Kiedy wydawałoby się, że wszystkie problemy Jagi i Mszczuja zostały rozwiązane, a szeptucha musi się uporać już tylko z upierdliwym Swarożycem i jego misją, rzeczy zaczynają się komplikować. Jak zwykle. Zbliżają się Szczodre Gody, które wcale nie są takim radosnym wydarzeniem, jak u nas Boże Narodzenie. Szczodra Noc jest nasycona magią, lepiej zatem spędzać ją z rodziną w czterech ścianach, przy pysznej kolacji, a nie szlajać się po obejściu lub – co gorsza – okolicznych lasach. Co jednak zrobić, jeśli jest się szeptuchą, nie ma się mnóstwa forsy, a ostatnie zapasy drewna ktoś bezwstydnie po prostu ukradł? Jasne, można ruszyć na dom zuchwalca i zrobić mu z wiadomo czego jesień średniowiecza, ale to nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza gdy nie ma się dowodów prócz naprawdę silnego przeczucia?
Dodatkowo mąż nie potrafi odmówić najbardziej upierdliwej babci
we wsi, a w pobliżu krąży Swarożyc i zawraca cztery litery swoimi wymaganiami i
zadaniem. Jednak nawet on wydaje się czegoś obawiać, a to coś przybyło wraz z
mrozem, śniegiem, wilczymi zombie i stworami, powiedzmy, neandertalczykowatokształtnymi.
Dotychczas Jaga miała szczęście do różnych układów, mogących się przyczynić do
ostatecznego sukcesu i ocalenia mieszkańców Bielin, ale teraz wydaje się, że do
małej wioski w świętokrzyskim zawitało naprawdę zbyt wiele! A jakby nie miała
za dużo na głowie, musi się również zaopiekować pudelkiem przyjaciółki, na
którego Bronka nie może już patrzeć – bo nigdy nie wiadomo, co takiemu
pieszczochowi kryje się pod sierścią i czy zwierzaki naprawdę mówią w tę jedną
noc!
Ciąg dalszy historii Jagi, opowiadanej teoretycznie Gosławie, a tak naprawdę nam wszystkim, znowu wciąga czytelnika w zaczarowany świat, w którym panują pogańscy słowiańscy bogowie, pewne rzeczy zostały przepowiedziane, a mieszanie spraw śmiertelnych i boskich nikomu nie wychodzi na zdrowie. Podoba mi się wątek zimowego gościa, sprawia, że trochę inaczej patrzy się na tego zażywnego starszego pana, popularnego w grudniu nie tylko wśród dzieci. Jaga i Mszczuj jak zwykle bawią niemal do łez, kiedy próbują wystrychnąć na dutka zarówno przeciwników, jak i czasami siebie nawzajem, a przecież mają tak wiele do przezwyciężenia, poczynając od swojego nietypowego małżeństwa. Przeczytałam tę książkę w jedno niedzielne popołudnie, bo to miła i lekka lektura.
Przeszkadza mi jednak coś, o czym wspominałam tu już
wcześniej - zadanie Swarożyca znowu jest raptem gdzieś tam w tle, owszem, są z
nim związane ze dwie, trzy sceny, ale generalnie coraz bardziej mam wrażenie,
że tak już będzie, bo bóg musi się opiekować Jarogniewą, a kiedy już przyjdzie
nam przeczytać o Nawii, zakończy to tę część cyklu Kwiatu Paproci. Przyznam, że
trochę mnie to drażni. Ale może dzieje się tak dlatego, że bardzo ciekawi mnie,
co takiego knuje Swarożyc? Smuci także fakt, iż wiem, jak skończy się to, co
sprawia w tej chwili Jadze tak wielką radość, choć i wzbudza w niej lęk, a co
jest właściwie podkreślone już od samego początku. Trochę mi to przeszkadzało,
ale ja naprawdę nie lubię spoilerów.
Zaglądam do poprzedniej recenzji i wychodzi mi, że
czekaliśmy na Mszczuja dwa lata – to i dużo, i mało, zważywszy na
zawirowania życiowe autorki i to, że równocześnie powstaje też seria dla
dzieciaków (o której też tu kiedyś napiszę, bo jest bardzo urocza). Jednak
naprawdę dobrze świadczy o tym świecie fakt, że pamiętałam, co się wydarzyło
wcześniej, nie potrzebowałam wracać do poprzedniej książki, czytać streszczeń –
to historia niby z gatunku takich banalnych, a jednak zostaje
gdzieś tam w tyle głowy... i potem czytelnik czeka na ciąg dalszy. Bo tak
właśnie jest – z przyjemnością zaczekam na ten ciąg dalszy, na Jagę i Mszczuja,
na to, że może ktoś w końcu kopnie Swarożyca w cztery litery... I ciekawe, czy
wtedy też będę miała taki dysonans poznawczy – nie ma to jak czytać książkę,
której akcja dzieje się w trzaskające mrozy, gdy za oknem kwitnie bez, a
temperatury w kwietniu są podobnież rekordowe...
Katarzyna Berenika Miszczuk, Mszczuj, wyd. Mięta,
Warszawa 2024.