piątek, 21 października 2016

Hau hau, Dabb nie jest beztalencie!

Jest taka scena w Lesiu nieodżałowanej Joanny Chmielewskiej, w której jeden z członków pracownianej ekipy obsmarował kogoś całkiem niesłusznie i potem musiał to odszczekać. Wlazł zatem pod stół i odszczekiwał, a przypadkiem obecny kierownik drżącymi palcami wykręcał numer do psychiatry. Pod stół jeszcze nie włażę, ale odszczekuję część rzeczy, które zdążyłam już tutaj napisać.

 Jakby ktoś się jeszcze nie zorientował, MoL będą głównym tematem tego sezonu. A ja, głupia, miałam nadzieję.

Nadgoniłam w końcu pierwszy odcinek 12 sezonu (kocham moją pracę, ale czasem mnie wykańcza), właściwie na jeden dzień przed drugim, więc recenzja dotyczyć będzie obu. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, obu całkiem dobrych kawałków telewizji, rzeczywiście na miarę tego, co mieliśmy kiedyś – oczywiście, nic już nie do końca może być takie same. Na pewno jednak nie spodziewałam się tego, że powiem „Hej, niezłe to było.” Oczywiście, nie są bez wad, ale w porównaniu z koszmarnym wręcz sezonem jedenastym i kiepskim jego początku, czuję się, jakby Gwiazdka przyszła w tym roku jakby za wcześnie.


To zaczynamy od przytula. Najpiękniejszego przytula od kilku sezonów.

Tym, o czym chciałabym przede wszystkim wspomnieć, jest Mary Winchester. Tak, dokładnie ta sama postać, na której powrót psioczyłam przez cały hellatus. Nie do końca nadal jestem przekonana, że to dobry pomysł, ale wykonanie całkiem mi się podoba. Mary w tym sezonie tak bardzo przypomina tę zadziorną Campbellównę z In the Beginning, że aż paszcza mi się uśmiecha. Tak bardzo też widać, po kim Dean odziedziczył pewne cechy charakteru! Mama Winchester kopie tyłki z wdziękiem, widać jej trening (z takim tatusiem nic dziwnego) i ogólnie jest na pewno Silną Kobiecą Postacią ™, na którą wcale nie mam uczulenia. Jakoś to wszystko przyjemnie mi wchodzi.


Wspominałam też wcześniej, że mam nadzieję, że nie będzie pięknie i różowo. Nie jest. Mary ma olbrzymie problemy z dostosowaniem się do współczesności (nic dziwnego) i chociaż nie waha się przed wkroczeniem do walki, to jednak bardzo podoba mi się, jak podkreślono, iż jest wstrząśnięta, że w gruncie rzeczy wróciła do bycia łowcą, mimo tego, że chciała się wyrwać i w gruncie rzeczy w pewnym sensie jej się to udało. Krótka scena, kiedy po zabiciu siepaczki lady Antonii siedzi w Impali i spogląda na własne dłonie (Lady Makbet po prostu) jest bardziej wymowna niż tysiące słów. Coś cudnego. Bardzo podobało mi się również, jak wyraźnie boi się spotkania z młodszym synem, jak bardzo boi się tego, że oskarży ją o zepsucie mu życia, w końcu zawarła pakt z Żółtookim! Wreszcie mamy winchesterowski guilt trip z sensem! Tak, taką Mary Winchester to ja w pełni akceptuję i choć nieco za dużo jest, moim zdaniem, jej dowcipnych puent, to jednak nie przeszkadzają mi aż tak bardzo. Mam nadzieję, że scenarzyści nie zrobią jej nagle drugą Terminatrix bez żadnych problemów psychicznych związanych z powrotem. Plus, oczywiście, zastanawiam się, ile tak naprawdę w naszym serialu przeżyje. Na razie stoi zakład.

Motyw z tylnim siedzeniem był, doprawdyż, uroczy :D

A może to być ciekawe, jako że kolejny punkt układanki, brytyjscy Ludzie Pisma ewidentnie zamierzają w jakiś sposób podporządkować sobie łowców amerykańskich. Lady Toni została wysłana, by nawiązać kontakt i mam wrażenie, że robi tutaj za złego glinę. Kolega Mick wydaje się być tym dobrym, ale ewidentnie widać, że coś za tym wszystkim stoi. Toni twierdzi, że to dla dobra ich wszystkich, mam jednak jakieś takie dziwne wątpliwości, zwłaszcza po tym, jak określiła łowców jako „narzędzia” i o ile mnie pamięć nie myli, również jako „małpy”. Szykuje się jakaś większa afera i konspiracja i wszystko fajnie, ale ja nadal mam pretensje o wprowadzenie brytyjskich MoL totalnie z odwłoka i wykorzystywanie ich nagle nieomal jak masonów i illuminati. Wytłumaczenie, że zaledwie obserwowali sprawę z Apokalipsą itp. kupy się absolutnie nie trzyma, bo jeśli istniało kiedyś zagrożenie, była nim właśnie Apokalipsa i Lucuś wędrujący po świecie (a raczej USA). Ciemności nie uznaję. Ponadto jeśli Toni (lub UK MoL) pragnęli zdobyć dostęp do zasobów Bunkra, mogli to zapewne zrobić już dawno, zważywszy na łatwość, z jaką nasza brytyjska dama wkroczyła do niego w finale poprzedniego sezonu. Tak się właśnie kończy wprowadzanie wielkich tajnych organizacji w 11 sezonie serialu, bez uprzedniego porządnego tego przemyślenia. Mam tylko nadzieję, że stoi za nimi naprawdę coś dużego i tak, zaciekawiło mnie, kim jest Mr Ketch… Jako fanka Warehouse 13 mam cichą nadzieję, że będziemy znowu mieć jakieś ciekawe rozwiązanie (ach, HG…). Tak czy siak, w kontekście MoLowego zainteresowania amerykańskimi łowcami, miejscami zrzutu i kontaktu, Mary może się okazać naprawdę wartościową zdobyczą – kiedy tylko uświadomią sobie, kim jest. A zważywszy, jak wiele wiedzą o braciach, zapewne da się to zrobić. Widzę tu spory potencjał.

Błagam, niech ktoś odstrzeli Lady Antonię.

Kolejną ciekawostką jest Lucyfer… Mieszane uczucia. Sezon 11 zdążył mi całkowicie tę postać obrzydzić, przede wszystkim ze względu na jego vessela. Jak tu nierzadko wspominałam, Misha dla mnie jest po prostu bardzo nijakim Księciem Ciemności, zwłaszcza po popisie, jaki dał Mark Pellegrino w O Brother, Where Art Thou? Teraz jednak będziemy mieli zupełnie inne naczynie, które, póki co, wydaje się całkiem ciekawe… Swoją ścieżką, zauważyliście, że wszystkie wcielenia Lucusia, które jego esencję przetrwały, miały w życiu jakąś traumę związaną z utratą ukochanej? Widać stanowi to element niezbędny – bo na pewno nie wyznanie potencjalnego kandydata (w domach niedoszłych naczyń wszędzie wyeksponowane były krzyże). Vince jako nosiciel wydaje się całkiem dobry, na pewno prezencję ma co się zowie, a i Lucka ciekawie interpretuje. Trzymam macki za jakieś dobre plany, bo jeśli po prostu będzie siedział w kącie, trzymając sobie na smyczy Rowenę i knując coś z Księgą Przeklętych, to się wkurzę. Choć znając życie, Wielki Plan zostanie ujawniony jakoś na wysokości finałowej…


A tak w ogóle to bardzo mi się podobają te skrzydła przy logo Vince'a...

Właśnie, jak już jesteśmy przy Rowenie, to złapmy się od razu za Crowleya. Knuje. Knuje, jak za starych dobrych czasów, używając odpowiednio szantażu i gróźb. To sprawia, że kiełkuje we mnie jakaś nadzieja (wiadomo, kto ją miewa…), zwłaszcza że zachowuje się jak powinien – znaczy, dba przede wszystkim o własną skórę i jego pierwszym rozwiązaniem nie są Winchesterowie. Oczywiście, przy tej totalnej klęsce wielkiego master planu i mamusi we władzy Szatana, pewnie w Bunkrze się niedługo zjawi, ale póki co, liczę na to, że spróbuje uporać się ze wszystkim sam. Pewnie się przeliczę, więc po cichu kibicuję scenie, w której Mary Winchester dowiaduje się, że Król Piekła ma słabość do jej syna…


I jeszcze Lucuś w dwóch absolutnie genialnych wizualnie momentach.

Co dziwne, podoba mi się, póki co, Castiel. Fakt, już po dziurki w nosie mam tej jego szczeniaczkowatości rodem z sezonu czwartego, w końcu dobrych kilka lat na Ziemi już przebywa, w tym trochę jako człowiek z krwi i kości, mógłby wreszcie zacząć ogarniać rzeczywistość, ale tym razem nasz anioł zaczyna cokolwiek robić… mało spektakularnie, ale przynajmniej przydaje się do czegoś innego niż tylko zapychacz w tle… Idziemy w miarę w dobrą stronę… choć nadal, jeśli Mary Winchester, świeżo wskrzeszona z grobu, jest większym badassem niż jeden z Wojowników Pana, to ja idę po alkohol. Albo i nie, bo po dwóch miesiącach w trasie i rozrywkowych grupach moja wątroba protestuje dosyć intensywnie.


To w końcu nie wiem, czy coś się zmienia czy nie, bo Dean wprawdzie wreszcie wcina ciasto, ale Sam znowu robi za sierotkę z rysiem.

Oczywiście, wypada tutaj wspomnieć o chłopcach. Są dokładnie tacy, jacy być powinni i obsadzeni w swoich klasycznych rolach. Dean – jak zawsze ratujący brata, Sam – jak zawsze ratowany, cholerna panienka w opałach. Jednocześnie jednak Dean jest nareszcie zadowolony, w dodatku dostał CIASTO (choć to akurat mnie nieco zirytowało, złamano podstawową zasadę tego serialu), jednak w jakiś sposób nie może się pogodzić z tym, że jego matka wróciła, że nie do końca jest szczęśliwa, może też nie do końca taka, jaką ją pamięta… Sam… Też ma z tym kłopoty… On jej tak naprawdę nigdy nie poznał, to, co wie, opowiedziano mu przez pewien pryzmat wspomnień i sentymentów… Czy to tak naprawdę wystarczy? Czy aby to błogosławieństwo Amary nie okaże się tak naprawdę przekleństwem? Końcowa scena drugiego odcinka, choć tak znakomita, zdaje się to sugerować… No cóż, ja będę czekać… z niecierpliwością… Patrzcie, a wydawało się, że już tego w życiu nie powiem o SPNie, jeśli chodzi o główny wątek.


Bardzo piękne zakończenie drugiego odcinka.

PS: Zauważyliście, że Mark Sheppard awansował na trzeciego w napisach? Przed Mishą? Ciekawe, ciekawe, ciekawe…

Supernatural 12x01 Keep Calm and Carry On, scen. A. Dabb, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.
Supernatural 12x02 Mamma Mia, scen. B. Buckner i E. Ross-Leming, reż. T.J. Wright, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.


4 komentarze:

  1. Taa,trochę alkoholu i nie takie seriale my robili ze szwagrem.Mary jest fajna,ale jej powrót tak kompletnie nie ma sensu!Zamiast się zainteresować losem młodszego syna,to się do Impali wdzięczy (tak ,scena jest fajna).
    Dlaczego w USA mamy poziom :Bobby dzwoni do Deana,a w Anglii super hiper wypaśne wszystko?Dlatego Brexit robią?I dlaczego Ludzie Pisma zajmują się odcinaniem głów wampirom czyli robotą łowców? No wiem,kto bogatemu zabrobi? Pani blondi jakaś nijaka ani groźna ani fajna,szkoda,ze jej Sam nie udusił.
    Podobałom isię,ja ksam im wypalił ,ze torturował go sam Szatan i co one mu mogą?!- tego się nie powinno mówić tortutującym,ale było fajne.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, jakoś tych Ludzi Pisma zupełnie nie czuję...

      Tak, ten moment mnie też totalnie rozczulił :)

      Usuń
  2. Na i rozumiem,ze przy ludziach będą mówili do niej po imieniu,bo głupio by było do mnie więcej rówieśnicy zasuwać: mamo!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń