Jakub Wędrowycz
towarzyszy większości z nas niemal przez całe życie fandomowe. Pamiętam, jak opowiadania
pojawiały się choćby w informatorach konwentowych, a nad pierwszymi tomiszczami
zawierającymi przygody egzorcysty amatora i jego najlepszego kumpla Semena
ryczało się radośnie, budząc tak z pół bloku. Niestety, do czasu, bo w pewnym
momencie Andrzej poszedł nie na jakość, a na ilość i teksty po prostu przestały
być zabawne. Nie miałam więc specjalnych oczekiwań odnośnie nowej książki,
pewnie, kupiłam, bo mimo wszystko jest to przyjemna lektura… I co?
Ano dobrze jest,
panie i panowie. Czytając Kapie bijem czułam się jak dziesięć lat temu,
bo i dialogi świetne, i pomysły zabawne. Wyłam z uciechy, zwłaszcza przy krowie
tańczącej na latarni – wizja doprawdy zapierająca dech w piersiach. Nic na
siłę, teksty są lekkie i co istotne w przypadku Jakuba – krótkie, akurat w sam
raz. Pilipiuk zabierze nas na wędrówkę nie tylko po Wojsławicach, ale zawitamy
i do Warszawy, i do innego wymiaru, i pod Grunwald… Do grona znajomych potworów
dołączy tym razem nie tylko lokalny Król Karpi, ale i bliska memu serduszku
Złota Kaczka – aż miałam ochotę zapodziać się w pracowniczym kibelku Pałacu Ostrogskich.
Poznamy pierwowzór kapitana Nemo i odkryjemy sekret napędu Nautilusa.
Jednym słowem – po staremu! Andrzej inspiruje się wszystkim i przerwa od Jakuba
zdecydowanie dobrze mu zrobiła!
Perła być musi!
W ogóle dochodzę
do wniosku, że zdecydowanie najlepiej naszemu Wielkiemu Grafomanowi wychodzi mała
forma. Andrzej ma świetne pomysły, ale są to pomysły na teksty krótsze i kiedy
próbuje snuć wokół nich coś dłuższego, nie zawsze wychodzi z tego coś naprawdę
dobrego. Przygody Jakuba Wędrowycza pozbawione są też tego, co mi ostatnio
zaczęło przeszkadzać w innych opowiadaniach. Czuć bijący z nich pesymizm,
przesadną wręcz tęsknotę za starymi czasami, a Roberta Storma mam czasami
ochotę palnąć przez łeb raz a dobrze, bo jednak pewne współczesne wynalazki w
pełni usprawiedliwiają odejście od tego, co mieliśmy kiedyś. Opowieści o naszym
egzorcyście to jednak lektura stricte rozrywkowa i nie znajdziemy tutaj aż
takiej nostalgii – tutaj bezpiecznie zanurzymy się w zdziczałym świecie
Wojsławic, zagrożonych jak zwykle przez mieszkających po sąsiedzku małpoludów,
wrednych Bardaków, a amatorsko chronionych przez spółkę Wędrowycz i Korczaszko.
Karpie bijem to zdecydowanie rozrywka w najlepszej jakości, oczywiście,
o ile komuś odpowiada zdegenerowane poczucie humoru, hyhy…
Idealna lektura
wakacyjna. Tylko nie śmiejcie się za głośno, bo jeszcze Bardaki przyjdą…
Andrzej Pilipiuk,
Karpie bijem, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.
No właśnie widziałam to na Polconie i chyba kupię!
OdpowiedzUsuńChomik
Zdecydowanie warto! Bardzo mi się podobało :)
Usuń