Po raz pierwszy
pojechałam na konwent w 1998 r. i był to sławetny Nordcon, na którym podobno
się wątrobę traci. Wolno, powolutku wkręcałam się w fandom fantastyczny, sama
stając się jego aktywną członkinią. Trochę czasu już minęło, pewne rzeczy się
pozmieniały (chociażby środki przekazu!), a ja nadal tkwię po uszach w fantastycznym
(sic!) środowisku. Jednak jako że starsze dzieje fantastycznego towarzystwa w
Polsce znałam raczej tylko z kombatanckich opowieści, z wielką radością
powitałam pozycję autorstwa Tomasza Pindela, obiecująco zatytułowaną Historie
fandomowe. Co więcej, książka autora, który sam o sobie pisze, że „nie
jest członkiem fandomu, ani tym bardziej jego działaczem” to bardzo
obiecująca rzecz.
Książka na tle części identyfikatorów konwentowych. Widać tę z mojego pierwszego konu - Nordcon 1998, na drugim pod Krakonem i bodajże Kreskonem jest Arrakon 1999, to też cudowny kon był.
Historie
fandomowe podzielone są
chronologicznie na kilka części. Pierwsza – Fandom powstaje - dotyczy
„czasów najstarszych”, lat 70. i pierwszych klubów powstających czasami ot tak,
przy okazji, w bibliotekach, klubach kultury studenckiej. Od 1982 r. fantaści w
Polsce ogłaszają nową epokę, etap 2 (określony słusznym hasłem Fandom
krzepnie)… Dlaczego właśnie wtedy? No moi drodzy, wówczas ukazał się
pierwszy numer pisma zatytułowanego Fantastyka (nadal obecna na rynku
jako Nowa Fantastyka). Fandom staje się nieco bardziej oficjalny, w
Warszawie rozwija się Klub Tfurców, powstają fanziny czy klubowe wydania
powieści… Mamy też wreszcie nasze konwenty, pierwszy Polcon, Nagroda Zajdla… Fandom
się zmienia opowiada już o nowszych czasach, końcu lat 80., latach 90.,
nadchodzącym przełomie również w rodzimej literaturze, zwiastowanym pojawieniem
się na scenie Andrzeja Sapkowskiego. Opisywany jest boom wydawniczy (ach, moje
ukochane wydawnictwo Phantom Press), powstanie nowych oficyn, okoliczności
towarzyszące zalaniu nas falą anglojęzycznych utworów… Jako ciekawostkę
wprowadza się nowych członków fandomu – graczy. Mamy też ostatni etap,
interesująco zatytułowany Nie ma już fandomu, są fandomy. To
teraźniejszość, ta, którą znamy z licznych wyjazdów na konwenty, zaglądania do
internetu, grup facebookowych…
Tutaj muszę
szczerze przyznać, że mam ochotę wyrwać tę ostatnią część z mojego egzemplarza.
Powstrzymuje mnie tylko wpojony od dziecka szacunek do książek… Skąd taka
gwałtowna reakcja? Już tłumaczę. Trzy pierwsze fazy rozwoju fandomu opisane są
wręcz fantastycznie (tak, wiem, strasznie tani chwyt stylistyczny). Olbrzymią
przyjemność sprawia narracja poprowadzona jak swobodna gawęda, przytaczanie
rozlicznych rozmów z wieloma „tuzami” naszego środowiska, których przecież się
zna, szanuje, uwielbia lub traktuje z przymrużeniem oka. Jasne, jestem w tej
dobrej sytuacji, że znam znakomitą większość osób wymienionych w tekście i
każda kolejna strona przywoływała świetne wspomnienia (zwłaszcza z moich
pierwszych konwentów, kiedy to świeżynka poszła pić z samą Ewą Białołęcką, a
Rafał Ziemkiewicz śpiewał ballady pod drzwiami naszego pokoju – aczkolwiek
całkiem przypadkowo). Sympatycznie opisane dzieje polskiego fandomu naprawdę
czyta się znakomicie i bardzo, ale to bardzo polecam tę (na szczęście większą)
część książki. Wiadomo, że nie jest to historia w pełni obiektywna (aczkolwiek
trzeba przyznać, że autor się stara), czegoś tam gdzieś brakuje, ale przy tej
konwencji narracji wszystko się zgadza. Naprawdę rewelacja.
Schody zaczynają
się, jak mówiłam, nieco później. Przede wszystkim strasznie mało miejsca
poświęcono sytuacji z przełomu wieku. Zasygnalizowano podział na „graczy” i
„czytaczy”, ale mam wrażenie, że zostało to napisane właśnie z punktu widzenia
fandomu „starszego”, miłośników literatury, dla których RPG czy planszówki
stały się kompletnie niezrozumiałym elementem codzienności fanów młodszych.
Oczywiście, tutaj mamy do czynienia z tą subiektywnością, która mi wcześniej
nie przeszkadzała, może dlatego, że ten okres pamiętam już sama i radośnie
uczestniczyłam w obu typach imprez. Brakuje mi wspomnienia o Krakonach i
Imladrisach, znakomitych konwentach krakowskich, które stały się obowiązkowe
dla tego fana młodszego, ale nie były przeznaczone tylko dla niego. Na nich
pojawiały się takie polskie sławy literackie jak chociażby Andrzej Sapkowski
czy Tomasz Kołodziejczak (a może ktoś jeszcze pamięta Krystynę Kwiatkowską i
jej kolejną wariację literatury arturiańskiej?). I nie ukrywajmy, nie da się
naprawdę podzielić fantastów na „takich” i „takich” – nie każdy fantasta gra w
erpegi, ale niemal każdy erpegowiec jest zagorzałym fanem takiego czy innego
świata fantastycznego.
Zdjęcie wybitnie archiwalne - Krakon 2000, a osoba prezentująca wówczas ukąszenie wampira to nikt inny jak niejaki, skądinąd znany Andrzej Sapkowski.
No i wreszcie ta
część ostatnia. Najnowszy fandom (czy raczej fandomy) są przedstawione z punktu
widzenia uczestnika Pyrkonu, którego – jak sam autor zresztą zauważa – nie
można nazwać konwentem. Owszem, wyrósł z nich i cieszę się, że ta ewolucja
została wspomniana na kartach książki, ale obecny poznański festiwal jest
bardzo specyficzny i wyjątkowy. I szczerze mówiąc – z mojego punktu widzenia
raczej mało reprezentatywny. Większy sens miałoby np. pokazanie lubelskiego
Falkonu, imprezy nieco mniejszej, także określającej już się mianem
„festiwalu”, ale nadal będącej raczej konwentem. Dalej – rozmowy z uczestnikami
Pyry czytało mi się trochę jak artykuł w Polityce czy innym Newsweeku,
bo autor najchętniej opisuje te najbardziej barwne elementy imprezy – czyli
cosplayerów i mangowców. Tak, dokładnie to najbardziej przykuwa uwagę naszych
mediów, bo piękne i fotogeniczne. Brakuje mi jednak w tym wszystkim jakiejś
głębi. Znowu wspomniany jest konflikt – tym razem reszta fandomu vs. fani
M&A. Oczywiście, są ludzie uważający wielbicieli „chińskich bajek” za lekko
popapranych, ale szczerze mówiąc, wielu fantastów, przykładowo kochających hard
SF, również ma swoje ulubione pozycje, czy to mangowe, czy anime. Ale Pyrkon
używany jest, by pokazać, że nie ma już „jednego fandomu”, ale tyle, ile
światów fantastycznych.
Rzeczywistość nie
jest jednak taka prosta. Owszem, wzorem fandomu zachodniego wprowadzono takie
rozróżnienie i mamy np. „fandom Doktora”, „fandom SPNa” czy określany mianem straszliwie
toksycznego „fandom SW”, ale jednocześnie nie da się nas tak po prostu
zaszufladkować. Tu pojawia się sytuacja identyczna z podziałem na erpegowców i
wielbicieli literatury. Sama uwielbiam kilka odrębnych uniwersów, należę do
„różnych fandomów”, ale sama wolę mówić, że „jestem członkiem fandomu
fantastyki”. Nie ograniczam się do jednego lub dwóch światów, choć oczywiście,
kiedy mam fazę na jeden z nich, praktycznie się na nim zafiksowuję. Rozumiem,
że takie rozróżnienie dało autorowi szansę na bardziej wyraźne podkreślenie
różnicy pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, ale nie jest on prawdziwy.
Fakt, że jeden lub dwóch rozmówców (z niewielkiej liczby, porównując do
poprzednich rozdziałów książki) odnosi takie wrażenie, nie znaczy jednak, że uważają
tak wszyscy. To zjawisko trochę bardziej skomplikowane. Rozpiętość
zainteresowań widać chociażby po przeciętnym programie każdego konwentu – jest
tam miejsce na literaturę, jest miejsce na komiks, na M&A, na punkty
popularnonaukowe, popkulturę… Rozumiem jednak, że bardziej pasowało to do tezy
autora.
Szkoda, bardzo
szkoda. Niemniej powtarzam – nadal podoba mi się większość tej pozycji i z
przyjemnością postawię ją u siebie na półce. Może jednak kiedyś Tomasz Pindel
pokusi się o głębszą analizę również fandomu współczesnego? Bo ze starszym
wyszło mu rewelacyjnie… A może to tylko moja nostalgia?
Tomasz Pindel, Historie
fandomowe, wyd. Czarne, Wołowiec 2019.