Wiem, że karygodnie Was zaniedbałam… Żadnego
tekstu, żadnej recenzji… Czuję się jednak w pewien sposób usprawiedliwiona –
przez ostatnie dwa tygodnie non stop czytałam! Przy tym całym szaleństwie dookoła
najlepiej sięgnąć po serię, zwłaszcza taką, do której odczuwa się pewien
sentyment. Skorzystałam zatem z okazji i sentymentalnie wróciłam do lektury z
lat bardzo nastoletnich – Sagi o Ludziach
Lodu.
Wszystkie fotki, niestety, z netu, bo sama już nie posiadam tej kolekcji. Ale moja była tak samo zaczytana - do oporu.
Kilka słów dla tych, którzy nie mają pojęcia o
co w niej chodzi – choć jest to tekst wybitnie spoilerowy, więc nie zachęcam do
czytania całości, jeśli jeszcze kiedyś chcecie zapoznać się z liczącą sobie (zaledwie)
47 tomów sagą. Opowiada ona historię przeklętego przez złego przodka rodu Ludzi
Lodu, rozgrywającą się przede wszystkim w krajach skandynawskich. Rozpoczyna
się w XVI w., spotkaniem młodej dziewczyny o gorącym sercu imieniem Silje z jednym
z Ludzi Lodu – Tengelem – brzydkim zwierzoczłekiem (jak sama go określa) i mimo
iż jest on określany jako zły czarownik (okoliczni ludzie wiedzą co nieco o
Ludziach Lodu), Silje wyczuwa w nim dobrego i bardzo samotnego człowieka.
Oczywiście kończy się to związkiem, od nich właśnie wywodzić się będą bohaterowie,
o których opowiadają kolejne tomy. Zmuszeni do ucieczki z górskiej doliny,
ścigani przez prawo, zostają ocaleni i nagrodzeni przez szlachciankę, Charlottę
Meiden i wraz z nią udają się na południe Norwegii, w okolice Oslo. Rody
Meidenów i Ludzi Lodu zresztą połączą się i to całkiem szybko, już na etapie
tomu 3. Jednak przekleństwo ich nie opuszcza – w każdym pokoleniu rodzą się
tzw. dotknięci, zaprzedani złu, odstraszający wyglądem, kocioocy oraz, jak się
potem dowiemy, mający służyć owemu złemu przodkowi, Tengelowi Złemu. Za sprawą
„naszego” Tengela, nazwanego „Dobrym”, w rodzie pojawiają się również wybrani,
także obdarzeni wyjątkowymi talentami i złotymi oczyma, pragnący doprowadzić do
klęski Tengela Złego. Wiadomo, że kiedyś, w przyszłości, na świat przyjdzie
Wybrany, mający zniszczyć „kociołek, za sprawą którego Tengel zawarł pakt z
diabłem.” W dalszych tomach okazuje się zresztą, że żadnego paktu z diabłem nie
było, a kociołek faktycznie istnieje i znajduje się w nim zupełnie co innego.
Zawartość jednak należy rzeczywiście unicestwić. Opowieść snuje się przez kilka
wieków oraz kilka krajów – nie tylko skandynawskich, w jednym z ostatnich tomów
zawitamy także do Japonii. Nie łudźcie się jednak, że dowiecie się wiele o
kulturze i obyczajach – liźniecie za to trochę historii. Dodatkowo, podróż
przez tundrę opisana w Wietrze od wschodu,
tomie 15, zawsze czytało mi się trochę jak Jacka Londona. Wybrany urodzi się
już w XX wieku, tuż przed II wojną światową i w 1960 r. przyjdzie mu stawić
czoła Tengelowi Złemu (tak, cały czas żyje, stał m.in. za zamachem na
arcyksięcia Ferdynanda). Jest czym zapełnić owe 47 tomów!
Kto jeszcze pamięta bycie milionerem w tamtych czasach? Obecnie taka cena za książkę wydaje się lekką przesadą ;)
Zaczytywałam się dziejami owego rodu
praktycznie od samego początku wydawania jej w Polsce, kiedy to pan w
nieistniejącej już księgarni na Krupówkach (teraz sprzedają tam gofry…) polecił
mi piąty tom, a potem odkładał kolejne. Czytałam ja, moja mama, moja babcia –
która w pewnym momencie zaczęła sponsorować ów zakup, praktycznie wyrywałyśmy
sobie kolejne książki. Historie miłosne z nutką nadprzyrodzonego, okraszone
odrobiną erotyki… czego chcieć więcej? No cóż, może utrzymania klimatu, bo
mniej więcej od tomu trzydziestego jakość historii nieco spadła (nie, żeby
wcześniej była bardzo wysoka) i chciało się już zakończenia… ale koniecznie
musiałyśmy go poznać, bo przecież nie po to towarzyszyliśmy potomkom Silje i
Tengela od XVI w., by zarzucić czytanie tuż przed przyjściem na świat Wybrańca!
I chociaż owo zakończenie było w sumie
rozczarowujące, odczuwało się pewnego rodzaju satysfakcję z domknięcia
historii, towarzyszącej człowiekowi od kilku lat. Długo jeszcze Saga leżała u
mnie na półce, w końcu sprezentowałam ją koleżance, bo wydawało mi się, że już
do niej nie wrócę, a miejsca na książki zawsze brakowało… Podczytywałam od
czasu do czasu dwie pozostałe serie Margit Sandemo – Sagę o Czarnoksiężniku i Sagę
o Królestwie Światła, ale to zdecydowanie nie było to. No dobrze, jeszcze
losy Czarnoksiężnika i jego rodziny nie zdołały kompletnie odjechać w kosmos,
ale Królestwo Światła okazało się kompletnie niestrawne. Pisanie o ideałach
jest nudne, trzeba więc wymyślić coś, co zakłóci ów idealny świat, nieważne, że
podważa to całą jego logikę. Wydaje mi się, że podczas którychś wakacji
doczytałam i tę serię, ale niewiele z niej pamiętam, poza nieokreślonym
zniesmaczeniem. Może nie byłam targetem?
Ostatnio powrót do Ludzi Lodu zdecydowanie
kusił. Lubię wracać do książek, które sprawiły mi przyjemność, zwłaszcza w
sytuacjach mocno stresowych, a takie „ciekawe” czasy nam właśnie nastały. Zdobyłam
zatem ebooki Sagi (ale na przyjaciółce, nie na wrogu!) i rozpoczęłam Wielki
Projekt Czytelniczy – chyba jakoś w Wielkanoc.
Najbardziej zaskoczyło mnie, jak wiele pamiętam…
To przerażające, wiecie? Czytam sobie czwarty tom i mam takie „Acha, on będzie miał dzieci o takich
imionach, a od tych dzieci wywodzi się…”. Dlaczego nie pamiętam w ten
sposób istotnych wydarzeń i dat, które zakuwam? Dlaczego czasem umykają mi z
głowy najprostsze angielskie słówka, a doskonale pamiętam, gdzie spoczywał
przez wieki uśpiony Tengel Zły? Nijak nie przeszkadza to jednak w czytaniu, w
końcu nierzadko doświadcza się tego samego, czytając po raz kolejny ulubioną
książkę lub oglądając ukochany film – w końcu wszyscy lubimy piosenki, które
znamy! Minęło ponad 20 lat, ale bohaterowie jednak ze mną pozostali – na dobre,
i na złe.
Muszę przyznać, że czytadło jest to
niezmiennie wspaniałe. Owszem, kilka tomów przynudza (zwłaszcza Bestia i wilki czy Nieme głosy), ale całość wciąga jak za dawnych czasów. Z wielką
przyjemnością pochłaniałam kolejne tomy przygód Lindów i Meidenów! Która z nas
nie lubi romansów z odrobiną elementu nadprzyrodzonego! Co ciekawe jednak,
jeśli chodzi o spadek jakości opowieści, miałam te same odczucia, co dawno,
dawno temu. Najciekawsza część opowieści toczy się przed tomem 29 – Miłością Lucyfera. Dlaczego? Dojdę i do
tego.
Zaczęły mnie natomiast straszliwie denerwować powtarzalność
i schematyczność. Najlepszy przykład łączy się z jedną z dość istotnych
aspektów powieści - erotyką. Nie chodzi mi tutaj o ładne i najczęściej ciepłe opisy
pierwszych zbliżeń naszych bohaterów, ale o pewne rozwiązanie fabularne,
stosowane ciut za często – przemoc seksualną. Nie mówię, że należałoby sprawę
zamieść pod dywan, udawać, że nic takiego nie istnieje, ale stosowane w
nadmiarze zaczyna już drażnić. Na początku jeszcze autorka korzystała z tego motywu
z umiarem (doskonale wykorzystany w Otchłani,
3 tomie), bo los Mety był, obawiam się szczerze, losem wielu dziewcząt w
czasach wojennej zawieruchy, ale potem motyw zaczął pojawiać się coraz częściej
i coraz bardziej drażnić, zwłaszcza kiedy stawał się niemalże jedynym elementem
charakteryzującym postaci zdecydowanie negatywne (Lód i ogień). Przemoc wobec nieletnich, wobec letnich… w drugiej połowie
Sagi stało się to po prostu wyjściem fabularnym w każdej sytuacji wymagającej
jakiegoś traumatycznego przeżycia, a biedna Karine w Urwanym śladzie musiała przeżyć gwałt trzy razy, choć naprawdę
można było wymyślić dla dziewczyny coś zupełnie innego – niekoniecznie
związanego ze sferą seksualną. Autorka w ostatnim tomie ujawnia, że sama padła
ofiarą przemocy seksualnej, więc zdaję sobie sprawę, z czego to wynika, ale nie
przestaje mnie to irytować – jeden wielki schemat i lenistwo fabularne.
Jeszcze większa schematyczność dotyczy
bohaterów! Zresztą w pewien sposób łączy się to z poprzednim zarzutem, bo
bardzo często postaci są zgnębione, osamotnione, wykorzystywane i tylko dobrzy
Ludzie Lodu potrafi je przekonać, że są wartościowe. Nie powiem, wywołuje to ciepełko
na sercu nawet za dziesiątym razem (a największe w przypadku Irji), ale za
trzydziestym można już oszaleć. Co więcej, jest to kolejny sposób niezawodnie wykorzystywany
przez Sandemo do podziału swoich bohaterów na dobrych i złych. Jeśli nasz
delikwent (byle nie z Ludzi Lodu!) jest zagubiony i nieszczęśliwy, bez
wątpienia okaże się, iż jest postacią pozytywną i pewnie już niedługo stanie
się członkiem rodziny. Jeśli z kolei jest pewny siebie, dumny i spełniony,
koniec końców okaże się draniem bez skrupułów. W dodatku głupim i śmiesznym, a
to w pewnych przypadkach jest zdecydowanie przesadą – Tengel Zły przestał być
straszny w momencie, kiedy wszyscy darli sobie z niego łacha, a on co najwyżej
mógł ziać smrodliwym oddechem lub wysłać swojego henchmana, by przeniósł ich do
strasznej Wielkiej Otchłani.
Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale przypomina
mi to trochę rodzimych Borejków – w końcu tylko rodzina zapewni ci bezpieczeństwo
w tych złych czasach, ewentualnie można zaakceptować wstępujących do rodziny, a
o reszcie nie ma co wspominać. Zresztą, jest jeszcze coś, co mentalnie kieruje
mnie na Jeżyce – pierwsze miłości. I tutaj bardzo często pierwszy
kochanek/kochanka – oczywiście jeśli zagubiony i nieśmiały – okazuje się tym
wybranym, a prawdziwa miłość uleczy z nietypowych skłonności nawet
homoseksualistę (kiedyś uwielbiałam Grzech
śmiertelny, tym razem mnie wykończył). Okazuje się sposobem na oswojenie zatwardziałych
złych dotkniętych, jak w przypadku Elisy i Ulvhedina! Zneutralizuje nawet… no
dobra, to już byłby potężny spoiler, więc może odpuszczę.
Tak, Ludzie Lodu mają swoje słabości (choć
nieliczne), jednak można założyć, że o ile nie są rzeczywiście źli, zawsze wyjdą
z opałów cało (niektórym ciężko dotkniętym pod koniec serii zresztą też się
poszczęści). Nie mamy nawet czasu się zaniepokoić o naszego bohatera,
zasadniczo nie ma to zresztą sensu, bo o ile niemal wprost nie zostało
zasugerowane, że taka i taka postać chce już tylko umrzeć (Heike!), nic jej się
nie stanie. Ba, nawet Wielka Otchłań, z której nikt jeszcze nie wyszedł żywy,
okazuje się nie taka Wielka i Przerażająca, a cały klimat grozy diabli biorą w
jednym momencie – nikt widać nie wytłumaczył autorce, że happy end to nie
zawsze doskonałe rozwiązanie. Generalnie mamy do czynienia z ekipą Mary Sue i
Gary Stu, zwłaszcza na samym końcu.
A tutaj przykład potworności - jakiś czas później Sagę zaczął wydawać Fakt. Okładki były doprawdy straszne! Zresztą, tutaj najlepszy przykład - to dziecko w peruce po lewej to zapewne Saga, mężatka po przejściach... z tyłu Lucyfer...
I tu dochodzimy również do owego spadku
jakości, o którym wcześniej wspomniałam. Wprawdzie i wcześniej bohaterowie
otrzymywali pomoc z nieoczekiwanego źródła (pieniądze mające spłacić długi
Taralda, walka Heikego i Vingi ze Snivelem), ale na ogół musieli sobie radzić
sami i sobie jakoś radzili – w końcu byle strzyga nie pokona Gary’ego Heikego
Linda z Ludzi Lodu (choć przyznam, że Skrzydła
kruka są przerażające także za drugim czy trzecim czytaniem, jeden z
najlepszych tomów). Natomiast w tomie 29 do akcji wkracza nikt inny jak sam
Lucyfer, zakochujący się w Sadze z Ludzi Lodu. Ze związku tego przychodzą na świat
Marco i Ulvar – od tego drugiego pochodzić będzie Wybrany (krew Lucyfera i inne
boosty są nie do przecenienia), a Marco… A Marco będzie typowym deus ex machina, co to zawsze wkroczy do
akcji, jak tylko coś się dzieje. I nagle nie wystarczy już alrauna czy
zakorzenione w podświadomości zaklęcia Ludzi Lodu, w końcu pojawia się syn
Anioła Światłości i ruchem powieki unicestwi kolejne upiory, jeśli tylko śmią
zakłócić spokój jego krewniaków! Kto bogatemu zabroni?
Sama finałowa walka z Tengelem Złym staje się
przez to właśnie przewidywalna i nudna. Owszem, jest zagrożenie, jest Wielka
Otchłań, są oddziały paskudnego przodka, ale… Ale coś ich mało jak na
możliwości takiego drania, mogącego sięgnąć do złych sił z każdego miejsca i
czasu. Jego prawą ręką zostaje po prostu zwyrodniały morderca, ulepszony nieco
przez pradawnych Ludzi z Bagnisk (uwielbiałam ten wątek w Ostatnim rycerzu, pod koniec serii waliłam głową w ścianę). Po
stronie bohaterów pozytywnych mamy i oddziały Lucyfera, i rozmaite demony, i
duchy przodków (a niektóre to już naprawdę czerwone śledzie i przeskoki przez
rekina)… Jakby tego było mało, wybranych do stawienia czoła Tengelowi chroni
specjalny wywar, dodający im siły, umiejętności i wytrzymałości… W pewnym
momencie człowiek oddycha z ulgą na wieść, że do Doliny Ludzi Lodu muszą wejść
sami, ostatnia bitwa spoczywa na ich barkach… Yup, do momentu, kiedy do akcji
nie wkroczy Lucyfer, którego takie drobiazgi nie dotyczą, a przodkowie
porozumiewają się z naszą ekipą telepatycznie, podsuwając kolejne rozwiązania.
Emocje jak podczas turnieju szachowego… Ależ ja się z tą końcówką namęczyłam!
W tym czytaniu przeszkadzała mi jeszcze jedna
rzecz – uwspółcześnienie realiów. Już praktycznie od pierwszych tomów,
rozgrywających się w XVI w., nasi pozytywni bohaterowie myślą bardzo
współcześnie – równość społeczna, emancypacja kobiet, takie tam normalne rzeczy
w tamtych czasach. No tylko że nie. Jakkolwiek mogę jeszcze uwierzyć w równość
małżeńską w kochającym się związku, zachęcanie kobiet do robienia czegoś
„zakazanego” po kryjomu (przypadek mistrza Arngrima), tak już regularne związki
par pochodzących z zupełnie innych warstw społecznych wywołują u mnie tylko
znaczące westchnięcie. Owszem, to ładny zabieg fabularny, raz czy drugi. Pani
margrabianka wychodząca za mąż za biedaka bez nazwiska, bo „w Norwegii nikt się
tym nie przejmuje, to nie Dania”, w XVII w.? I jej rodzina nadal brylująca na
dworze królewskim, bo przecież kto by się przejmował takim mezaliansem? No nie.
I podobnie jak w przypadku przemocy seksualnej, motyw pojawia się nader często.
Owszem, piękny, wywołujący wzruszenie i łzy… ale raz czy drugi. Za dziesiątym
nikomu przez myśl już nie przemknie „Och,
ależ się kochają, ale przecież nie mogą być razem…”, tylko każdy już wie,
cóż tam się będzie działo… Drażniły mnie również wykłady choćby z
religioznawstwa, kompletnie z czterech liter. Ot, choćby w przypadku Miłości Lucyfera, kiedy to matka Sagi
opowiada córce różne wersje legendy o upadłym Aniele Jutrzenki. Przełknęłabym
to w przypadku Nataniela, sto lat później – studiował bodajże kulturoznawstwo,
mocno interesował się okultyzmem. Ale mamy oto do czynienia z
dziewiętnastowiecznym zamożnym domem, którego pani otrzymała wykształcenie
wystarczające do uczenia dzieci w małych miejscowościach, ale poważnie wątpię,
że słyszała o Lucyferze cokolwiek więcej niż na kazaniu. Strasznie mnie to
uderzyło.
Ale wiecie, co w tym wszystkim jest najciekawsze?
Przy wszystkich wymienionych przeze mnie wadach (a czasami naprawdę wywoływały
zgrzytanie zębów, za dużo książek przeczytałam od czasów nastolęctwa, studia
filologiczne robią człowiekowi bardzo złe rzeczy) kolejne części wciągały tak
bardzo, że dziennie pochłaniałam dwa lub trzy (no dobrze, przy ostatnich się
męczyłam jak diabli)… W niektórych przypadkach odkrywałam zresztą pewną nową
jakość – jak choćby podczas lektury Miasta
strachu, tomu opowiadającego o epidemii ospy, nastroju nieufności,
pogardzie dla zakażonych i tych, którzy się nimi opiekują. Mając już
doświadczenia z depresją, w pełni rozumiałam przeżycia osamotnionego Mikaela
Linda, nie do końca zrozumiałe wcześniej. W obecnej rzeczywistości nie sposób
nie docenić pewnych obserwacji i znajomości tej niepięknej często natury
ludzkiej. Saga o Ludziach Lodu po
tych wszystkich latach pozostaje świetnym czytadłem, nadprzyrodzonym i
obyczajowym romansem, dającym chwilę oddechu od rzeczywistości (a niektóre tomy
to zdecydowanie perełki, jak w przypadku Samotnego,
Skrzydeł kruka, Domu w Eldafjord i
Przewoźnika). Zdecydowanie nie żałuję
tych ostatnich dwóch tygodni – spędzonych w sumie na odwiedzinach u znajomych,
wkurzających, przewidywalnych, ale przeżywających niezwykłe przygody i
potrafiących o tym opowiadać.
Margit Sandemo, Saga o Ludziach Lodu. Tomy 1-47, tłum. I. Zimnicka, A.
Marciniakówna, wyd. Pol Nordica, Otwock 1992 – 1996.