niedziela, 6 stycznia 2019

Bohaterki...?


W ciągu ostatnich kilku tygodni desperacko potrzebowałam czegokolwiek na odmóżdżenie, zrelaksowanie, a czasem po prostu po to, by sobie leciało w tle, kiedy ja robię co innego. Sięgnęłam po produkcję polecaną przez kilka osób, zamkniętą całość z wieloma sezonami, żyć nie umierać. Gilmore Girls jest najczęściej określane jako przyjemny serial rodzinny, przedstawiający społeczność małego amerykańskiego miasteczka przez pryzmat codziennego życia matki i córki, Lorelai i Rory Gilmore. Brzmi znakomicie.


Rzeczywiście, pokochałam serial za miasteczko Stars Hollow oraz za jego mieszkańców. To oni tworzą cały klimat i to dzięki ich perypetiom chichotałam jak pijana hiena. Uwielbiam Kirka, Patty i Babette, stworzonych właśnie jako element komediowy i doskonale spełniających swoje zadanie. Nie są przy okazji postaciami z papieru - mają swoje zalety i wady sprawiające, że łatwo się z nimi utożsamić, w końcu kto z nas nie spotkał takich osób w swojej rodzinnej miejscowości. Nawet nadaktywny Taylor wydaje się w pewien sposób znajomy. Jeśli dodamy do tego całkiem uroczy plener, małe sklepiki i problemy dnia codziennego, robi się po prostu dziwnie swojsko.

Jednak serial miał zapewne swój określony target i jeśli przed telewizory planowano zaprosić panie w różnym wieku, wybór był idealny. Wszak, jak już wspominałam, głównym wątkiem jest relacja matka-córka i perypetie Lorelai i Rory. Chociaż po życiu w małym miasteczku spodziewamy się pewnych standardów, panie Gilmore standardowe nie są. Lorelai urodziła córkę w wieku lat 16, wychowując ją bez wsparcia bogatej rodziny, dochodząc do wszystkiego własnymi siłami. Też historia jak wiele innych. W przeciwieństwie jednak do części znanych nam tego typu opowieści z codziennego życia, tu udało się to znakomicie. Rory to inteligentna, mądra dziewczyna, prawdopodobnie dzięki niewielkiej różnicy wieku utrzymująca z matką stosunki bardziej przyjacielskie niż matczyno-córczyne. Z przyjemnością ogląda się ich wspólne wypady na zakupy, posiedzenia serialowe i filmowe czy rozmowy na tematy przeróżne, cudowne jest także wsparcie, jakie Lorelai okazuje dziecku na każdym niemal kroku. Takiej relacji szczerze zazdroszczę, bo w życiu wygląda to całkiem inaczej i rozbija się o rzeczywistość, mimo najszczerszych chęci obu stron.


Mój problem w przypadku Rory i Lorelai polega na czymś kompletnie innym – dawno nie widziałam tak niesympatycznych bohaterów. Choć nie, są bohaterowie mający właśnie być niesympatyczni, ale przecież panie Gilmore to przecież wzorzec relacji i co nie tylko. Tymczasem Rory jest może świetna i mądra, ale też kompletnie egoistyczna i przekonana o własnej wielkości i nieomylności. Znakomita szkoła Chilton, potem Yale, ba, dostała się na każdą z uczelni, na którą składała papiery. Tak lepsza od swoich przyjaciółek, bo ma wspierającą matkę i… pieniądze. Tak, pieniądze. Pamiętacie, jak wspominałam, że Lorelai wychowała dziecko samodzielnie, prawda? Sprzeciwiła się rodzinie, odcięła się od rodziców, ale z drugiej strony skorzystała z jej pomocy, jeśli chodziło o wykształcenie Rory. W pełni rozumiem. Pożyczka, okupiona straszliwymi piątkowymi obiadami u dziadków, ale zawsze olbrzymia szansa, której wiele osób nie miało. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dla Lorelai i Rory jest to bardzo oczywiste, a ich stosunek do starszych państwa Gilmore po prostu karygodny. Tak, Emily nie należy do najprzyjemniejszych osób, wścibskie babsko, podporządkowujące sobie wszystkich i wszystko, ale – mówiąc szczerze – córka i wnuczka niewiele od niej odstają. Szczerze mówiąc, tam wszyscy rozgrywają swoje gierki i naprawdę miejscami robi się wręcz niedobrze.


Panie Gilmore mają też tendencję do traktowania całego świata jako swojego poletka i wykorzystywania innych bez najmniejszych skrupułów. Zazwyczaj inni mają się do nich dostosować, pomagać bez względu na wszystko. Sąsiedzi, przyjaciele… Tak, niemal od początku widzimy, jak Lorelai i Luke dryfują w swoim kierunku, widzimy, dokąd wszystko zmierza, ale tam tak naprawdę jest ślepe oddanie Luke’a i radosna niefrasobliwość Lorelai, przekonanej, że wszystko jej się należy. Jej najlepsza przyjaciółka, Sookie, również pojawia się na każde skinienie, nawet wtedy, kiedy spodziewa się dziecka. Wszystko, co robi Rory i Lorelai, ukazano w raczej pozytywnym świetle i nawet to, że Rory idzie do łóżka ze swoją pierwszą miłością, Deanem, przechodzi praktycznie bez echa. W końcu to Dean jest tym złym, rzucił ją kilkanaście odcinków wcześniej, to on ma żonę… Nie mówię tutaj, brońcie bogowie, że zła Rory go uwiodła, bo do tanga trzeba dwojga, ale zawsze było mi żal w tym układzie żony Deana, przedstawianej jako głupiutką blondynkę, nieodpowiednią dla swojego męża, przez którą przerwał swoją edukację. Lorelai rzuci Jasona, znakomitego, uroczego faceta, ponieważ śmiał podać do sądu jej ojca za to, że go właściwie zrujnował. Bo śmiał podać do sądu jej rodzinę – nie szkodzi, że miał wszelkie prawo, słuszność, a przecież i sama Lorelai uważa rodziców za nadętych snobów. Bo tak właśnie jest w tym serialu – jeśli nie funkcjonujesz tak, jak chcą tego Gilmore’owie, robisz to źle. I najzabawniejsze, że niemal wprost wykłada się to widzowi jeśli chodzi o starszych państwa, a sugeruje, że Rory oraz Lorelai to już kompletnie inna bajka. One mogą. W końcu stanowią wzorzec relacji rodzinnych, nawet jeśli nastąpi w nich jakieś pogorszenie (wątek przerwanej nauki Rory uważam za najgłupszy w całym serialu, tak bardzo niezgodny z budowaną do tej pory postacią).


Ten układ kontrastuje z inną relacją matka-córka przedstawioną w Gilmore Girls. Pani Kim i Lane to tak bardzo typowy przykład konfliktu pokoleń. Matka będąca ortodoksyjną chrześcijanką, pragnąca wychować córkę „właściwie”, uważająca każdy przejaw jej niezależności i zainteresowań innych od jej własnych za śmiertelny grzech wydaje się absolutnym przekleństwem. Zgadza się, niejednokrotnie człowiek musiał walczyć o własne przekonania, muzykę, której słucha i wiele innych rzeczy, bo Lane w jakiś sposób stawia opór, czy to ukrywając ukochane płyty pod podłogą, czy to farbując pofarbowane włosy… Pani Kim jest jej przekleństwem, stanowiąc tak wyraźny kontrast z wyluzowaną Lorelai. Ale w przeciwieństwie do przedstawionych stosunków Rory i Lorelai relacje między panią Kim i Lane ewoluują, zmieniają się. Oczywiście, są burzliwe ze względu na upór ich obu, konsekwencję i chęć udowodnienia swoich racji. Jednak pani Kim wcale nie jest taka zła, jak sugerują scenarzyści i bardziej wierzę w tę powolną akceptację życiowych wyborów swojej córki (cudowna scena wizyty w nowym domu Lane i poznanie jej przyjaciół z zespołu) niż w święte Rory i Lorelai Gilmore.

Ciekawe podsumowanie siedmiu sezonów stanowi w tym kontekście miniseria A Year in a Life, wyprodukowana przez Netflixa. Oglądałam ją tuż po zakończeniu ostatniego odcinka, więc była dla mnie przedłużeniem serialu, nie miałam do niej takiego stosunku jak część wiernych fanów Stars Hollow i zaskakuje mnie, jak niewiele się zmieniło w podejściu scenarzystów. Powinno nam być żal Rory, bo jej kariera i życie osobiste są po prostu beznadziejne, tymczasem widać, że ona sama nijak się nie zmieniła. Osoba wychowana jako najmądrzejsza, najpiękniejsza i najdzielniejsza, dla której całe miasteczko robi imprezę (no dobra, to jest miłe i bardzo przyjemnie oglądało się to pod koniec sezonu siódmego), nadal uważa, że świat powinien się kręcić wokół niej. Jej wybory są jedynie słusznymi wyborami i do diabła ze wszystkimi kwestiami moralnymi. Lorelai jest małostkowa i – wybaczcie mój klatchiański – po prostu głupia, kompletnie nieumiejąca docenić tego, co ma. Tak, wiem, to akurat całkiem życiowe, ale drażni mnie w przypadku postaci pokazywanej jako wzór. Jej relacja z matką, kolejne oziębienie ich wzajemnych stosunków na skutek bardzo… niefajnego zachowania się Lorelai podczas pogrzebu ojca, jest przerażająca. Prawdziwa, ale przerażająca. I bardzo Was przepraszam, ale ten potajemny ślub przed właściwą ceremonią w nieobecności matki, w jakiś sposób bardzo nim uszczęśliwionej, był dla mnie potwierdzeniem, że nic do niej nie dotarło. I tak, zgadzam się, to życiowe, ale nie o to chyba chodzi w serialu, zwłaszcza w przypadku osoby stawianej za wzór?


Nie powiem, że zmarnowałam kilka tygodni życia, oglądając perypetie osób wkurzających mnie na każdym kroku, bo byłaby to nieprawda. Nie zmarnowałam – przede wszystkim ze względu na postaci drugoplanowe, które absolutnie uwielbiam. Cudowni Sookie, Jackson, Babette, Patty, Michel, Kirk, Liz… Wszyscy oni tworzą ten genialny mały światek, tak uwielbiany przez wielu fanów. A jakby piękny mógłby być, gdyby nie koszmarne i toksyczne Lorelai i Rory…

Gilmore Girls, twórca: Amy Sherman-Palladino, w rolach głównych: Lauren Graham, Alexis Bledel, Melissa McCarthy, Scott Patterson, Keiko Agena, Kelly Bishop, Edward Herrmann i inni, Warner Bros. Television i CW 2000-2007.
Gilmore Girls: A Year in a Life, twórca: Amy Sherman-Palladino, w rolach głównych: Lauren Graham, Alexis Bledel, Scott Patterson, Kelly Bishop i inni, Netflix 2016.

6 komentarzy:

  1. O,brzmi ciekawie.Ja obejrzałam"Pod kopułą"bo mi kolega dał -nie dotykaj kijem!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obejrzałam kiedyś, bo książka mi całkiem podeszła (może za wyjątkiem końcówki). Pierwszy sezon całkiem OK. Potem... dżisas... Nie wiem, co to było, ale masakra.

      Usuń
  2. "Człowiek z wysokiego zamku" jest niezły.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie słyszałam. Chyba przy okazji sięgnę, ale podobnież dosyć depresyjne, więc nie w tej chwili.

      Usuń
  3. Ja też ostatnio, potrzebowałam jakiegoś sympatycznego, lekkiego serialu i sięgnęłam po GG. Serial ma fajną atmosferę, jest świetnie zrobiony- te postacie, całe miasteczko, ładne zdjęcia. No i młody Jared jako Dean jest uroczy... Ale obie Gilmorki lubię tak średnio, czasem mnie irytują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Czasem"... Kobieto, jesteś święta i masz anielską cierpliwość :)

      Tak, młody Jared jest słodki, w ogóle postać Deana świetnie napisana. I jak go tam widzę, to mi się słodki i niewinny Sam Winchester przypomina :)

      Usuń