już doświadczenia z depresją, w pełni rozumiałam przeżycia osamotnionego Mikaela Linda, nie do końca zrozumiałe wcześniej. W obecnej rzeczywistości nie sposób nie docenić pewnych obserwacji i znajomości tej niepięknej często natury ludzkiej. Saga o Ludziach Lodu po tych wszystkich latach pozostaje świetnym czytadłem, nadprzyrodzonym i obyczajowym romansem, dającym chwilę oddechu od rzeczywistości (a niektóre tomy to zdecydowanie perełki, jak w przypadku Samotnego, Skrzydeł kruka, Domu w Eldafjord i Przewoźnika). Zdecydowanie nie żałuję tych ostatnich dwóch tygodni – spędzonych w sumie na odwiedzinach u znajomych, wkurzających, przewidywalnych, ale przeżywających niezwykłe przygody i potrafiących o tym opowiadać.

Margit Sandemo, Saga o Ludziach Lodu. Tomy 1-47, tłum. I. Zimnicka, A. Marciniakówna, wyd. Pol Nordica, Otwock 1992 – 1996.