UWAGA – SPOILERY!
Uwielbiam
horrory. Coś jest w tym oglądaniu lub czytaniu o zagrożeniach, zwłaszcza tych
paranormalnych, czyhających na biednych niczego nieświadomych bohaterów. Ciekawe,
że nie bawią mnie raczej filmy w stylu „grupka nastolatków nad jeziorem/w lesie,
gdzie ktośtam ileśtam lat temu coś zrobił”, choć właściwie nie wiem, dlaczego,
bo literacko-filmowy popcorn bardzo mi leży. Owszem, jest to dobre na raz, ale
po jakimś czasie schematy nudzą, bo są straszliwie powtarzalne. Wkurzają mnie
też kolejne odsłony ZŁA (koniecznie wielką literą), wolę pojedyncze filmy.
Ostatnio siedzę dość sporo na Netflixie, więc w ramach koniecznego odmóżdżania
się sięgnęłam po wyszukiwarkę i oczom mym ukazał się film The Open House, własna produkcja Netflixa. Co by nie mówić, Netflix
naprawdę ma świetne rzeczy, więc zatarłam ręce i zaczęłam oglądać.
Zapowiada się
obiecująco. Po tragicznej śmierci ojca niejaki Logan i jego matka Naomi są
zmuszeni opuścić rodzinny dom i tymczasowo udać się do domku w górach,
należącego do rodziny. Miejsce rzeczywiście śliczne, ma tylko jedną jedyną wadę
– jest na sprzedaż, a to oznacza, że w każdą niedzielę mogą oglądać go
potencjalni klienci, staje się tym tytułowym „otwartym domem”. Oczywiście,
Logan już od razu sugeruje, że w tym pomyśle jest coś dziwnego, bo obcy ludzie
chodzą po domu, w którym żyjesz podczas twojej nieobecności… Wie, co mówi… Po
pierwszej niedzieli zaczynają dziać się dziwne rzeczy – a to zgaśnie płomień
gazowego ogrzewacza w piwnicy, a to zginie gdzieś komórka Logana… Zważywszy w
dodatku, że po drodze w ciemności o mało nie zderzyli się z tajemniczo
znikającym przechodniem, spodziewamy się ciekawego rozwiązania. Do mrocznej
atmosfery przyczynia się jeszcze przedziwna sąsiadka, która ma ewidentne
problemy, może sklerozę… a może coś innego? Znienacka pojawia się również
kolejny chętny na dom… Mniam mniam. Do połowy filmu napięcie rośnie…
I niestety, na
tym się kończy. W pewnym momencie stężenie standardowych horrorowych motywów
staje się zdecydowanie zbyt duże i w dodatku do niczego nie prowadzi. Pamiętacie
tajemniczego przechodnia? Początkowo utożsamiamy go w naszych podejrzliwych
rozumkach z duchem ojca, co nasuwa się dosyć naturalnie, może też jakieś
lokalne straszydło i czekamy na więcej. Na próżno. Ten wątek już się nigdy nie
pojawi. Przemieszczające się miseczki z jedzeniem, okulary i zagubiony telefon…
Nigdy nie doczekamy się wyjaśnienia tych fenomenów. Sceny w piwnicy, próby
zapalenia gazowego palnika, z początku przyprawiające o ciarki, po kolejnym
takim przypadku wywołują raptem wzruszenie ramionami. Telefon odbierany przez Naomi
daje echo znane w przypadku dzwonienia z tego samego budynku… I co? I właściwie
nie wiemy, co. Tylko soczewki zakładane przez Logana do biegania będą miały
jakiekolwiek znaczenie i akurat tutaj muszę przyznać, że to zacny motyw.
Co więcej,
bohaterowie są po prostu kompletnie głupi, wręcz stereotypowo horrorowo głupi.
W sytuacji, w której się znajdują, kiedy zdarzają się takie niewyjaśnione
sytuacje, oni ze sobą nie rozmawiają. Wyobraźcie sobie sytuację, w której
słyszycie najpierw walenie w podłogę od spodu, w piwnicy, a potem słyszycie
wrzask swojej matki... Lecicie do łazienki, dowiadujecie się, że zepsuł się
ogrzewacz. Matka owinięta w ręcznik schodzi do piwnicy sprawdzić, co się
dzieje. Nie zamierzacie w ogóle jej pomóc, wygodnie sobie siadacie. A kiedy
matka wylatuje z wrzaskiem z piwnicy, bo ktoś zatrzasnął drzwi, dalej spokojnie
sobie siedzicie, nie pamiętając kompletnie, co wydarzyło się trzy sceny
wcześniej. Co więcej, rozgrywa się tutaj typowa, kiepska drama konfliktu
pokoleń…
Przyznam, pod
koniec oglądałam już tylko po to, by się dowiedzieć, co się dzieje i jak te
wszystkie sugerowane rzeczy się łączą… Otwarty dom – może ktoś z gości nie
wyszedł…? Zwariowana sąsiadka krążąca po nocy - może w ten sposób maskuje swoje
niecne plany…? Przypadkowy gość – może ma ukryte zamiary…? Śmierć ojca w
pierwszych scenach filmu – może to jego duch…? Nic z tego. Nigdy nie poznamy rozwiązania
zagadki, a wszystkie tropy były po prostu błędne. Jest to największy grzech,
jaki można popełnić przy pisaniu historii, porównywalny chyba tylko z wyrwaniem
ostatnich stron w kryminale! Naprawdę nie wiem, jaki plan mieli scenarzyści –
nawrzucać wszystkich typowych motywów i niech widzowie próbują odgadnąć, co się
wydarzy? Macie pomysł? Ha! To my zrobimy coś innego! Tylko zasadniczo też nie
wiemy, jak to wszystko rozplątać, to zrobimy to tak zagadkowo, żeby nikt z tego
nic nie wiedział! Tego się nie spodziewaliście! Przysięgam, dawno nie żal mi
tak było półtorej godziny zmarnowanego życia. Jako widz czuję się po prostu
oszukana i zlekceważona. I to przez kogo? Przez Netlixa, który dotychczas nie
zawodził… Gorąco i zdecydowanie nie polecam!
The Open House, reż.
Matt Angel, Suzanne Coote, wyk. D. Minnette,
P. Dalton i inni, USA 2018.