Czy oglądając lub czytając którąkolwiek z
odsłon Igrzysk Śmierci potrafiliście sobie wyobrazić, że Coriolanus Snow
był kiedyś młodzieńcem? Że codziennie zmagał się z rzeczywistością? Że pójście
do szkoły z burczącym żołądkiem nie było codziennością tylko w Dystryktach, a
również w Kapitolu? Że same Igrzyska załatwiano szybko i niemalże wstydliwie,
traktując Trybutów jak podludzi?
Niekoniecznie? A jednak! Ballada o ptakach
i wężach umożliwia zakochanemu w świecie Panem czytelnikowi wgląd w
przeszłość. Tym razem jednak bohaterem jest nie kto inny, a antagonista
Trylogii, Coriolanus Snow. Poznajemy go w wieku nastoletnim, gdy uczęszcza do
szkoły średniej, martwiąc się, skąd wziąć fundusze na kontynuację nauki, jako
że rodzina Snowów, kiedyś wprawdzie bardzo wpływowa i bogata, obecnie żyje już
tylko wspomnieniami dawnej wielkości. Istnieje jednak szansa na zwiększenie
szans otrzymania stypendium. Oto bowiem, by powiązać emocjonalnie mieszkańców
Kapitolu i Trybutów ginących w corocznych śmiertelnych zawodach, wymyślono
instytucję mentora. Oczywiście, dla stałych czytelników to nic nadzwyczajnego,
zapoznaliśmy się już ze specyfiką tej pozycji. Ale w Balladzie mentorzy
podejmują się swojej pracy po raz pierwszy i zostają nimi nie zwycięzcy z danego
Dystryktu (ciężko by było, to dopiero dziesiąte Igrzyska), a uczniowie z
Kapitolu, podejmujący się tego właśnie za dodatkowe punkty. Jednym z nich jest
Coriolanus Snow. Przydzieloną mu Trybutką okazuje się dziewczyna z Dystryktu
12, cóż za upokorzenie! Szybko jednak okazuje się, że Lucy Gray Baird jest
istotą nietuzinkową, a rozpaczliwe dążenie do odniesienia sukcesu Coriolanusa
okazuje się właściwym podejściem do zdobycia zaufania dziewczyny. W końcu
obojgu zależy na jej sukcesie, zdobytym uczciwie bądź nie… Co jednak stanie się
z osobą, gotową do pewnych nieortodoksyjnych posunięć, by tylko wyjść na swoje?
Wszystko zależy od tego, kto ocenia pewne wyczyny…
W książce mamy do czynienia z zupełnie innymi
realiami Igrzysk niż te, do których zdążyły nas przyzwyczaić pierwsze książki.
W Trylogii Igrzyska to święto medialne ze spektakularną oprawą i użyciem
najnowszej techniki, a Trybuci, traktowani są może i z wyższością, ale też
swojego rodzaju pobłażliwością, wiążącą się z faktem, że już niedługo ich
śmierć stanie się źródłem rozrywki dla żądnych jej tłumów. W najnowszej pozycji
Collins Igrzyska traktowane są wstydliwie, jako coś, co trzeba raz w roku
odbębnić, a potem zapomnieć na następne 12 miesięcy. Wylosowani nieszczęśnicy
przywożeni są do stolicy w bydlęcych wagonach, zakwaterowani w klatce w ZOO, a
o jakimkolwiek przyzwoitym traktowaniu mogą zapomnieć. Mają się zatłuc na
arenie, koniec, kropka. To właśnie prowadzi do takiego, a nie innego
postrzegania Igrzysk, a poza Kapitolem właściwie nikt ich relacji nie ogląda,
bo i też nie ma gdzie. Mentorzy i nowy wynalazek – sponsorowanie Trybutów i
zaprezentowanie ich potencjalnym wspierającym to nowość, na którą patrzy się
niekoniecznie sprzyjającym okiem.
Czytelnika na początku może zdezorientować to,
jak zaprezentowany w tej pozycji został Kapitol. Nadal nie odbudowano wielu
budynków, które ucierpiały w Mrocznych Dniach, kłopoty z aprowizacją nie są
czymś wyjątkowym. Wszystko, co utożsamialiśmy dotychczas z sytuacją w
Dystryktach, pojawia się i tutaj. Niezmienne jest coś innego – buta, duma
mieszkańców Kapitolu, ich przekonanie o tym, że są ponad innymi ludźmi, a także
ich okrucieństwo. Widzieliśmy te tłumy już wcześniej, roześmiane, dyskutujące o
spektakularnym bądź nie rodzaju śmierci Trybuta… Bezmyślne w jakiś sposób,
przywykłe do rozrywki, dobrej sytuacji, obfitości… W Balladzie widzimy
jednak społeczeństwo tresowane do bycia wyjątkowym, a młodych jego
przedstawicieli do bycia twardymi i bezwzględnymi. Współczucie czy po prostu
zwykłe ludzkie podejście jest uważane za słabość. To ci właśnie ludzie będą w
przyszłości elitą Kapitolu, będą rządzili tą krzykliwą i barwną masą
konsumentów. Widzimy kształtowanie charakterów w ogniu, nie poprzez zagłaskanie
kotka na śmierć, a przez wystawianie go na rozmaite próby. Mam gdzieś tam z
tyłu głowy jakieś skojarzenie z republikańskim Rzymem, tym dokonującym podbojów
nie dzięki rozpasaniu ekonomicznemu czy obyczajowemu z czasów cesarstwa, a
poprzez wieczny głód terytoriów, zasobów i ludzi. To skojarzenie staje się
jeszcze silniejsze poprzez nadawanie imion kojarzących się intensywnie z
antykiem, z drobnymi wyjątkami (jedną z bohaterek jest znana nam z Kosogłosa
Tigris).
Czytałam w oryginale, ale adres bibliograficzny podaję do polskiego tłumaczenia - wyszło chyba równocześnie z tym, jak dostałam angielską wersję. I tak, wiem, brakuje na zdjęciu "Mockingjaya", ale komuś pożyczyłam i pewnie będzie to tzw. "wieczne nieoddanie", bo nawet nie pamiętam, komu ;)
Wszystko byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie dwie
rzeczy. Jedna z nich to fakt, że głównym bohaterem autorka uczyniła właśnie
Snowa. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi mi o to, że czarny charakter ma
pozostać czarnym charakterem, wiecie, że jestem wielką fanką antagonistów,
bywają znacznie ciekawsi niż krystaliczni protagoniści (casus Ogniem i
mieczem). Wydaje mi się jednak, że tej postaci nakreślono wystarczająco
dobre tło już w oryginalnej Trylogii – w drugiej i trzeciej książce doskonale
pokazano, dlaczego Snow postrzega Katniss jako zagrożenie i jak postrzega Panem
w odniesieniu do Dystryktów. To nie był po prostu zły bohater, on miał swoją
wizję świata i tego, jak powinien wyglądać. Klasycznie – muszą być ofiary, ale one
pomagają utrzymać pożądane status quo. Szczerze mówiąc, obserwując
zmagania młodego Coriolanusa i jego perypetie z Lucy Gray, zastanawiałam się,
jak właściwie autorka poradzi sobie z podsumowaniem tej postaci… I, moim
skromnym zdaniem, nie poradziła sobie. Zbyt szybko, zbyt schematycznie, zbyt
standardowo, zbyt niezrozumiale. Jedyne, co pozostaje silnie umotywowane, to
ambicja naszego bohatera. Bo reszta… do pewnego momentu jest po prostu pewną
standardową opowieścią o protagoniście…
Drugą przeszkadzającą mi w lekturze rzeczą
było umocowanie różnych większych i mniejszych okoliczności oraz szczegółów
znanych nam z Trylogii właśnie wtedy, w 10. Igrzyska Śmierci. Oczywiście,
początki systemu mentorskiego i sponsorskiego to jeden z głównych wątków
powieści, całkiem zgrabnie zresztą obmyślonych, chodzi mi o rzeczy bardziej
tworzące świat. Weźmy pod uwagę chociażby piosenki znane nam przede wszystkim z
filmów – w książce jednak kompletnie umykają, z filmu pozostaje choćby melodia.
Okoliczności powstania wielu z nich poznamy właśnie w Balladzie i drażni
mnie wielce wrzucanie kilkudziesięciu lat historii dokładnie w ten opisywany
okres. Za dużo grzybów w barszczu, zdecydowanie…
Ciekawe, że właśnie przy Balladzie boleśnie
uświadamiałam sobie, że to pozycja przeznaczona dla Young Adult. Jasne,
katnissowe zastanawianie się, owo Peeta czy Gale, bywało irytujące, ale jakoś
nie przesłaniały mi całego świata. Tutaj ten młody Snow w zestawieniu ze starym
służy za lekcję, ale trochę za bardzo łopatologicznie wyłożoną. Wielka szkoda,
bo porwanie się na opisanie młodości tego właśnie mężczyzny to dosyć ciekawe
wyzwanie. Tymczasem dostajemy postać rodem z fanfika, a wrażenie fanfikowatości
pogłębia ujawnianie jego roli w tworzeniu Igrzysk, jakie wcześniej poznaliśmy.
Za dużo! Po prostu za dużo!
Pisanie prequeli do świata znanego i bardzo
kochanego przez czytelników lub widzów zawsze stanowi spore ryzyko, bo każdy ma
już swoją wizję (patrzę w stronę półki z prequelami Gwiezdnych wojen,
sequeli nawet nie mam). Staje się to jeszcze bardziej ryzykowne, kiedy
sięgamy do postaci znanych z części poprzednich, bo oczywiście, ciekawi nas,
jak znaleźli się tam, gdzie byli w punkcie wyjścia, ale czasem jest to spacer
na bardzo wąskiej krawędzi. Czy Suzanne Collins to się udało? I tak, i nie.
Świat Panem sprzed 64 lat w stosunku do Igrzysk Śmierci jest
fascynujący, wciągający i zaskakujący, ale Snow w roli głównego bohatera
drażni. Lubicie Igrzyska, spróbujcie. Jestem ciekawa Waszej opinii.
Suzanne Collins, Ballada ptaków i węży, tłum.
Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina, Poznań
2020.