Możecie się ze mnie śmiać, ale ogólnie strasznie lubię
supernaturalowe historie z duchami w rolach głównych. Podoba mi się też to, że
stojące za naszymi żądnymi zemsty zjawami opowieści rzadko kiedy są naprawdę
czarno-białe. Uwielbiam sól i żelazo w robocie, uwielbiam czarną maź
pojawiającą się gdzieś tam w kąciku oczka ofiary… Cóż poradzić.
Niewiele jest rzeczy równie przerażających jak zabawki i niemowlęta w kontekście nawiedzenia.
Nic zatem dziwnego, że ten odcinek zapowiadał się dla mnie
po prostu znakomicie – zimno, migające światła (gdzie to oczekiwanie z
pierwszego i drugiego sezonu, kiedy najczęściej oznaczało to pojawienie się
demonów?) i zagadka opuszczonego domu. Ja naprawdę nie potrzebuję nic innego,
by siedzieć przez 40 minut z bananem na paszczy. Odcinki MOTW zawsze były silną
stroną tego serialu i to się nie zmienia. Trochę szkoda tylko, iż podobnie jak
w przypadku Don’t Call Me Shurley, sedno
odcinka leżało zupełnie gdzie indziej, co sprawiło, że zagadka była
potraktowana nieco po macoszemu i prosta jak konstrukcja cepa. Tak czy siak
jednak, jakiś twist się pojawił… Duchy dziecięce są chyba zawsze dużo bardziej
przerażające niż dorosłych, choć oczywiście i ten dorosły tam gdzieś pokutował.
Choć nie mam zielonego pojęcia, jak on zdołał się tam zamurować… Plus,
przyznam, że kiedy na rękach nieszczęsnych ofiar sprzed napisów zobaczyć można
było niebieskie odbicie łapki, zaczęłam się zastanawiać, a może nawet i łudzić,
że będziemy mieli do czynienia z czymś nieco tylko niebiańskim, to dopiero
byłby cudny misz masz!
Trochę nie pojmuję, dlaczego ten szkielet się tak malowniczo jarał, ale cóż poradzić... Odwieczne prawa serialu.
Pozostała fabuła odcinka szła niejako dwutorowo i przyznam,
że cholernie mi się podobało to, co splatało się tak ładnie z wątkiem dusznym –
Mary Winchester. Może rzucać zabawnymi onelinerami,
może kozaczyć, jednak nie tylko widz dostrzega to, co chłopakom też się – nawet
mimo ich emocjonalnej tępoty - w oczy rzuciło: nie jest w stanie się
dostosować, ten powrót to dla niej nieco za dużo. Nie będziemy mieli zatem
chwilowo w Bunkrze wesołej dużej rodziny, bo Mary potrzebuje trochę czasu dla
siebie. Wielki plus dla scenarzystów! Mamy postać z krwi i kości, mamy postać w
miarę wiarygodną – zwłaszcza przy tym tekście o tym, że zostawiła dzieciaczki,
teraz ma do czynienia z wielkimi chłopami (a nawet Łosiem!). I tak bardzo
widać, po kim Dean Winchester odziedziczył całą swoją dysfunkcjonalność –
wszystko, dosłownie wszystko widać jak na dłoni. Na czele z tym, o czym
wspomina na cmentarzu Sam – „zamiast
rozwiązać problem, my jedziemy polować.” Jedynym, co mnie tutaj drażni,
jest fakt, że nawet po tych latach „uczciwych” rozmów braterskich i nawet po
tej rozmowie, nawet ze świadomością, że mają ten problem, oni znowu to –
prędzej czy później - zrobią. Bardzo dziękuję jednak scenarzystom, że poszli w
tę stronę, że powrót Mary nie jest radosnym nieprzemyślanym pomysłem, kończącym
się jej rychłą śmiercią, co dałoby Deanowi powrót do Angstu na całe już życie.
Nie wiadomo, co się jeszcze stanie, ale póki co, jest dobrze. Znaczy niedobrze,
ale dobrze dla widza.
Drugi wątek to oczywiście polowanie na Lucyfera i to nasze
partnerstwo anioła i demona. Tu mam trochę mieszane uczucia. Spółka Casa i
Crowleya miała sens na wysokości szóstego sezonu, potem to wszystko się nieco
bardziej pokićkało, a tutaj sparowano ich chyba po to, by można było rzucać
zabawnymi zdankami i kontrastować naszego Króla Piekieł z niedorobionym, no
dobra, niedostosowanym (po latach!) aniołem. Gdzieś tam irytacja mi zagrała,
ale w gruncie rzeczy oglądało się bezboleśnie, a w niektórych przypadkach nawet
z przyjemnością. Oczywiście, mówię o momencie, kiedy Crowley zamierza odebrać
zdrowie siostrze Vince’a – tu zobaczyłam tego bezlitosnego sukinkota, którego
pokochałam całym sercem. Więcej takich scen, proszę!!!
No i prawie, prawie...
Uwaga, teraz nastąpi szok – był to odcinek, w którym
absolutnie uwielbiałam Rowenę, a znacie moje podejście do tej wiedźmy.
Wystrychnięcie na dudka Lucyfera to jest zagranie wyższego rzędu i to jeszcze
zrobione w naprawdę niezłym stylu. Ucieszyło mnie to zwłaszcza w kontekście
moich ponurych przepowiedni z ostatniego tygodnia… Pytanie teraz, co z Vince’em.
Naczynko się już tak średnio nadaje do zamieszkania, chyba że Lucusiowi nie
przeszkadza (jak wiemy, rozpadający się Nick mu nawet nie szkodził, musiał
tylko pić od groma demoniej krwi), ale nie po to szukał vessela potężnego na
tyle, by go pomieścić, żeby teraz rozpocząć poszukiwania od nowa. Jeśli tak się
jednak stanie, to po raz kolejny ekipa wytnie nam piękny numer, zapowiadając
wielkie bum w kwestii Vince’a, wiedząc jednocześnie, że to na dwa, trzy
odcinki… Trolle cholerne.
Podobało mi się. Naprawdę mi się ten sezon podoba… Nawet
klasyczny rock był! Oby tak już zostało!
Supernatural 12x03 The Foundry, scen. R. Berens, reż. R. Singer,
wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.