Obiecałam kiedyś
soczystą wypowiedź na temat 13. sezonu Supernaturala,
który zdążyłam już nadrobić. Uwierzcie mi, zrobiłam to w mękach, w kilku
podejściach i do dzisiaj uważam, że zmarnowałam sobie kilka dni wakacji. Ale
cóż, prelekcję na Imladris trzeba było zrobić...
Jak wiecie,
cholernie zniechęcił mnie pierwszy odcinek, Lost
and Found. Winchesterowie mieli teoretycznie na dobre (taaa) stracić
swojego wiernego sojusznika Castiela, wyprawiają mu pogrzeb łowcy, a ja… A ja
kompletnie nic nie czuję. Wszystko jest dla mnie sztuczne niczym linoleum, tak,
może po części dlatego, że już wiedziałam o powrocie anioła nieco później. Ach,
gdzie te sezony, kiedy człowiek obgryzał paznokcie z nerwów, martwiąc się, jak
coś zostanie rozwiązane, aż się przypomina taki Meet the New Boss, choć tak, sezon siódmy BYŁ słaby. Jack, nowo
narodzony syn Szatana, również nie wzbudzał we mnie najmniejszych emocji, choć
wydawał się sympatyczny. Niemniej słowo honoru skauta oszusta, Amara, nawet
przy swoim mocno przyspieszonym dojrzewaniu a’la stargate’owa Adria, była
znacznie ciekawsza.
Nie, jako postać jest miły i sympatyczny, ale to nie to.
Przez cały rok
dochodziły do mnie kolejne informacje, ale osiągnęłam już ten poziom braku zainteresowania,
przy którym spoilery stały się po prostu obojętne. I to jest naprawdę coś, co
powinno dać do myślenia twórcom, bo przecież wiem, że nie jestem jedyna. Wiele
osób ogląda „z przyzwyczajenia”, „co jeszcze wymyślą”, „żeby zobaczyć, jak
nisko można jeszcze upaść”… Jasne, znam też kilka, które nadal serial kochają i
zazdroszczę im niemal tak bardzo jak tym, którzy uwielbiają sequele
starwarsowe. Nie potrafię. No po prostu nie potrafię.
Jak już kiedyś
pisałam, Supernatural naprawdę
domagał się albo powrotu do korzeni (co jest jednak niemożliwe ze względu na maksymalne
wylevelowanie postaci), albo porządnej zmiany formuły. Pewnych gwałtownych
cięć, które powinny zostać zrobione, by jeszcze cokolwiek uratować. Pod koniec
sezonu 12. można było się łudzić, że będzie to odejście Castiela i Crowleya,
teraz jednak wiemy, że nie do końca.
A możliwości
przecież były! Nawet Donatello, prorok bez duszy, który poznał Słowo Boże,
dające mu niesamowite wręcz umiejętności, tworzyłby naprawdę ciekawego
przeciwnika. Przede wszystkim kompletnie nowatorskiego i kompletnie innego od
wszystkiego, z czym bracia już walczyli. Ale nie. Stwórzmy bardzo interesujący
problem, rozwiążmy go Castielem w jednym odcinku w sposób skrajnie idiotyczny.
Kurczaki, w ogóle koncepcja tych bezdusznych ludzi jest taka zacna i daje tyle możliwości... ale nie...
No
bo po co nam kompletnie odmienny wróg? Przecież mamy innych kandydatów na
czarne charaktery, takie znakomite i oryginalne. Skoro na scenę ponownie
wkroczyło Zło największe, Lucyfer, postrach pierwszych sezonów, otwierało to
bardzo szerokie pole do popisu. Niestety, zamiast niego na początku dostaliśmy
Asmodeusza, który miał być taki bardzo inny niż Crowley, że aż nosił biały
garnitur zamiast czarnego. Asmodeusz był Crowleyem, ze wszystkimi jego wadami –
łącznie z uzależnieniem, tyle że oczywiście musiało być inne, od łaski
archanioła. Co tam plebejska ludzka krew. Tę postać też można było wykreować
kompletnie inaczej, położyć nacisk na inne cechy, mieliśmy dotychczas już kilku
potencjalnych przywódców Niebios i Piekieł, którzy przynajmniej wydawali się…
interesujący. Asmodeusz… przyznam, że zastanawiałam się, kto mu poderżnie w
końcu gardziołko. I jak prędko. Niestety, niewystarczająco.
Jestem zajebisty i cyniczny. Miałem potencjał. I na tym się skończyło.
Brak porządnego
złego to duży problem 13. serii. Wspominałam wcześniej o Lucyferze i właśnie on
jest jednym z dwóch powodów, dla których… nie dało się tego oglądać, a
przynajmniej bolało potwornie. Wszystko wskazuje, że scenarzyści postanowili
przeanalizować powody popularności Castiela i doszli do wniosków doprawdyż
zastraszających – to jego dupowatość, szczeniaczkowość i ogólne nieogarnięcie!
Ha, na pewno to! Zatem byt niezmiernie potężny, będący jednym z dwóch wielkich
graczy Apokalipsy, ten, który przetrwał uwięzienie w Klatce w całkiem niezłym
stanie psychicznym przez całe eony, nagle nie może znieść powtórnego odrzucenia
przez ojca wybitnie zresztą wyrodnego i tego, że utracił wpływ na dziecię,
zmienia się zatem w rozlazłą mameję i torturuje wszystkich swoją płaczliwością.
Lucyfer staje się po prostu głupcem i nie mówcie mi, proszę, że taki był jego
Plan. Koniecznie przez duże P. W efekcie postać wywołująca ciary jedną sceną
(jak choćby w Abandon All Hope… czy The Swan Song) sprawia, że czoło boli
mnie wręcz od headdesków, a kiedy ginie, z ust moich wyrywa się „No nareszcie, ileż można?”
Misha wygrywający taki wątek Casa był dobry. Scena z pralnią znajduje się bardzo wysoko na liście moich ulubionych. Mark Pellegrino jest naprawdę świetnym aktorem, ale tutaj... tutaj nie było co grać. To taki Lucyfer z wizji Sama w siódemce, w dodatku wkurzający na potęgę.
Ewidentnie jednak
w tym sezonie postanowiono rozprawić się ze wszystkimi archaniołami.
Pamiętacie, jak pisałam, że nie chcę powrotu Gabriela? Jego śmierć w Hammer of the Gods stanowiła doskonałe
zwieńczenie historii najmłodszego syna rodziny, który już po prostu nie może
znieść niekończącego się konfliktu i postanawia się po prostu dobrze bawić. W
pewnym momencie jednak przyjął na klatę obowiązki i zapłacił najwyższą cenę. I
było to absolutnie i bezwarunkowo DOSKONAŁE. Owszem, bawiono się dotychczas
koncepcją powrotu Gabrysia choćby w Metafiction,
ale chwalić bogów, tylko się bawiono. Niestety. W sezonie 13. przywrócono go do
życia, pokazano jako niesamodzielnego chłopczyka (cholernie podobała mi się wizja
archanioła jako Lokiego, zawsze cudownie mi się zakładało, że to on był tym
stworzeniem mitologicznym, do tego stopnia doskonale się maskował, iż stworzył
własną legendę). Tymczasem okazało się, że potężny archanioł jest małym misiem
w porównaniu z kilkoma bóstwami. Że daje się zrobić jak dziecko. A jego
wendetta była tak kretyńskim pomysłem (oczywiście, archanioła również muszą
uratować Winchesterowie), że wszystko mi opadło. Dodatkowo scenarzystom
naprawdę zabrakło pomysłu na rozwiązanie gabrysiowego wątku, więc po prostu
zabili go w idiotycznym pojedynku, z góry skazanym na przegraną. Gabriel nigdy
nie był altruistą. Ale kogo, do cholery, obchodzi teraz jakakolwiek ciągłość
fabuły i spójność postaci, skoro bracia zachowują się, jakby sekrety przez
kilka sezonów wcale namiętnie nie gryzły ich w tyłek, a każde boczenie się na
siebie zawsze kończy się cholernie źle. Co tam spieprzenie Gabrysia! Dla mnie
to oznaczało moment, po którym straciłam już wszelką chęć do kontynuowania
znajomości z tym serialem.
Hello, bogowie się bali archaniołów, o ile dobrze pamiętam. Tutaj większym zagrożeniem dla wszystkiego, co żyje, są Winchesterowie.
A skoro jesteśmy
już przy Niebiosach… Od kilku sezonów ten wątek zaliczał coraz większy zjazd,
by osiągnąć poziom Rowu Mariańskiego. Co to, do cholery, miało być? Czy
szanowni państwo scenarzyści oglądali kiedykolwiek ten serial? Wcześniejsze
sezony? Taki szósty na przykład. Zostało wtedy dosyć jasno powiedziane, że siłą
zasilającą Niebo są dusze tam trafiające i właśnie ich potęga stanowili o mocy
aniołów. W momencie, kiedy zostało ich niewiele, powinny posiadać możliwości
wręcz archanielskie! Ale nie, żeby było bardziej dramatycznie, wymyślmy tym
razem, że to jednak chodzi o liczbę aniołów. I jak ich zabraknie, to wszystko
się rozpadnie? No na litość, nomen omen, boską!!! Co tam w ogóle robi Naomi?
Obiecali Amandzie cameo w zamian za wyreżyserowanie kilku odcinków? Stracili
tylu fanów, że postanowili sięgnąć po tych, którym jednak podobała się Naomi?
Nie rozumiem tej decyzji. Fakt, wspominam ją jako ostatnią w jakikolwiek sposób
charyzmatyczną anielicę, ale to jest kwestia aktora i napisania postaci.
Niestety, obawiam się, że tego drugiego nikt już nie potrafi…
Jak już jesteśmy
przy faworytach fanów, ten sezon stanowi po prostu popis robienia dobrze twardzielom,
którzy się jeszcze przy Supernaturalu ostali.
Kiedy w poprzednim pojawiła się koncepcja świata równoległego, dało to
olbrzymie możliwości fabularne, łącznie z powrotem do Apokalipsy (tak, wiem,
płonne nadzieje). Niestety, koniec końców stało się wygodnym uzasadnieniem
powrotów postaci, za którymi tęsknimy. Nie zrozumcie mnie źle, kocham
Bobby’ego, jego odejście złamało mi serce, ale to było doskonałe posunięcie
Sery – chłopcy musieli stracić mentora, po prostu musieli. Tak wygląda naturalna
droga dojrzewania, a także archetypiczna droga bohatera. Ale mamy rzeczywistość
alternatywną i – fanfary! – Bobby powraca. Koniecznie jako członek Ruchu Oporu,
koniecznie taki sam, koniecznie na ślepo ufający Mary i Winchesterom. Niby
dlaczego, ja się pytam? Czy nie ciekawszą opcją byłoby przypadkiem uczynienie
go vesselem dowolnego anioła i danie braciom wreszcie porządnego powodu do
Angstu? Z tego powodu podobał mi się alternatywny Kevin Tran. Widać było w nim
jeszcze tego chłopca podobnego do „naszego” Kevina, jednak był jednocześnie
kompletnie inny, bardziej złamany, dużo bardziej mroczny. Pojawia się też i
Charlie i tu już mam duży kłopot. Jasne, Dean i Ketch ratują jej życie. Ale
dlaczego ona zachowuje się dokładnie jak „nasza” Charlie, jakby miała jej
wszystkie wspomnienia, konotacje, ha, zwłaszcza dotyczące braci? Mam wrażenie,
że zmarnowano spory potencjał na wprowadzenie pewnej odmiany do serialu. Tak,
wiem, lubi się piosenki, które się zna. Ale od czasu do czasu fajnie poznać coś
nowego, naprawdę.
O, wiem, co mi się na tym zdjęciu podoba. Więź Mary i Jacka, to jest ładne.
Zdrażniły mnie
też drobiazgi – ot, choćby obsadzenie Danneel w roli anielicy Jo. Naprawdę
zabrakło już w Kanadzie aktorów? „Dorzućmy
żonę Jensena, prosił, będzie mogła legitnie jeździć na konwenty i zarobić…”
Szczerze, to jest moja jedyna reakcja na jej pojawienie się w serialu. Inną
rzeczą, która mi się bardzo nie spodobała, to użycie frazy „Even when you win, you loose.” Jest aż nadto podobna do wyciętej
ostatniej kwestii Crowleya, a którą Mark wykorzystał później w kampanii
koszulkowej – „Even when I loose, I win.”
Nieładnie, psze państwa. Wiem, że tam poszło na noże, ale to paskudne zagranie.
O tym właśnie mówię.
Sezon 13. Miewał
swoje momenty, nieliczne wprawdzie, ale miewał. Kolejne uwzględnienie mitologii
Cthulhu, crossover ze Scooby-Doo,
ewentualny początek spin-offa również oglądało się całkiem przyjemnie, ale jako
całość, absolutnie się nie broni. W żadnym wypadku. Zejdźcie już ze sceny,
panowie. Ileż można? I tak, nadal uwielbiam pierwsze sezony. Wracam do nich. Do
kilku ostatnich sezonów nie wrócę na pewno, przynajmniej nie jako do całości. A
to o czymś świadczy, szkoda, że to coś jest bardzo smutne.