sobota, 23 marca 2019

Wyprawa, ale bez Pierścienia...


Narzekałam poprzednio na drugą odsłonę cyklu Płomień i krzyż, a tu niespodziewanie wyszła kolejna część. Tym razem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Piekara starał się naprawić wszystkie problemy poprzedniej. Jak się udało, a co ważniejsze - CZY się udało?

Dobra nowina – nareszcie coś się dzieje! Jeśli zdołamy przypomnieć sobie zejście Arnolda do Studni Dusz (zabijcie, miałam problem z zapamiętaniem, co było w poprzednim tomie), okaże się, że element jego przeżycia nakieruje Inkwizytorów na mityczne istoty, dotychczas istniejące rzekomo jedynie w opowieściach ludowych – wampiry. Stali czytelnicy cyklu zdają sobie sprawę, że nie są to zaledwie opowieści, podobnie zresztą jak niektórzy członkowie Wewnętrznego Kręgu. Istnieje szansa na dopełnienie poprzedniej misji, ale wymaga to konfrontacji z najstarszym z potworów – Herenniuszem Furiusem. Co gorsza, taka wyprawa zajmie całe miesiące, bowiem stworzenie ukrywa się na Rusi. Oczywiście, Arnold nie ruszy sam, towarzyszyć będą mu także inni doświadczeni Inkwizytorzy. Pojawia się zatem kilku innych bohaterów, którzy jednak nie zostaną nam w pamięci na długo – poza jednym wyjątkiem – czarnoskórą księżniczką Nontle. Piękna podróżniczka o niezwykłych talentach jest, w przeciwieństwie do kobiet z poprzedniego tomu, naprawdę interesująca, w dodatku nigdy nie wiadomo, jakie są jej prawdziwe priorytety. W ogóle w tym tomie jest zdecydowanie lepiej z postaciami, Piekarze miejscami udało się wykreować bohaterów różniących się od siebie, innych, odmiennych też od nudnego już standardu serii. Całkiem sensownie pogłębił również postać Löwefella, coraz głębiej sięgając w jego przeszłość, a może raczej w przeszłość maga Narsesa. Moje podejrzenia co do przeszłości tej postaci okazały się kompletnie mylne i, kurczaki, cieszy mnie to! Możliwości Wewnętrznego Kręgu i jego znajomość magii coraz bardziej zaskakują, wzbogacając świat!

Właśnie, miłym zaskoczeniem po arcynudnej poprzedniej części jest powrót do tego, z czego autor rozmyślnie uprzednio zrezygnował: tej nietypowej obyczajowości inkwizytorskiego świata, interesującej i wybuchowej czasami mieszanki magii i historycznej rzeczywistości. Tym razem będzie jeszcze ciekawiej, właśnie ze względu na wyprawę na Ruś, z jej kompletnie innymi krajobrazami oraz zwyczajami, nierzadko kompletnie zaskakującymi przybywających z „oświeconej” części Europy Inkwizytorów. Podobało mi się zwłaszcza „dzikie” podejście do magii, nawiązania do ludzi prostych, acz posiadających nietypowe uzdolnienia, ślepych dziadów wrażliwych na ponadnaturalne. Interesujące są również postaci rządzących krainą – odmalowane na kartach książki dwa kontrastujące ze sobą portrety ludzi władających miejscem, w którym przetrwają tylko najwytrwalsi.


Naprawdę byłoby wręcz idealnie, gdyby nie jeden drobiazg, a imię jego Mordimer Madderdin. Z racji tego, że bohater innego cyklu miał już do czynienia z wampirami, Wewnętrzny Krąg postanawia zabrać go na tę wyprawę. Tak, tego samego Mordimera, w którego umyśle zaklęto księgę, na którą poluje tak wiele osób! To wcale nie jest proszenie się o kłopoty, prawda? Ale furda z Madderdinem i Szachor Sefer! Kiedy po raz pierwszy został wspomniany na kartach książki, chronologia jakoś przestała mi się zgadzać i czytałam z mocnym postanowieniem sprawdzenia czasu akcji w cyklu podstawowym. Nie musiałam. Autor sam przyznaje się, że zaszalał nieco w tej kwestii, ale usprawiedliwia się, że „taka jest cecha plastycznego i ciągle ewoluującego świata, iż trzeba w nim wprowadzać zmiany dotyczące pewnych wydarzeń z przeszłości.” Otóż nie – to straszliwe pójście na skróty, karygodny brak zwracania uwagi na elementy własnego świata. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że Piekara tworzy fabułę, jak mu pomysł do głowy wpadnie i dopiero później zauważy, że coś nie gra, ale na litość boską! Przecież taka wyprawa Mordimera i współpraca z Wewnętrznym Kręgiem bez wątpienia odcisnęłaby na nim swoje piętno. Nie wspominam już o innych perypetiach Inkwizytora, bo nie chcę rzucać spoilerami, ale też miałyby na niego bez wątpienia wpływ. No, chyba że Piekara zamierza użyć kolejnego skrótu fabularnego i na przykład pozbawić Madderdina pamięci.

Mimo to mam szczerą nadzieję, że kolejne odsłony Płomienia i krzyża będą raczej przypominać ten tom niż poprzedni. Jak pisałam wcześniej, to koncepcja mordimerowego świata była jednym z czynników decydujących o popularności serii i nie wolno z niego rezygnować. Szkoda tylko, że fabuła wydaje się rozwijać na podobieństwo scenariusza gry komputerowej – zrobimy tego questa, wypłynie z niego następny, a potem następny, bo to, niestety, oznacza, że jak Piekarze skończą się pomysły, i ta seria zostanie zawieszona. Choć szczerze liczę, że tu ma przynajmniej jako taki pomysł. A między nami – Arnold jest znacznie ciekawszym bohaterem niż wiecznie chlejący i chędożący Mordimer.

Jacek Piekara, Płomień i krzyż. Tom III, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.

6 komentarzy:

  1. Pomimo pewnych słabości, bardzo lubię cykl inkwizytorski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też, tylko naprawdę mam wrażenie, że autor porzuca konkretną podserię, bo ewidentnie brakuje mu pomysłów.

      Usuń
  2. I teraz zastanawiam się czytać...czy nie czytać...

    OdpowiedzUsuń
  3. O,jestem już dwa tomy do tyłu..

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytaj pierwszą część, bo się można zgubić :D

      Usuń