piątek, 28 sierpnia 2020

Igrzyska Snowa


Czy oglądając lub czytając którąkolwiek z odsłon Igrzysk Śmierci potrafiliście sobie wyobrazić, że Coriolanus Snow był kiedyś młodzieńcem? Że codziennie zmagał się z rzeczywistością? Że pójście do szkoły z burczącym żołądkiem nie było codziennością tylko w Dystryktach, a również w Kapitolu? Że same Igrzyska załatwiano szybko i niemalże wstydliwie, traktując Trybutów jak podludzi?

Niekoniecznie? A jednak! Ballada o ptakach i wężach umożliwia zakochanemu w świecie Panem czytelnikowi wgląd w przeszłość. Tym razem jednak bohaterem jest nie kto inny, a antagonista Trylogii, Coriolanus Snow. Poznajemy go w wieku nastoletnim, gdy uczęszcza do szkoły średniej, martwiąc się, skąd wziąć fundusze na kontynuację nauki, jako że rodzina Snowów, kiedyś wprawdzie bardzo wpływowa i bogata, obecnie żyje już tylko wspomnieniami dawnej wielkości. Istnieje jednak szansa na zwiększenie szans otrzymania stypendium. Oto bowiem, by powiązać emocjonalnie mieszkańców Kapitolu i Trybutów ginących w corocznych śmiertelnych zawodach, wymyślono instytucję mentora. Oczywiście, dla stałych czytelników to nic nadzwyczajnego, zapoznaliśmy się już ze specyfiką tej pozycji. Ale w Balladzie mentorzy podejmują się swojej pracy po raz pierwszy i zostają nimi nie zwycięzcy z danego Dystryktu (ciężko by było, to dopiero dziesiąte Igrzyska), a uczniowie z Kapitolu, podejmujący się tego właśnie za dodatkowe punkty. Jednym z nich jest Coriolanus Snow. Przydzieloną mu Trybutką okazuje się dziewczyna z Dystryktu 12, cóż za upokorzenie! Szybko jednak okazuje się, że Lucy Gray Baird jest istotą nietuzinkową, a rozpaczliwe dążenie do odniesienia sukcesu Coriolanusa okazuje się właściwym podejściem do zdobycia zaufania dziewczyny. W końcu obojgu zależy na jej sukcesie, zdobytym uczciwie bądź nie… Co jednak stanie się z osobą, gotową do pewnych nieortodoksyjnych posunięć, by tylko wyjść na swoje? Wszystko zależy od tego, kto ocenia pewne wyczyny…

W książce mamy do czynienia z zupełnie innymi realiami Igrzysk niż te, do których zdążyły nas przyzwyczaić pierwsze książki. W Trylogii Igrzyska to święto medialne ze spektakularną oprawą i użyciem najnowszej techniki, a Trybuci, traktowani są może i z wyższością, ale też swojego rodzaju pobłażliwością, wiążącą się z faktem, że już niedługo ich śmierć stanie się źródłem rozrywki dla żądnych jej tłumów. W najnowszej pozycji Collins Igrzyska traktowane są wstydliwie, jako coś, co trzeba raz w roku odbębnić, a potem zapomnieć na następne 12 miesięcy. Wylosowani nieszczęśnicy przywożeni są do stolicy w bydlęcych wagonach, zakwaterowani w klatce w ZOO, a o jakimkolwiek przyzwoitym traktowaniu mogą zapomnieć. Mają się zatłuc na arenie, koniec, kropka. To właśnie prowadzi do takiego, a nie innego postrzegania Igrzysk, a poza Kapitolem właściwie nikt ich relacji nie ogląda, bo i też nie ma gdzie. Mentorzy i nowy wynalazek – sponsorowanie Trybutów i zaprezentowanie ich potencjalnym wspierającym to nowość, na którą patrzy się niekoniecznie sprzyjającym okiem.

Czytelnika na początku może zdezorientować to, jak zaprezentowany w tej pozycji został Kapitol. Nadal nie odbudowano wielu budynków, które ucierpiały w Mrocznych Dniach, kłopoty z aprowizacją nie są czymś wyjątkowym. Wszystko, co utożsamialiśmy dotychczas z sytuacją w Dystryktach, pojawia się i tutaj. Niezmienne jest coś innego – buta, duma mieszkańców Kapitolu, ich przekonanie o tym, że są ponad innymi ludźmi, a także ich okrucieństwo. Widzieliśmy te tłumy już wcześniej, roześmiane, dyskutujące o spektakularnym bądź nie rodzaju śmierci Trybuta… Bezmyślne w jakiś sposób, przywykłe do rozrywki, dobrej sytuacji, obfitości… W Balladzie widzimy jednak społeczeństwo tresowane do bycia wyjątkowym, a młodych jego przedstawicieli do bycia twardymi i bezwzględnymi. Współczucie czy po prostu zwykłe ludzkie podejście jest uważane za słabość. To ci właśnie ludzie będą w przyszłości elitą Kapitolu, będą rządzili tą krzykliwą i barwną masą konsumentów. Widzimy kształtowanie charakterów w ogniu, nie poprzez zagłaskanie kotka na śmierć, a przez wystawianie go na rozmaite próby. Mam gdzieś tam z tyłu głowy jakieś skojarzenie z republikańskim Rzymem, tym dokonującym podbojów nie dzięki rozpasaniu ekonomicznemu czy obyczajowemu z czasów cesarstwa, a poprzez wieczny głód terytoriów, zasobów i ludzi. To skojarzenie staje się jeszcze silniejsze poprzez nadawanie imion kojarzących się intensywnie z antykiem, z drobnymi wyjątkami (jedną z bohaterek jest znana nam z Kosogłosa Tigris).

Czytałam w oryginale, ale adres bibliograficzny podaję do polskiego tłumaczenia - wyszło chyba równocześnie z tym, jak dostałam angielską wersję. I tak, wiem, brakuje na zdjęciu "Mockingjaya", ale komuś pożyczyłam i pewnie będzie to tzw. "wieczne nieoddanie", bo nawet nie pamiętam, komu ;)

Wszystko byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie dwie rzeczy. Jedna z nich to fakt, że głównym bohaterem autorka uczyniła właśnie Snowa. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi mi o to, że czarny charakter ma pozostać czarnym charakterem, wiecie, że jestem wielką fanką antagonistów, bywają znacznie ciekawsi niż krystaliczni protagoniści (casus Ogniem i mieczem). Wydaje mi się jednak, że tej postaci nakreślono wystarczająco dobre tło już w oryginalnej Trylogii – w drugiej i trzeciej książce doskonale pokazano, dlaczego Snow postrzega Katniss jako zagrożenie i jak postrzega Panem w odniesieniu do Dystryktów. To nie był po prostu zły bohater, on miał swoją wizję świata i tego, jak powinien wyglądać. Klasycznie – muszą być ofiary, ale one pomagają utrzymać pożądane status quo. Szczerze mówiąc, obserwując zmagania młodego Coriolanusa i jego perypetie z Lucy Gray, zastanawiałam się, jak właściwie autorka poradzi sobie z podsumowaniem tej postaci… I, moim skromnym zdaniem, nie poradziła sobie. Zbyt szybko, zbyt schematycznie, zbyt standardowo, zbyt niezrozumiale. Jedyne, co pozostaje silnie umotywowane, to ambicja naszego bohatera. Bo reszta… do pewnego momentu jest po prostu pewną standardową opowieścią o protagoniście…

Drugą przeszkadzającą mi w lekturze rzeczą było umocowanie różnych większych i mniejszych okoliczności oraz szczegółów znanych nam z Trylogii właśnie wtedy, w 10. Igrzyska Śmierci. Oczywiście, początki systemu mentorskiego i sponsorskiego to jeden z głównych wątków powieści, całkiem zgrabnie zresztą obmyślonych, chodzi mi o rzeczy bardziej tworzące świat. Weźmy pod uwagę chociażby piosenki znane nam przede wszystkim z filmów – w książce jednak kompletnie umykają, z filmu pozostaje choćby melodia. Okoliczności powstania wielu z nich poznamy właśnie w Balladzie i drażni mnie wielce wrzucanie kilkudziesięciu lat historii dokładnie w ten opisywany okres. Za dużo grzybów w barszczu, zdecydowanie…

Ciekawe, że właśnie przy Balladzie boleśnie uświadamiałam sobie, że to pozycja przeznaczona dla Young Adult. Jasne, katnissowe zastanawianie się, owo Peeta czy Gale, bywało irytujące, ale jakoś nie przesłaniały mi całego świata. Tutaj ten młody Snow w zestawieniu ze starym służy za lekcję, ale trochę za bardzo łopatologicznie wyłożoną. Wielka szkoda, bo porwanie się na opisanie młodości tego właśnie mężczyzny to dosyć ciekawe wyzwanie. Tymczasem dostajemy postać rodem z fanfika, a wrażenie fanfikowatości pogłębia ujawnianie jego roli w tworzeniu Igrzysk, jakie wcześniej poznaliśmy. Za dużo! Po prostu za dużo!

Pisanie prequeli do świata znanego i bardzo kochanego przez czytelników lub widzów zawsze stanowi spore ryzyko, bo każdy ma już swoją wizję (patrzę w stronę półki z prequelami Gwiezdnych wojen, sequeli nawet nie mam). Staje się to jeszcze bardziej ryzykowne, kiedy sięgamy do postaci znanych z części poprzednich, bo oczywiście, ciekawi nas, jak znaleźli się tam, gdzie byli w punkcie wyjścia, ale czasem jest to spacer na bardzo wąskiej krawędzi. Czy Suzanne Collins to się udało? I tak, i nie. Świat Panem sprzed 64 lat w stosunku do Igrzysk Śmierci jest fascynujący, wciągający i zaskakujący, ale Snow w roli głównego bohatera drażni. Lubicie Igrzyska, spróbujcie. Jestem ciekawa Waszej opinii.

Suzanne Collins, Ballada ptaków i węży, tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina, Poznań 2020.

piątek, 14 sierpnia 2020

Lato z dobrem


Pamiętacie ten cudowny nastrój w piękny, OSTATNI dzień szkoły? W okresie takiej wczesnej podstawówki? A jakie niecierpliwe oczekiwanie przeżyło się, gdy w dodatku kończyło się trzecią klasę – w końcu człowiek niemal oficjalnie stawał się dorosłym! No, prawie dorosłym. No dobra, takim maciupcim dorosłym! W nowym roku szkolnym miały być już konkretne przedmioty! Takie normalne lekcje, wiecie? To czyniło wakacje jeszcze bardziej niesamowitymi.

Jednak nie aż tak magicznymi i niecodziennymi jak wakacje naszego znajomego pół-chłopca, pół-gluta, Bożydara Jekiełłka. Dwa miesiące, które można wykorzystać na dalsze projektowanie gry planszowej i niezamierzone konfundowanie Licha, brzmią w końcu jak doskonała rozrywka. Jeśli do tego dodamy kąpanie się z utopcami, szaleństwo ogólnoogrodowe i zażeranie się przysmakami przygotowanymi przez zawsze chętne macki Krakersa, brzmi to jeszcze znakomiciej! Niestety, w ten piękny plan wkrada się jedna przeszkoda: odwieczne ukochane urlopowe zajęcie Polaków – R jak Remont. Trzeba jednak Konradowi i Turu oddać, że nie mają już żadnego wyboru, schronienie dla istot niechcianych i chcianych, ale nieodmiennie magicznych nie jest, kurczaki, z gumy. Jak to jednak bywa w takich sytuacjach, należy pozbyć się młodzieży! Tak oto Bożek i uszczęśliwione Licho, wyposażeni we wszystko, co może im się przydać podczas Wakacyjnej Przygody (niestety, bez eine kleine Panzerfausta!) zostają wyprawieni do cioci Ody oraz, rzecz jasna, Baszylka… Zamierzają bez reszty wykorzystać te cudowne, długie, wakacyjne dni… I koniecznie spać w namiocie, no inaczej się nie da!

Nie da się tej książki czytać inaczej jak na balkonie lub w ogródku z wielką michą letnich owoców na kolanach!

Każda kolejna wizyta w świecie Licha i jego przyjaciół wiedzie nas z powrotem do krainy fantazji i tego niesamowitego głodu na wszystko, co będzie się działo następnego dnia, a nawet za godzinę. Cudownie znowu, choćby na chwilkę, przenieść się w tę, może i pamiętaną, ale jak przez mgłę, krainę dzieciństwa, krainę o zapachu dojrzewających owoców, szumiącą pszczołami zbierającymi nektar. Zresztą, już sama cudowna okładka wprawi nas w doskonały humor swoimi kolorami i letnim klimatem, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi, które choć bardzo ładne, pozostawały w kolorach nieco zimniejszych. Poczekajcie też, aż zobaczycie Odżinkę skąpaną w słonecznych promieniach!

Jak zawsze jednak, przygody Bożka i ekipy to nie tylko przyjemna historia perypetii chłopca i jego nietypowych przyjaciół, ale także opowieść nieco głębsza, zawsze zahaczająca o tak trudne tematy jak przyjaźń i tolerancja. Bo przecież magia otaczająca naszych bohaterów niekoniecznie udziela się każdemu, a nie wystarczy zaledwie się uśmiechać i być miłym, by wszyscy nas lubili. Trudności w zaakceptowaniu różnic między martwymi prawdami i prawdami żywymi, szkiełkiem i sercem zdarzają się w każdym wieku i w każdym wieku wymagają od nas mądrości, która wcale nie przychodzi z czasem, bo wszyscy znamy takich, którzy chyba już nigdy się nie nauczą i chyba nawet nie chcą się nauczyć, licząc ze strony innych na tę tolerancję, której sami okazać nie chcą. A to obecnie umiejętność niezwykle ważna i istotna!

Marta Kisiel wyjątkowo sprawnie pokazuje to, co czasami umyka, co czasami wydaje się takie niemożliwe. W bożkowej i nie-lichej historii nie znajdziemy jednak nudnych pouczeń czy wielkich lekcji, od których oczy się same zamykają, nie. To piękny zapis dnia prawie-że-powszechnego wielu dziesięciolatków, bo przecież nie potrzebujemy anioła i diaboła-udającego-kozę, by doskonale się bawić. To także opowieść tak bardzo realna, wywołująca uśmiech nie tylko na twarzach dzieci, ale i ich rodziców, bezbłędnie rozpoznających wiele swoich dni i problemów pociechy i z pociechą. To wreszcie cudowne lekarstwo na otaczającą nas, niezbyt kolorową ostatnimi czasy rzeczywistość, barwna kołderka, oddzielająca nas od tego szarego świata. To taki prozac w formie książkowej, bez paskudnych czasami efektów ubocznych. I (uwaga – mówi to osoba niespecjalnie przepadająca za poezją, zwłaszcza romantyczną) najcudniejsze i najbardziej sarkastyczne wykorzystanie cytatu z Dziadów cz. II w ostatnich latach.

Marta Kisiel, Małe Licho i lato z diabłem, il. Paulina Wyrt, wyd. Wilga, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki! Premiera książki już 2 września!

piątek, 7 sierpnia 2020

Prawdziwe historie o duchach


Uwielbiam historie o duchach, im bardziej niesamowite, tym lepsze! Ci z Was, którzy mieli okazję bywać na moich rozmaitych prelekcjach np. na Falkonie, doskonale wiedzą, ile tego można znaleźć i jakie zróżnicowane tak naprawdę są i same „duszne” historie, jak i miejsca nawiedzeń. Robiłam też prelekcję o polskich duchach, bo i w naszym kraju sporo takich różnych opowieści znaleźć można – i to nie tylko o tych białych damach, co to smętnie straszą na zamkowych murach (jest i żółta dama, jakby się ktoś pytał). Sądząc po frekwencji, nie jestem w tym zainteresowaniu osamotniona, a kiedy w księgarni spojrzy się na półkę z książkami, nazwijmy to, paranormalnymi, widać, że imię nasze Legion. Co innego jednak czytać o kosmitach i o ich wkładzie w budowę piramid (Elon, ogarnij się chłopie!), a co innego zapoznać się z naszymi rodzimymi miejscami, w których straszy. I to takimi „codziennymi”…

Zajął się nimi Michał Stonawski, znany miłośnikom tematu m.in. z pracy nad Mapą Cieni. Jest zapalonym badaczem zjawisk paranormalnych, ma otwarty umysł, nie upiera się przy racjonalnym czy irracjonalnym wyjaśnieniu danej sprawy, a to chyba najważniejsze. W swojej najnowszej pozycji, Paranormalne. Prawdziwe historie nawiedzeń, zabiera czytelnika na niesamowitą podróż po Polsce, właśnie tej Polsce „szarego człowieka”, nie do zamków czy kościołów.


We wstępie autor zapowiada, że nie będzie na siłę próbował udowodnić, że duchy istnieją, wyszukując najdziwniejsze argumenty i przeinaczając słowa świadków nienaturalnych wydarzeń. Chce opowiedzieć historię, a decyzja, co z nią zrobić, należy do nas. Dostajemy fakty, dostajemy wypowiedzi mieszkańców nawiedzonych miejsc, również te niezbyt miłe i przyjazne, czasem opinie zaprzyjaźnionych egzorcystów i badaczy zjawisk nadnaturalnych… Opisywane sprawy są dosyć medialne, Stonawski nierzadko przywołuje materiały pojawiające się w ogólnopolskich magazynach informacyjnych czy na popularnych portalach, ale nie poprzestaje na tych mniej lub bardziej udanych reportażach, przeprowadza swoje własne śledztwo.

Opisane przypadki obejmują m.in. poltergeista z Turzy Wielkiej, nawiedzone warszawskie kamienice przy ulicach Wilczej i Nowogrodzkiej, szpital w Otwocku, tarnowskie i ursynowskie bloki, komisariat w Konstancinie i budynek przy ulicy Kosocickiej w Krakowie. Interesujący się tematem czytelnicy już na pewno rozpoznali nazwy kilku miejscowości. To dla mnie największa wada tej pozycji – niewiele tam naprawdę nowego, to nawiedzenia znane każdemu miłośnikowi tematu. Dobrze czyta się jednak relacje kogoś, kto był tam naprawdę, a nie tylko naoglądał się filmików w internecie, gdzie – jak wiemy – nie zawsze pojawiają się rzeczy tylko i wyłącznie prawdziwe.

Interesujący jest podział poruszanych tematów. Nawiedzenia nie są sklasyfikowane poprzez ich typ tudzież rodzaj ducha, autor zastosował metodę historyczną – połączył w rozdziałach opowieści podobne do siebie czasowo lub tematycznie. Umożliwia to wysnucie historyczno-filozoficznych dywagacji, które nierzadko prowadzą do dosyć przykrych konkluzji. Przykrych nie tylko dla osób, których przeżycia sprawiły, że i po śmierci znajdują się tam, gdzie spotkała je krzywda, ale także dla nas ogółem, jako przedstawicieli ludzkości. Prowokuje to do chwili zadumy czy zastanowienia się…

Paranormalne. Prawdziwe historie nawiedzeń to nie jest mrożąca krew w żyłach książka o duchach, dostarczająca tego, co większość horrorów – nierzadko podlanych litrami juchy, które świetnie i bezrefleksyjnie ogląda się w domowym zaciszu, z michą popcornu na kolanach. To pozycja nieco bardziej kameralna, wymagająca od czytelnika emocjonalnego uczestnictwa w rozgrywającej się przed jego oczami historii. Jeśli lubicie takie właśnie opowieści o duchach, może to właśnie książka dla Was?

Michał Stonawski, Paranormalne. Prawdziwe historie nawiedzeń, wyd. Znak-Horyzont, Kraków 2020.