Wakacje 2011, Tumblr, rozpaczliwy apel o to, by wysyłać
listy błagające o powrót Gabriela do serialu. What the hell, pomyślałam sobie, ale z drugiej strony, przecież to Supernatural, nikt nigdy nie umiera
naprawdę – chyba że jest aniołem i widzieliśmy ślady skrzydeł na podłodze. Jak
wiadomo, w przypadku Gabrysia tak się stało, nawet mam to ujęcie czasem na
tapecie, a kiedyś nim zakończyłyśmy z
Anetą Jadowską prelekcję o Gabrielu i Lucyferze na Pyrkonie (i mało nas za to
nie zlinczowano)… No ale… Było to zaraz po sezonie szóstym, kiedy to całkiem
ładnie rozegrano kwestię domniemanego zejścia z tego pięknego świata niejakiego
Crowleya, więc byłam bardzo optymistycznie nastawiona zarówno do pomysłów Sery
Gamble, jak i ogólnego talentu scenarzystów. Napisałam zatem swoją epistołę
(gdzieś ją chyba do dzisiaj mam na dysku… choć teraz już tylko przenośnym),
odżałowałam kasę na znaczek i wysłałam hen, za ocean… Podobnie jak ja postąpiło
dosyć sporo osób, głosy nasze nie zostały jednak nigdy wysłuchane.
Jak widać, jestem masochistką. I sadystką.
I dziękować bogom. Naprawdę, chwalić wszystko, co
nadprzyrodzone, że Gabryś się w siódmym sezonie nie pojawił, bo pewnie zginąłby
ponownie jak wszyscy inni. A potem… A
potem zrobiło się co najmniej ciekawie. Nie powiem, ja bardzo lubię sezon 8 i
9, jednak byliśmy (i niestety, jesteśmy) w sytuacji, w której scenarzyści
zrobią wszystko, byleby tylko przypodobać się fanom. Fakt, czasami z tego
wychodzi coś fajnego (Chuck w Fan Fiction),
częściej jednak mam ochotę walić głową w ścianę… Tak było też z pewnym
odcinkiem sezonu 9, zatytułowanym Meta
Fiction. Pamiętacie, Castiel wbija do pokoju motelowego, samoczynnie
uruchamia się telewizor (co, swoją ścieżką, zawsze jest stałym elementem moich
koszmarów sennych), a na ekranie pojawia się kolejna odsłona Casa Erotica. Pamiętam, że podrapałam
się wtedy po głowie i zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno… No i się
okazało, że i owszem. Gabryś!!!
Swoją ścieżką, parę lat i panienka z filmiku przeszła z notatnika na tablet. Postęp, panie...
Radość moja nie znała granic, naprawdę. W końcu!!! Mój
wrzask radości niemal dorównał temu z Mommy
Dearest, siedziałam z bananem na twarzy. Do czasu. Do momentu, w którym
nasz domniemany Gabriel radośnie oznajmił, że pojedynek z Luckiem to był
zaledwie trik, przecież on by tak nie ryzykował, nawiał, ukrywał się, aż w
końcu postanowił wystawić nos z ukrycia, bo Metatron go poszukuje… Ejże… To, co
czyni Gabriela drugą moją ukochaną postacią serialu jest to, że to nie tylko
dowcipniś i utracjusz, a czasami dupek pierwszej klasy, ale właśnie to, że w
pewnej chwili był w stanie przeskoczyć swoje lęki, swoją radosną ucieczkę i
stawił czoła Lucyferowi. Oczywiście, nie byłby sobą, gdyby nie był to w jakiś
sposób podstęp. Oczywiście, był. Ale Gabriel dojrzał do tego, by rzeczywiście
to zrobić. Czy była to kwestia argumentów Deana, czy raczej uczucia do Kali,
czy może rzeczywista chęć uratowania ludzi, których archanioł zaczął doceniać,
tego nigdy nie będziemy wiedzieć… Nie da
się jednak ukryć, że jego decyzja otarła się o to, czego w sezonach 1-5 było
najwięcej: Wolną Wolę. Do dzisiaj nie mogę tej straty przeboleć, ale doceniam
rozwój postaci, doceniam, jak to zostało zrobione.
"Lucifer, you're my brother and I love you. But you are a great bag of dicks."
I nagle, w jednej chwili, wszystko, w co wierzyłam,
wszystko, co złamało mi serce kilka lat wcześniej, miałoby zostać przekreślone
kilkoma zdaniami scenariusza, napisanego tak, a nie inaczej, bo fan service? Nie! Jasne, w pewnym momencie
Gabe mówi, że nie chce już uciekać, że wreszcie chce komuś stawić czoła, ale
nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to tylko przepisywanie tamtego dialogu z Hammer of the Gods. A po co poprawiać
coś, co już było dobre? Pozostało mi w głębi duszy mieć nadzieję, że to nie
jest prawdziwe. I faktycznie, w momencie, kiedy się okazało, że Gabriel to tak
naprawdę iluzja stworzona przez Metatrona, z piersi mej obfitej wydobyło się
olbrzymie westchnienie ulgi.
Też miałam taką minę.
Nie mam nic przeciwko powrotowi postaci ukochanych przez
fanów, naprawdę. Nawet jeśli ja ich nie lubię, jestem w stanie zrozumieć to, że
inni przepadają, mogę sobie co najwyżej pomarudzić (zwłaszcza jeśli prowadzone
są tak niekonsekwentnie, jak poprowadzono Charlie). Zmienianie jednak wydźwięku
całych serii, zaprzeczanie rozwojowi tych postaci to jednak grzech niemalże
śmiertelny, którego twórcom popełniać naprawdę nie wolno, a co właśnie robi
ostatnio Carver i scenarzyści. Dlatego mam takie dziwne wrażenie, że teraz nie
napisałabym tego listu… Ba, martwię się, że ktoś to kiedyś przeczytał i teraz
powie „Hej, kiedyś chcieli powrotu
Gabriela. Pobawiliśmy się tym motywem, ale może by go faktycznie przywrócić do
życia…” i jest mi słabo.
Są rzeczy, których się nie robi. I niech tak już zostanie,
skoro nie wie się, gdzie przebiega granica między pisaniem dobrego serialu, a
ciągnięciem go na siłę ku uciesze fanów.
A na koniec przepiękny fanart autorstwa Euclase.
Ja ostatnio stwierdziłam, że jakby ktoś zaczął oglądać SPN od końca, to John Winchester zacząłby mu się jawić jako kompletny histeryk:
OdpowiedzUsuń- A ten facet z czym ma problem?
- Zabili mu ukochaną żonę.
- No i? Przecież zobaczy się z nią góra za tydzień.
Czy my w ogóle wiemy, co stało się z Johnem i Mary? W "Dark Side of the Moon" Ash wspomina, że ich szukał, ale znaleźć w ogóle nie mógł. Owszem, John sprzedał duszę, ale potem uciekł z Piekła... ciekawe...
UsuńAmen to that . Jest coś takiego jak właściwe zakończenie historii, po którym nic już nie będzie dobre.
OdpowiedzUsuńAno :(
Usuń