No i stało się.
Chociaż wszyscy żartowaliśmy, że nie dożyjemy końca Supernaturala i jeszcze jako te staruszki pod oknami będziemy się
bardziej ekscytować tym, że do Impali nie wchodzą już te tony leków dla Sama i
Deana niż przeżyciami naszych własnych wnuków (albo kotów), to jednak wydarzyło
się coś, czego nikt się nie spodziewał: Supernatural
będzie miał swoje zakończenie. Wprawdzie jeszcze nie teraz, minie jeszcze
półtora roku, bo póki co mamy Sezon 14, a serial ma się zakończyć na 15, ale
nie da się ukryć, że takie oświadczenie było jednak całkiem niespodziewane.
Niespodziewane,
ale i w jakiś sposób oczekiwane. Oczywiście, wszyscy wiemy, że Kripke planował
SPN na pięć zamkniętych fabularnie sezonów i oczywiście, że wszyscy cieszyliśmy
się, kiedy okazało się, że będzie kolejny. I kolejny. I jeszcze kolejny. I tak ad mortem usranem (pardon my Klatchian).
Samo w sobie nie jest to złe, w końcu taka Moda
na sukces bez wątpienia miała (czy nadal ma, w sumie nie wiem) znacznie
więcej sezonów, a kuzyn dziadka Brooke był biologicznym synem Ridge’a
Forrestera, jednak jakby się tak bliżej przyjrzeć, to przywołanie Mody na sukces nie jest tutaj tak bardzo
od czapy. Supernatural bowiem stracił
swój rozpęd i to, co czyniło go takim dobrym – świetny wątek przewodni i
jeszcze lepsze odcinki z Potworami Tygodnia.
W momencie, kiedy serial przejęła Sera Gamble, nie było źle. Wprawdzie
polowanie na potwory, wskrzeszeni Campbellowie i Bezduszny Sam miały swoje wady
i zalety, wszystko jednak całkiem trzymało się kupy, a niektóre odcinki tego
sezonu to niemalże arcydzieła (tak, kocham Weekend
at Bobby’s). I tak, bardzo lubiłam koncepcję Ewy, Matki Wszechrzeczy… Plus
nie da się ukryć, że plot twist był znakomity! Siódemka… no cóż, lewiatany nie
były specjalnie przerażające, korporacyjny plan podbicia świata za pomocą
śmietanki do kawy czy syropu kukurydzianego bez wątpienia wywoływał liczne
fejspalmy, a jedyne, co było dobre w tym sezonie, to Charlie Bradbury. Ósemka
miała pazur i to spory! Otwarcie Bram Piekieł, poszukiwania Słowa Bożego,
Crowley jako główny zły, który wtedy jeszcze miał kły sięgające pasa… Tak,
bardzo miło wspominam ósemkę, chyba podobnie jak sezon 9, kiedy nastała walka o
tron piekielny i całe zamieszanie z upadłymi aniołami. Choć było już powoli
widać, że mój ulubiony badass jest zdecydowanie źle wykorzystywany, walka z
Abaddon była znakomita. Pojawia się motyw Znamienia Kainowego, Kain… główny zły
oczywiście doprowadza do szału, bo kto z nas lubi Metatrona…
Jest to jednak też i moment, kiedy już widać, że twórcy uginają się pod ciężarem życzeń fanów – w końcu pokochali Castiela jako socially awkward anielski byt, więc nie, nie możemy wykorzystać sensownie jego przeżyć jako zwykłego człowieka, bo nie o to chodzi w Castielu… Ojć, pierwszy strzał ostrzegawczy. Od tamtego czasu mamy równię pochyłą, bo cały sezon poświęcony zmaganiom ze Znamieniem Kainowym był po prostu nudą przerywaną czasem doskonałymi odcinkami MOTW, a na okrasę dostaliśmy Rowenę, od której rozpoczął się wielki upadek Króla Piekieł. Kiedy pojawiła się Ciemność… Amara miała potencjał, wielokrotnie sobie tutaj o tym mówiliśmy, ale na tym się skończyło. Co więcej, przy okazji kosmicznie spieprzono postać Lucyfera, która miała jeszcze cudowny wydźwięk podczas rozmowy w Klatce, ale potem… Nie, ja nie chcę o tym pamiętać… Oczywiście, nie obyło się również bez sknocenia jednego z najpiękniejszych motywów i powodów rozkmin wszystkich fanów (czy Chuck to Bóg?). Po co tak bezpośrednio wykładać coś, co było tak pięknie subtelne i niedopowiedziane? Bo fani się tego domagali? Nie wiem. Wiem za to jedno – koniec sezonu 11 byłby znakomitym momentem na zakończenie serialu wielkim pieprznięciem. Braciom nie udało się uratować wszechświata, nastąpiło wielkie bum, ok, akceptuję. Ale nie. W dwóch kolejnych sezonach bzdura bzdurę poganiała, brytyjscy Ludzie Pisma dobili mnie dosyć skutecznie, powrót Mary Winchester okazał się kompletnie zbędny i naprawdę niewiele wniósł, a potem… A potem był sezon 13, w którym zabito we mnie miłość do serialu. Powrót ulubieńców fanów za sprawą tricku z „rzeczywistością alternatywną” (w której nota bene wszyscy mają podobne upodobania i znajomości), brak odwagi do uśmiercenia cholernego Castiela, spadek napięcia i wreszcie zniszczenie jednego z najpiękniejszych wątków rozwoju bohatera w Supernatural – wskrzeszenia Gabrysia, tylko po to, żeby zabić go w jeszcze bardziej kretyński sposób. Nie. Po prostu nie.
Serial opierał się kiedyś na relacji obu braci, relacji, która dojrzewała, wynikała z wychowania (John Winchester najgorszym ojcem świata), uwarunkowań czy przeznaczenia zapisanego na długo przed ich urodzeniem. Na końcu sezonu 5 (i np. 8) to dojrzewanie widać doskonale, bracia uczą się sobie ufać, ale i odpuszczać. Niestety, po jakimś czasie doznają kompletnej amnezji i zapominają, czego już doświadczyli. Od nowa okłamują się w imię bogowie wiedzą czego, kombinują i pod koniec sezonu następuje zazwyczaj ta sama drama… Serial opierał się również na rewelacyjnych postaciach drugoplanowych i tym, że żadna z nich nie była bezpieczna – nadal pamiętamy przecież Asha, Pamelę, Ellen i Jo… Z czasem jednak pewne postaci cokolwiek by nie zrobiły, były całkowicie bezpieczne (normalnie cholerne Deanerys). A jak już się coś stało, ginęły w najgłupszy możliwy sposób (Charlie!). Niektórych niemożebnie upupiano, zmieniając zwłaszcza czarne charaktery z naprawdę świetnie stworzonych złoli w rozmamłane paciaje – jak choćby w przypadku Lucyfera czy Crowleya. A jeszcze ten powrót ulubieńców fanów! To już w ogóle jakieś nieporozumienie. Męczyłam się, oglądając tę trzynastkę niemiłosiernie…
Jest to jednak też i moment, kiedy już widać, że twórcy uginają się pod ciężarem życzeń fanów – w końcu pokochali Castiela jako socially awkward anielski byt, więc nie, nie możemy wykorzystać sensownie jego przeżyć jako zwykłego człowieka, bo nie o to chodzi w Castielu… Ojć, pierwszy strzał ostrzegawczy. Od tamtego czasu mamy równię pochyłą, bo cały sezon poświęcony zmaganiom ze Znamieniem Kainowym był po prostu nudą przerywaną czasem doskonałymi odcinkami MOTW, a na okrasę dostaliśmy Rowenę, od której rozpoczął się wielki upadek Króla Piekieł. Kiedy pojawiła się Ciemność… Amara miała potencjał, wielokrotnie sobie tutaj o tym mówiliśmy, ale na tym się skończyło. Co więcej, przy okazji kosmicznie spieprzono postać Lucyfera, która miała jeszcze cudowny wydźwięk podczas rozmowy w Klatce, ale potem… Nie, ja nie chcę o tym pamiętać… Oczywiście, nie obyło się również bez sknocenia jednego z najpiękniejszych motywów i powodów rozkmin wszystkich fanów (czy Chuck to Bóg?). Po co tak bezpośrednio wykładać coś, co było tak pięknie subtelne i niedopowiedziane? Bo fani się tego domagali? Nie wiem. Wiem za to jedno – koniec sezonu 11 byłby znakomitym momentem na zakończenie serialu wielkim pieprznięciem. Braciom nie udało się uratować wszechświata, nastąpiło wielkie bum, ok, akceptuję. Ale nie. W dwóch kolejnych sezonach bzdura bzdurę poganiała, brytyjscy Ludzie Pisma dobili mnie dosyć skutecznie, powrót Mary Winchester okazał się kompletnie zbędny i naprawdę niewiele wniósł, a potem… A potem był sezon 13, w którym zabito we mnie miłość do serialu. Powrót ulubieńców fanów za sprawą tricku z „rzeczywistością alternatywną” (w której nota bene wszyscy mają podobne upodobania i znajomości), brak odwagi do uśmiercenia cholernego Castiela, spadek napięcia i wreszcie zniszczenie jednego z najpiękniejszych wątków rozwoju bohatera w Supernatural – wskrzeszenia Gabrysia, tylko po to, żeby zabić go w jeszcze bardziej kretyński sposób. Nie. Po prostu nie.
Serial opierał się kiedyś na relacji obu braci, relacji, która dojrzewała, wynikała z wychowania (John Winchester najgorszym ojcem świata), uwarunkowań czy przeznaczenia zapisanego na długo przed ich urodzeniem. Na końcu sezonu 5 (i np. 8) to dojrzewanie widać doskonale, bracia uczą się sobie ufać, ale i odpuszczać. Niestety, po jakimś czasie doznają kompletnej amnezji i zapominają, czego już doświadczyli. Od nowa okłamują się w imię bogowie wiedzą czego, kombinują i pod koniec sezonu następuje zazwyczaj ta sama drama… Serial opierał się również na rewelacyjnych postaciach drugoplanowych i tym, że żadna z nich nie była bezpieczna – nadal pamiętamy przecież Asha, Pamelę, Ellen i Jo… Z czasem jednak pewne postaci cokolwiek by nie zrobiły, były całkowicie bezpieczne (normalnie cholerne Deanerys). A jak już się coś stało, ginęły w najgłupszy możliwy sposób (Charlie!). Niektórych niemożebnie upupiano, zmieniając zwłaszcza czarne charaktery z naprawdę świetnie stworzonych złoli w rozmamłane paciaje – jak choćby w przypadku Lucyfera czy Crowleya. A jeszcze ten powrót ulubieńców fanów! To już w ogóle jakieś nieporozumienie. Męczyłam się, oglądając tę trzynastkę niemiłosiernie…
I tak sobie właśnie myślę – jeszcze dwa, trzy lata temu wrzucałam tutaj co
tydzień recenzje, przeżywałam hellatusy i kombinowałam, co jeszcze może się
wydarzyć. Nie wspominam już o moim szaleństwie konwentowym, bo, co przeżyłam,
to moje i nie żałuję, warto było! Jednak kiedy usłyszałam o zakończeniu
serialu, wiadomość wywołała u mnie tylko wzruszenie ramionami.
Z niedowierzaniem przyglądałam się więc objawom paniki i nieomalże
desperacji widocznej gdzieniegdzie na Facebooku. Wielu fanów już teraz zastanawiało
się, co zrobią z życiem, co będą oglądać, na czym się wzorować. Tak, to na
pewno pewien szok, ale czy usprawiedliwia taką właśnie reakcję? Jak pewnie
wiecie, mam sporo znajomych w fandomie angielskim i tam reakcja niby na wybuch
III wojny światowej… Przeraża mnie to. Przeraża mnie to, jak dla wielu osób
serial stał się jedynym sposobem na życie.
A przecież życie nie kończy się wraz z serialem. Tego, co dał, nikt nam nie
odbierze. Wrócimy wielokrotnie do ulubionych odcinków (sama tak robię od dwóch
lat), porozmawiamy na ten temat jeszcze niejeden raz. Pośmiejemy się z The French Mistake, popłaczemy nad Abandon All Hope czy Sacrifice… Pozostaniemy przyjaciółmi, bo
to jest właśnie siła Supernaturalowej Rodziny. Wszystkie przyjaźnie, które
zawarliśmy, świadomość, że nie jest się samym nawet w najgorszym momencie,
najgorszej sytuacji… Bracia Winchesterowie byli pretekstem, ale nie są treścią…
Bo przecież Rodzina nie kończy się na bieżącym sezonie, trwa poza tym i tak
naprawdę powinniśmy być za to serialowi głęboko wdzięczni. Supernatural się kończy (chwalić bogów, naprawdę), ale pozostanie
elementem naszego życia.