Narzekałam poprzednio
na drugą odsłonę cyklu Płomień i krzyż,
a tu niespodziewanie wyszła kolejna część. Tym razem nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że Piekara starał się naprawić wszystkie problemy poprzedniej. Jak
się udało, a co ważniejsze - CZY się udało?
Dobra nowina –
nareszcie coś się dzieje! Jeśli zdołamy przypomnieć sobie zejście Arnolda do
Studni Dusz (zabijcie, miałam problem z zapamiętaniem, co było w poprzednim
tomie), okaże się, że element jego przeżycia nakieruje Inkwizytorów na mityczne
istoty, dotychczas istniejące rzekomo jedynie w opowieściach ludowych –
wampiry. Stali czytelnicy cyklu zdają sobie sprawę, że nie są to zaledwie
opowieści, podobnie zresztą jak niektórzy członkowie Wewnętrznego Kręgu.
Istnieje szansa na dopełnienie poprzedniej misji, ale wymaga to konfrontacji z
najstarszym z potworów – Herenniuszem Furiusem. Co gorsza, taka wyprawa zajmie
całe miesiące, bowiem stworzenie ukrywa się na Rusi. Oczywiście, Arnold nie
ruszy sam, towarzyszyć będą mu także inni doświadczeni Inkwizytorzy. Pojawia
się zatem kilku innych bohaterów, którzy jednak nie zostaną nam w pamięci na
długo – poza jednym wyjątkiem – czarnoskórą księżniczką Nontle. Piękna podróżniczka
o niezwykłych talentach jest, w przeciwieństwie do kobiet z poprzedniego tomu,
naprawdę interesująca, w dodatku nigdy nie wiadomo, jakie są jej prawdziwe
priorytety. W ogóle w tym tomie jest zdecydowanie lepiej z postaciami, Piekarze
miejscami udało się wykreować bohaterów różniących się od siebie, innych,
odmiennych też od nudnego już standardu serii. Całkiem sensownie pogłębił
również postać Löwefella, coraz głębiej sięgając w jego przeszłość,
a może raczej w przeszłość maga Narsesa. Moje podejrzenia co do przeszłości tej
postaci okazały się kompletnie mylne i, kurczaki, cieszy mnie to! Możliwości
Wewnętrznego Kręgu i jego znajomość magii coraz bardziej zaskakują, wzbogacając
świat!
Właśnie, miłym
zaskoczeniem po arcynudnej poprzedniej części jest powrót do tego, z czego
autor rozmyślnie uprzednio zrezygnował: tej nietypowej obyczajowości
inkwizytorskiego świata, interesującej i wybuchowej czasami mieszanki magii i
historycznej rzeczywistości. Tym razem będzie jeszcze ciekawiej, właśnie ze względu
na wyprawę na Ruś, z jej kompletnie innymi krajobrazami oraz zwyczajami,
nierzadko kompletnie zaskakującymi przybywających z „oświeconej” części Europy
Inkwizytorów. Podobało mi się zwłaszcza „dzikie” podejście do magii, nawiązania
do ludzi prostych, acz posiadających nietypowe uzdolnienia, ślepych dziadów wrażliwych
na ponadnaturalne. Interesujące są również postaci rządzących krainą –
odmalowane na kartach książki dwa kontrastujące ze sobą portrety ludzi
władających miejscem, w którym przetrwają tylko najwytrwalsi.
Naprawdę byłoby wręcz idealnie, gdyby nie jeden drobiazg, a imię jego Mordimer Madderdin. Z racji tego, że bohater innego cyklu miał już do czynienia z wampirami, Wewnętrzny Krąg postanawia zabrać go na tę wyprawę. Tak, tego samego Mordimera, w którego umyśle zaklęto księgę, na którą poluje tak wiele osób! To wcale nie jest proszenie się o kłopoty, prawda? Ale furda z Madderdinem i Szachor Sefer! Kiedy po raz pierwszy został wspomniany na kartach książki, chronologia jakoś przestała mi się zgadzać i czytałam z mocnym postanowieniem sprawdzenia czasu akcji w cyklu podstawowym. Nie musiałam. Autor sam przyznaje się, że zaszalał nieco w tej kwestii, ale usprawiedliwia się, że „taka jest cecha plastycznego i ciągle ewoluującego świata, iż trzeba w nim wprowadzać zmiany dotyczące pewnych wydarzeń z przeszłości.” Otóż nie – to straszliwe pójście na skróty, karygodny brak zwracania uwagi na elementy własnego świata. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że Piekara tworzy fabułę, jak mu pomysł do głowy wpadnie i dopiero później zauważy, że coś nie gra, ale na litość boską! Przecież taka wyprawa Mordimera i współpraca z Wewnętrznym Kręgiem bez wątpienia odcisnęłaby na nim swoje piętno. Nie wspominam już o innych perypetiach Inkwizytora, bo nie chcę rzucać spoilerami, ale też miałyby na niego bez wątpienia wpływ. No, chyba że Piekara zamierza użyć kolejnego skrótu fabularnego i na przykład pozbawić Madderdina pamięci.
Naprawdę byłoby wręcz idealnie, gdyby nie jeden drobiazg, a imię jego Mordimer Madderdin. Z racji tego, że bohater innego cyklu miał już do czynienia z wampirami, Wewnętrzny Krąg postanawia zabrać go na tę wyprawę. Tak, tego samego Mordimera, w którego umyśle zaklęto księgę, na którą poluje tak wiele osób! To wcale nie jest proszenie się o kłopoty, prawda? Ale furda z Madderdinem i Szachor Sefer! Kiedy po raz pierwszy został wspomniany na kartach książki, chronologia jakoś przestała mi się zgadzać i czytałam z mocnym postanowieniem sprawdzenia czasu akcji w cyklu podstawowym. Nie musiałam. Autor sam przyznaje się, że zaszalał nieco w tej kwestii, ale usprawiedliwia się, że „taka jest cecha plastycznego i ciągle ewoluującego świata, iż trzeba w nim wprowadzać zmiany dotyczące pewnych wydarzeń z przeszłości.” Otóż nie – to straszliwe pójście na skróty, karygodny brak zwracania uwagi na elementy własnego świata. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że Piekara tworzy fabułę, jak mu pomysł do głowy wpadnie i dopiero później zauważy, że coś nie gra, ale na litość boską! Przecież taka wyprawa Mordimera i współpraca z Wewnętrznym Kręgiem bez wątpienia odcisnęłaby na nim swoje piętno. Nie wspominam już o innych perypetiach Inkwizytora, bo nie chcę rzucać spoilerami, ale też miałyby na niego bez wątpienia wpływ. No, chyba że Piekara zamierza użyć kolejnego skrótu fabularnego i na przykład pozbawić Madderdina pamięci.
Mimo to mam
szczerą nadzieję, że kolejne odsłony Płomienia
i krzyża będą raczej przypominać ten tom niż poprzedni. Jak pisałam
wcześniej, to koncepcja mordimerowego świata była jednym z czynników
decydujących o popularności serii i nie wolno z niego rezygnować. Szkoda tylko,
że fabuła wydaje się rozwijać na podobieństwo scenariusza gry komputerowej –
zrobimy tego questa, wypłynie z niego następny, a potem następny, bo to,
niestety, oznacza, że jak Piekarze skończą się pomysły, i ta seria zostanie
zawieszona. Choć szczerze liczę, że tu ma przynajmniej jako taki pomysł. A między
nami – Arnold jest znacznie ciekawszym bohaterem niż wiecznie chlejący i
chędożący Mordimer.
Jacek Piekara, Płomień i krzyż. Tom III, wyd. Fabryka
Słów, Lublin 2019.
Pomimo pewnych słabości, bardzo lubię cykl inkwizytorski.
OdpowiedzUsuńJa też, tylko naprawdę mam wrażenie, że autor porzuca konkretną podserię, bo ewidentnie brakuje mu pomysłów.
UsuńI teraz zastanawiam się czytać...czy nie czytać...
OdpowiedzUsuńA podobała Ci się poprzednia?
UsuńO,jestem już dwa tomy do tyłu..
OdpowiedzUsuńChomik
Przeczytaj pierwszą część, bo się można zgubić :D
Usuń