Witam po niekrótkiej przerwie! Od razu mówię, że kolejna
może mi się przydarzyć jeszcze w drugiej połowie sierpnia i we wrześniu
(praca), ale postaram się coś tutaj wrzucać, bo nie czuję się komfortowo z
blogiem opuszczonym na tak długi czas.
Narzekając ostatnio na Asylum 16, obiecałam jednocześnie, że
napiszę o najwspanialszych momentach tego konwentu, tych, które sprawiły, że
nie było to po prostu najgorsze przeżycie w mojej fandomowej historii. Były
chwile, które zapamiętam na zawsze, z powodów doprawdy przeróżnych, acz, rzecz
jasna, bardzo subiektywnych. Kolejność przypadkowa.
1. Supernaturalowa Rodzina
Chociaż ostatnio miewam chwile zwątpienia dotyczące naszej
Familii (fanatyzm jest fatalny w każdym wydaniu), tak jednak jak zawsze, na ten
fandom można liczyć.
En masse jesteśmy
naprawdę sympatycznymi, wrażliwymi i niesamowicie uprzejmymi ludźmi. I te
cosplaye! Życzliwość może przejawiać się w różnych odsłonach, nawet takich,
które nikomu nie przyszłyby do głowy poza sytuacjami zdecydowanie specyficznymi
dla normalnego zjadacza chleba. Ale jeśli stoi się w kolejce z zupełnie
przypadkowymi ludźmi, którzy specjalnie dla ciebie co 5 minut sprawdzają
Twittera czy chodzą i częstują się wzajemnie gumami do żucia, bo w końcu zaraz
będzie się otwierało paszczę do Marka/Richarda/Jareda/Jensena
et consortes, to jest to absolutnie
przesympatyczne (acz prowokuje nieśmiałe pytanie, czy aby na pewno nie
potrzebujesz tic-taców, bo… no wszyscy oglądaliśmy
Shreka)… Pożyczanie sobie lusterek, chusteczek, upewnianie, czy
ktoś na pewno czegoś tam nie potrzebuje… to wszystko było zupełnie naturalne i
wynikało z tego, że wszyscy czuliśmy się tam członkami wielkiej wspólnoty. Absolutną
niespodziankę sprawiła mi również dziewczyna, która po prostu podeszła do mnie
i podarowała mi małą srebrną sakiewkę… Odruchowo podziękowałam i usiłowałam
sobie przypomnieć, czy ja ją może skądś znam – Fejsowa grupa, te sprawy… No
chyba nie. Zajrzałam zatem do sakieweczki i… oczom moim ukazała się prześliczna
charmowa bransoletka, podobna do tych,
które robi Beata… Podleciałam do niej i zapytałam, czy aby mnie z kimś nie
pomyliła, może komuś obiecała. Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że to
prezent, ona takie robi, przywiozła i rozdaje tym, którzy wyglądają jakby ich
potrzebowali… No cóż, stałam wtedy w trzeciej wielkiej kolejce tego dnia,
musiałam tak wyglądać… Odmówiła zapłaty, uściskała mnie i poszła dalej… A ja
zostałam z bransoletką w garści i w wielkim szoku…
Jak mówiłam, cosplaye były cudne :)
2. Towarzystwo, lobbycon i inne takie…
Konwentu na pewno nie przeżyłabym w dobrym zdrowiu
psychicznym (dobra, nie wiem, czy ja kiedykolwiek byłam zdrowa psychicznie),
gdyby nie Tenel i Marta, którym tutaj niniejszym składam podziękowania. Radosne
ploty, odkrywanie kulisów pewnych związków, picie mniejsze i większe, lobbycon
to naprawdę jedne z najjaśniejszych elementów tego Asylum. A cyderek w lobby
hiltonowym rujnuje kieszeń, ale za to jest przepyszny.
3. C2, czyli Jaredowa cierpliwość i ciepło
Nasz Łoś jest po prostu słodyczą wcieloną i nie da się temu
zaprzeczyć. Nie miałam w tym roku żadnych okazji do osobistych interakcji,
siedziałam sobie po prostu spokojnie na jaredowym panelu, słuchając
standardowej sesji pytań i odpowiedzi. Tutaj dochodzimy jednak do dosyć
kontrowersyjnej opinii, z góry za nią przepraszam. Otóż wiadomym jest, że
Supernaturalowa Familia to fandom z problemami i nie zaprzeczam, że sama mam
liczne kłopoty, które czasem sprawiają, że wstanie z łóżka to bohaterstwo
(szczęśliwie, dobrze dobrane leki zadziałały i teraz zdarza się to raczej
sporadycznie i przez krótki okres). Wszyscy też wiemy, że problemy ma Jared i
wielkie mu dzięki za wiadomą akcję i przyznanie się do tej choroby, bo daje ci
to świadomość, że bycie kimś takim jak on nie zwalnia od problemów, przez które
tobie się wydaje, że jesteś zerem. Jednak smutny jest fakt, że ludzie nie zdają
sobie sprawy z tego, że przyznanie się do depresji nie sprawia, że jesteś
ekspertem od spraw związanych z jej zwalczaniem, co gorsza – obciążanie kogoś
własnymi problemami stan ten pogarsza (u mnie to był katalizator). Niestety,
ponad połowa „pytań” do Jareda dotyczyła tego, żeby doradził, co należy zrobić,
bo wiadomo… I tu jestem pełna absolutnego uznania do tego człowieka –
cierpliwie za każdym razem odsyłał do pomocy specjalistycznej, zachęcał do
walki i ogólnie był absolutnie przecudownym misiem. Jeśli komuś łamał się głos,
podchodził i przytulał. I tu, niestety, nastąpiła eskalacja problemu, bo mogę
zrozumieć, jeśli taka sytuacja zdarzy się raz czy dwa, ale nie praktycznie pod
rząd. Po prostu stało się to sposobem na to, by Jared Padalecki podszedł i
przytulił. I możecie mnie uznać za zimną sucz, było to wielce drażniące, cała
ta sytuacja. Doskonale wiem, jak wiele kosztuje „danie siebie” w takiej
rozmowie, naprawdę, doskonale wiem. Myślę, że większość osób z tym problemem
wie. Jednak część nie zawahała się, by użyć pewnej formy „szantażu
emocjonalnego” (jak nie podejdzie, to świnia, bo do tamtej podszedł), a Jared
cierpliwie i twardo pocieszał, uśmiechał się i przytulił. Po tym panelu gotowa
byłam: a) wręczyć mu misia, bo wyglądał, jakby tego potrzebował; b) bić mu
pokłony za empatię. Kocham tego człowieka.
4. Mowa Marka Shepparda
Mark nie był moim priorytetem na tym konwencie, zresztą, przyznam
się bez bicia, że mi ostatnio poziom fanowstwa nieco spadł (niestety, natura
nie znosi próżni i wskoczył tam inny brytyjski aktor, który zawsze znajdował
się wysoko na mojej liście…
Needless to
say, filmy z nim też są drogie na tym cholernym Amazonie…). Na panel jednak
musiałam pójść, bo jakżeby nie! Marka nadal lubię szalenie, jego poczucie
humoru mi bardziej niż odpowiada, więc wiadomo… I przyznam, że początkowo
miałam ochotę wyjść po blisko dziesięciu minutach… Odpowiedzi na pytania, choć
niektóre z kosmosu, były tak totalnie niezwiązane z tematem, ton bardziej
drwiący niż zazwyczaj, że nawet jak na Marka trochę graniczyły z chamstwem.
Jednak zostałam i bogowie mi to wynagrodzili… Już nie pamiętam, czego dotyczyło
pytanie, ale blisko dziesięciominutowa mowa w odpowiedzi dotyczyła fanów,
fandomu i tego, jak bardzo są ważni nie tylko dla utworów, ale i dla samych
aktorów, jak bardzo wspierają i zachęcają do dalszej pracy i (nieomal) walki.
Mark przytoczył też opowieść o tym, jak bardzo Matt Smith obawiał się swego
pierwszego konwentu, nie był pewien, czego się spodziewać, zważywszy na to, że
najczęściej odnajdowanym contentem internetowym jest – rzecz jasna – hejt.
Sheppard zachęcił go jednak do tego, by pojechał i kiedy Matt powrócił,
przyznał, że było to jedno z najcudowniejszych przeżyć, jakie go w życiu
spotkały. Powiem tak – ta przemowa to był miód na serce każdego fana. Tym
bardziej, że Sheppard zawsze przecież wyraża się skrajnie pozytywnie o fanach i
sam nim jest, więc wiesz, że to autentyk. Jedno z najpiękniejszych przeżyć tego
konwentu.
5. Cath zadaje pytania, czyli panele
Na ogół dosyć ciężko dopchać się do zadawania pytań na
panelach, zwłaszcza jeśli są to panele najpopularniejsze, więc jeśli już się
człowiekowi uda, może uważać się za Wybrańca (byle tylko nie Anakina
Skywalkera). W tym roku było to nieco ułatwione, bo – o czym już wspominałam –
wszyscy stali w kolejkach po opki i autografy. W pewnym momencie wręcz robiło
się człowiekowi głupio, że nie ma kto zadać pytania, więc szedł do mikrofonu i
tak stało się ze mną na trzech panelach, w których uczestniczyłam: Mitcha, Jima
i Adrianne. Nie były to pytania wybitne, jednak miło człowiekowi jest, że
przynajmniej przez minutę mógł sobie porozmawiać ze swoim bożyszczem (to się
odnosi zwłaszcza do Mitcha,
Archiwum X to
jednak legenda!). Jima zapytałam o to, czy wprowadził coś do scenariusza, co
miało dotyczyć Bobby’ego, a co dotyczyło jego samego, poza znajomością języka
japońskiego. Wiedziałam, rzecz jasna, o wzmiance o
Star Treku we
Frontierland,
uczynioną ze względu na żonę Jima, Cecily Adams, ale przyznam, że liczyłam
jeszcze na coś. To w sumie było takie bezpieczne pytanie, bo odpowiedź na nie
istniała, zabrakło mi pomysłu na coś innego (wymyślić to
ad hoc łatwe nie jest). I owszem, odpowiedź dotyczyła Cecily i ST.
Z Mitchem sprawa była łatwa – dla mnie zawsze będzie dyrektorem Skinnerem, więc
pytanie musiało dotyczyć
X-Fajli. Podle
zapytałam go, który odcinek z nowego sezonu mu się najbardziej podobał i przyznam,
że fajnie było przez chwilę widać, jak chyba stara się powstrzymać od opinii na
temat. W końcu odpowiedział bardzo bezpiecznie –
Mulder and Scully Meet the Were-Monster. Fakt, to chyba był
najlepszy odcinek tego (mini)sezonu. Z Adrianne miałam trochę problem, więc
poszłam może mało oryginalnie, ale za to aplauz był potem spory – zapytałam,
kogo, gdyby nie została obsadzona jako Bobbi Morse, chciałaby zagrać w
Uniwersum Marvela. Nie przewidziałam ambicji rozmówczyni, zaszalała :D Adrianne
chciałaby zostać Kapitanem Ameryką!
6. Wianek wygrywa nie tylko Tumblra i internety
Fandomowa moda wiankowa jest cudowna pod kilkoma względami.
Możesz nie tylko otrzymać wyróżnienie, przychodząc w nim spontanicznie i od
czapy na konkurs stylizacji kapelusza, ale też nie trzeba się przejmować, że
każdy włos odstaje ci w swoją stronę, a ty zaraz idziesz sobie robić zdjęcie z
Jensenem! Jest to również genialna baza do każdej rozmowy i można być pewnym,
że każdy cię zapamięta. Jim zapytał, czy wiem, źe coś mi wyrosło na głowie,
Mark i Ruth dostali ataku śmiechu, kiedy skłoniłam im się do ziemi jako
piekielnym wysokościom, zdejmując wianek z głowy, oznajmiając, iż nikt jeszcze
im się ogródkiem nie kłaniał z taką gracją, a Jensen spojrzał na mnie i Tenel,
obściskujące go do zdjęcia i oznajmił, że wyglądamy czarująco. No ba!
7. Bo Tahmoha nie da się nie kochać…
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, moim absolutnym hitem konu
był Tahmoh Penikett, czyli Paul Ballard z
Dollhouse
i – co ważniejsze – Helo z
Battlestar
Galactica. A, i jeszcze niejaki Gadreel. Po części stało się tak za sprawą
naszej wieczornej imprezy z wiśniówką, dziewczynami i Tahmohem – niestety,
obecnym tylko na zdjęciu. Przyznam, że dawno nie spłakałam się tak, jak podczas
tych kilku godzin testowania kolejnych posiadanych alkoholi, a teksty, które
tam padły, przejdą do legendy moich przeżyć konwentowych – większość jest zbyt
hermetyczna, by je tutaj przytaczać, ale taki chociaż
„Tahmoh Wiśniewski padł” po obaleniu wiśniówki oddaje nasz poziom
radości, kiedy skończył się nam napitek, a zdjęcie wymienionego zleciało ze
stolika. Potem zastanawiałyśmy się tylko, jak Marta pójdzie na opkę i coffee
lounge’a z Tahmohem i zachowa powagę. To było śmieszne, dopóki sobie nie
przypomniałam, że ja też mam tę opkę!
Impreza z Tahmohem.
Tak czy siak, dałyśmy radę, a po opce,
korzystając z tego, że w tym roku były kupony na autografy, co oznaczało, że
można było zrezygnować z kogoś i dwukrotnie dostać kogo innego, poszłam z tą
opką po autograf. Pierwszym, co rzuciło się mu w oczy, był mój breloczek z
godłem BSG przy torbie. Ucieszył się nieziemsko, zwłaszcza, jak powiedziałam
mu, że Helo był chyba najlepszym CAGiem w historii Galactiki. Potem spojrzał na
opkę i… tu się roztopiłam. Ja sama uważam, że to chyba moja najlepsza opka
ever (wiecie, kobiety ciężko zadowolić,
robiąc jej zdjęcie, którego nie może od razu zobaczyć i poprawić…), jednak
Tahmoh oznajmił, że to jest również jedna z jego najpiękniejszych i uroczych
opek… Och ach…
Zdjęcie z cyklu: znajdź element niepasujący...
Wiecie co? Jak tak na to patrzę, to nie był to taki zły
konwent… Acz nie dzięki organizatorom.