środa, 27 marca 2019

Koniec serialu, ale przecież nie Rodziny...


No i stało się. Chociaż wszyscy żartowaliśmy, że nie dożyjemy końca Supernaturala i jeszcze jako te staruszki pod oknami będziemy się bardziej ekscytować tym, że do Impali nie wchodzą już te tony leków dla Sama i Deana niż przeżyciami naszych własnych wnuków (albo kotów), to jednak wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał: Supernatural będzie miał swoje zakończenie. Wprawdzie jeszcze nie teraz, minie jeszcze półtora roku, bo póki co mamy Sezon 14, a serial ma się zakończyć na 15, ale nie da się ukryć, że takie oświadczenie było jednak całkiem niespodziewane.


Niespodziewane, ale i w jakiś sposób oczekiwane. Oczywiście, wszyscy wiemy, że Kripke planował SPN na pięć zamkniętych fabularnie sezonów i oczywiście, że wszyscy cieszyliśmy się, kiedy okazało się, że będzie kolejny. I kolejny. I jeszcze kolejny. I tak ad mortem usranem (pardon my Klatchian). Samo w sobie nie jest to złe, w końcu taka Moda na sukces bez wątpienia miała (czy nadal ma, w sumie nie wiem) znacznie więcej sezonów, a kuzyn dziadka Brooke był biologicznym synem Ridge’a Forrestera, jednak jakby się tak bliżej przyjrzeć, to przywołanie Mody na sukces nie jest tutaj tak bardzo od czapy. Supernatural bowiem stracił swój rozpęd i to, co czyniło go takim dobrym – świetny wątek przewodni i jeszcze lepsze odcinki z Potworami Tygodnia.
W momencie, kiedy serial przejęła Sera Gamble, nie było źle. Wprawdzie polowanie na potwory, wskrzeszeni Campbellowie i Bezduszny Sam miały swoje wady i zalety, wszystko jednak całkiem trzymało się kupy, a niektóre odcinki tego sezonu to niemalże arcydzieła (tak, kocham Weekend at Bobby’s). I tak, bardzo lubiłam koncepcję Ewy, Matki Wszechrzeczy… Plus nie da się ukryć, że plot twist był znakomity! Siódemka… no cóż, lewiatany nie były specjalnie przerażające, korporacyjny plan podbicia świata za pomocą śmietanki do kawy czy syropu kukurydzianego bez wątpienia wywoływał liczne fejspalmy, a jedyne, co było dobre w tym sezonie, to Charlie Bradbury. Ósemka miała pazur i to spory! Otwarcie Bram Piekieł, poszukiwania Słowa Bożego, Crowley jako główny zły, który wtedy jeszcze miał kły sięgające pasa… Tak, bardzo miło wspominam ósemkę, chyba podobnie jak sezon 9, kiedy nastała walka o tron piekielny i całe zamieszanie z upadłymi aniołami. Choć było już powoli widać, że mój ulubiony badass jest zdecydowanie źle wykorzystywany, walka z Abaddon była znakomita. Pojawia się motyw Znamienia Kainowego, Kain… główny zły oczywiście doprowadza do szału, bo kto z nas lubi Metatrona… 



Jest to jednak też i moment, kiedy już widać, że twórcy uginają się pod ciężarem życzeń fanów – w końcu pokochali Castiela jako socially awkward anielski byt, więc nie, nie możemy wykorzystać sensownie jego przeżyć jako zwykłego człowieka, bo nie o to chodzi w Castielu… Ojć, pierwszy strzał ostrzegawczy. Od tamtego czasu mamy równię pochyłą, bo cały sezon poświęcony zmaganiom ze Znamieniem Kainowym był po prostu nudą przerywaną czasem doskonałymi odcinkami MOTW, a na okrasę dostaliśmy Rowenę, od której rozpoczął się wielki upadek Króla Piekieł. Kiedy pojawiła się Ciemność… Amara miała potencjał, wielokrotnie sobie tutaj o tym mówiliśmy, ale na tym się skończyło. Co więcej, przy okazji kosmicznie spieprzono postać Lucyfera, która miała jeszcze cudowny wydźwięk podczas rozmowy w Klatce, ale potem… Nie, ja nie chcę o tym pamiętać… Oczywiście, nie obyło się również bez sknocenia jednego z najpiękniejszych motywów i powodów rozkmin wszystkich fanów (czy Chuck to Bóg?). Po co tak bezpośrednio wykładać coś, co było tak pięknie subtelne i niedopowiedziane? Bo fani się tego domagali? Nie wiem. Wiem za to jedno – koniec sezonu 11 byłby znakomitym momentem na zakończenie serialu wielkim pieprznięciem. Braciom nie udało się uratować wszechświata, nastąpiło wielkie bum, ok, akceptuję. Ale nie. W dwóch kolejnych sezonach bzdura bzdurę poganiała, brytyjscy Ludzie Pisma dobili mnie dosyć skutecznie, powrót Mary Winchester okazał się kompletnie zbędny i naprawdę niewiele wniósł, a potem… A potem był sezon 13, w którym zabito we mnie miłość do serialu. Powrót ulubieńców fanów za sprawą tricku z „rzeczywistością alternatywną” (w której nota bene wszyscy mają podobne upodobania i znajomości), brak odwagi do uśmiercenia cholernego Castiela, spadek napięcia i wreszcie zniszczenie jednego z najpiękniejszych wątków rozwoju bohatera w Supernatural – wskrzeszenia Gabrysia, tylko po to, żeby zabić go w jeszcze bardziej kretyński sposób. Nie. Po prostu nie.


Serial opierał się kiedyś na relacji obu braci, relacji, która dojrzewała, wynikała z wychowania (John Winchester najgorszym ojcem świata), uwarunkowań czy przeznaczenia zapisanego na długo przed ich urodzeniem. Na końcu sezonu 5 (i np. 8) to dojrzewanie widać doskonale, bracia uczą się sobie ufać, ale i odpuszczać. Niestety, po jakimś czasie doznają kompletnej amnezji i zapominają, czego już doświadczyli. Od nowa okłamują się w imię bogowie wiedzą czego, kombinują i pod koniec sezonu następuje zazwyczaj ta sama drama… Serial opierał się również na rewelacyjnych postaciach drugoplanowych i tym, że żadna z nich nie była bezpieczna – nadal pamiętamy przecież Asha, Pamelę, Ellen i Jo… Z czasem jednak pewne postaci cokolwiek by nie zrobiły, były całkowicie bezpieczne (normalnie cholerne Deanerys). A jak już się coś stało, ginęły w najgłupszy możliwy sposób (Charlie!). Niektórych niemożebnie upupiano, zmieniając zwłaszcza czarne charaktery z naprawdę świetnie stworzonych złoli w rozmamłane paciaje – jak choćby w przypadku Lucyfera czy Crowleya. A jeszcze ten powrót ulubieńców fanów! To już w ogóle jakieś nieporozumienie. Męczyłam się, oglądając tę trzynastkę niemiłosiernie…


I tak sobie właśnie myślę – jeszcze dwa, trzy lata temu wrzucałam tutaj co tydzień recenzje, przeżywałam hellatusy i kombinowałam, co jeszcze może się wydarzyć. Nie wspominam już o moim szaleństwie konwentowym, bo, co przeżyłam, to moje i nie żałuję, warto było! Jednak kiedy usłyszałam o zakończeniu serialu, wiadomość wywołała u mnie tylko wzruszenie ramionami.
Z niedowierzaniem przyglądałam się więc objawom paniki i nieomalże desperacji widocznej gdzieniegdzie na Facebooku. Wielu fanów już teraz zastanawiało się, co zrobią z życiem, co będą oglądać, na czym się wzorować. Tak, to na pewno pewien szok, ale czy usprawiedliwia taką właśnie reakcję? Jak pewnie wiecie, mam sporo znajomych w fandomie angielskim i tam reakcja niby na wybuch III wojny światowej… Przeraża mnie to. Przeraża mnie to, jak dla wielu osób serial stał się jedynym sposobem na życie.



A przecież życie nie kończy się wraz z serialem. Tego, co dał, nikt nam nie odbierze. Wrócimy wielokrotnie do ulubionych odcinków (sama tak robię od dwóch lat), porozmawiamy na ten temat jeszcze niejeden raz. Pośmiejemy się z The French Mistake, popłaczemy nad Abandon All Hope czy Sacrifice… Pozostaniemy przyjaciółmi, bo to jest właśnie siła Supernaturalowej Rodziny. Wszystkie przyjaźnie, które zawarliśmy, świadomość, że nie jest się samym nawet w najgorszym momencie, najgorszej sytuacji… Bracia Winchesterowie byli pretekstem, ale nie są treścią… Bo przecież Rodzina nie kończy się na bieżącym sezonie, trwa poza tym i tak naprawdę powinniśmy być za to serialowi głęboko wdzięczni. Supernatural się kończy (chwalić bogów, naprawdę), ale pozostanie elementem naszego życia.

sobota, 23 marca 2019

Wyprawa, ale bez Pierścienia...


Narzekałam poprzednio na drugą odsłonę cyklu Płomień i krzyż, a tu niespodziewanie wyszła kolejna część. Tym razem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Piekara starał się naprawić wszystkie problemy poprzedniej. Jak się udało, a co ważniejsze - CZY się udało?

Dobra nowina – nareszcie coś się dzieje! Jeśli zdołamy przypomnieć sobie zejście Arnolda do Studni Dusz (zabijcie, miałam problem z zapamiętaniem, co było w poprzednim tomie), okaże się, że element jego przeżycia nakieruje Inkwizytorów na mityczne istoty, dotychczas istniejące rzekomo jedynie w opowieściach ludowych – wampiry. Stali czytelnicy cyklu zdają sobie sprawę, że nie są to zaledwie opowieści, podobnie zresztą jak niektórzy członkowie Wewnętrznego Kręgu. Istnieje szansa na dopełnienie poprzedniej misji, ale wymaga to konfrontacji z najstarszym z potworów – Herenniuszem Furiusem. Co gorsza, taka wyprawa zajmie całe miesiące, bowiem stworzenie ukrywa się na Rusi. Oczywiście, Arnold nie ruszy sam, towarzyszyć będą mu także inni doświadczeni Inkwizytorzy. Pojawia się zatem kilku innych bohaterów, którzy jednak nie zostaną nam w pamięci na długo – poza jednym wyjątkiem – czarnoskórą księżniczką Nontle. Piękna podróżniczka o niezwykłych talentach jest, w przeciwieństwie do kobiet z poprzedniego tomu, naprawdę interesująca, w dodatku nigdy nie wiadomo, jakie są jej prawdziwe priorytety. W ogóle w tym tomie jest zdecydowanie lepiej z postaciami, Piekarze miejscami udało się wykreować bohaterów różniących się od siebie, innych, odmiennych też od nudnego już standardu serii. Całkiem sensownie pogłębił również postać Löwefella, coraz głębiej sięgając w jego przeszłość, a może raczej w przeszłość maga Narsesa. Moje podejrzenia co do przeszłości tej postaci okazały się kompletnie mylne i, kurczaki, cieszy mnie to! Możliwości Wewnętrznego Kręgu i jego znajomość magii coraz bardziej zaskakują, wzbogacając świat!

Właśnie, miłym zaskoczeniem po arcynudnej poprzedniej części jest powrót do tego, z czego autor rozmyślnie uprzednio zrezygnował: tej nietypowej obyczajowości inkwizytorskiego świata, interesującej i wybuchowej czasami mieszanki magii i historycznej rzeczywistości. Tym razem będzie jeszcze ciekawiej, właśnie ze względu na wyprawę na Ruś, z jej kompletnie innymi krajobrazami oraz zwyczajami, nierzadko kompletnie zaskakującymi przybywających z „oświeconej” części Europy Inkwizytorów. Podobało mi się zwłaszcza „dzikie” podejście do magii, nawiązania do ludzi prostych, acz posiadających nietypowe uzdolnienia, ślepych dziadów wrażliwych na ponadnaturalne. Interesujące są również postaci rządzących krainą – odmalowane na kartach książki dwa kontrastujące ze sobą portrety ludzi władających miejscem, w którym przetrwają tylko najwytrwalsi.


Naprawdę byłoby wręcz idealnie, gdyby nie jeden drobiazg, a imię jego Mordimer Madderdin. Z racji tego, że bohater innego cyklu miał już do czynienia z wampirami, Wewnętrzny Krąg postanawia zabrać go na tę wyprawę. Tak, tego samego Mordimera, w którego umyśle zaklęto księgę, na którą poluje tak wiele osób! To wcale nie jest proszenie się o kłopoty, prawda? Ale furda z Madderdinem i Szachor Sefer! Kiedy po raz pierwszy został wspomniany na kartach książki, chronologia jakoś przestała mi się zgadzać i czytałam z mocnym postanowieniem sprawdzenia czasu akcji w cyklu podstawowym. Nie musiałam. Autor sam przyznaje się, że zaszalał nieco w tej kwestii, ale usprawiedliwia się, że „taka jest cecha plastycznego i ciągle ewoluującego świata, iż trzeba w nim wprowadzać zmiany dotyczące pewnych wydarzeń z przeszłości.” Otóż nie – to straszliwe pójście na skróty, karygodny brak zwracania uwagi na elementy własnego świata. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że Piekara tworzy fabułę, jak mu pomysł do głowy wpadnie i dopiero później zauważy, że coś nie gra, ale na litość boską! Przecież taka wyprawa Mordimera i współpraca z Wewnętrznym Kręgiem bez wątpienia odcisnęłaby na nim swoje piętno. Nie wspominam już o innych perypetiach Inkwizytora, bo nie chcę rzucać spoilerami, ale też miałyby na niego bez wątpienia wpływ. No, chyba że Piekara zamierza użyć kolejnego skrótu fabularnego i na przykład pozbawić Madderdina pamięci.

Mimo to mam szczerą nadzieję, że kolejne odsłony Płomienia i krzyża będą raczej przypominać ten tom niż poprzedni. Jak pisałam wcześniej, to koncepcja mordimerowego świata była jednym z czynników decydujących o popularności serii i nie wolno z niego rezygnować. Szkoda tylko, że fabuła wydaje się rozwijać na podobieństwo scenariusza gry komputerowej – zrobimy tego questa, wypłynie z niego następny, a potem następny, bo to, niestety, oznacza, że jak Piekarze skończą się pomysły, i ta seria zostanie zawieszona. Choć szczerze liczę, że tu ma przynajmniej jako taki pomysł. A między nami – Arnold jest znacznie ciekawszym bohaterem niż wiecznie chlejący i chędożący Mordimer.

Jacek Piekara, Płomień i krzyż. Tom III, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.

czwartek, 14 marca 2019

Opowieść... tak, ale jaka?


Wyobraźcie sobie zagubione w lasach senne miasteczko o nietypowej nazwie Azyl, położone malowniczo wśród lasów i wrzosowisk, w dodatku nad jeziorem. Jeziorem całkiem niezwyczajnym, bo jego wody są… czarne… Jak wyjaśnić ten fenomen? Na pewno nie naukowo, a mieszkańcy Azylu tłumaczą je legendą, opowiadającą historię diabła i czarownicy oraz ich związku… Każdy zresztą ma swoją wersję, uwypuklającą to, co dla niego najistotniejsze…

Maria nie była diabłem. Miała tylko jego serce, zamknięte w szkatułce z różanego drewna…

Do tego małego sennego miasteczka przyjeżdża Piotr. Nie jest to jednak wyjazd czysto rekreacyjny, ma inny cel – odnalezienie Ewy, jego siostry bliźniaczki. Zniknięcie Ewy może być powiązane z zabójstwem niejakiej Patrycji, które było zresztą badane przez policję. Kierowany nadzieją Piotr zjawia się w Azylu, zamieszkuje w przybytku niejakiej Iwanowej i zamierza rozpocząć swoje poszukiwania. Miasteczko wszak jest na tyle małe, że nie ma szans, by ktoś przemknął przez nie niezauważony… A jednak…

W skrzyneczce nie mam serca diabła, ale swoje małe skarby... :)

A jednak wszyscy zgodnie utrzymują, że żadnej Ewy tam nie było, niedwuznacznie dając Piotrowi do zrozumienia, że nie jest w Azylu mile widziany. Piotr drąży, ale dochodzi zaledwie do tego, że lokalni są ani chybi pomyleni. Nie reagują nawet na morderstwo, nie zawiadamiają policji. Noszą wprawdzie żałobę po ofierze, którą pożegnali na stosie pogrzebowym, ale wydają się nie chcieć wykrycia sprawcy…

Zresztą, nie ukrywajmy, mieszkańcy Azylu są… co najmniej dziwni, nietypowi. Powiedzą ci wszystko, czego wiedzieć o sobie nie chcesz, warzą miód, po którym czujesz się… specyficznie, a nawet miewasz halucynacje… A czasami nawet wydaje się, że są kompletnie nie z tej ziemi… wszystko to oczywiście da się wyjaśnić racjonalnie, choć wałęsanie się małego dziecka po zmroku w miejscu, w którym grasuje morderca, pachnie co najmniej patologią… Tylko czy rzeczywiście jest to właściwe wyjaśnienie?

Skąd przybysze dowiadują się o istnieniu zapomnianego przez wszystkich miasteczka? Co przyciąga ich do Azylu? Dlaczego niektórzy, jak Adrian, są przyjmowani z otwartymi ramionami, a niektórzy, jak Piotr, odpychani i zniechęcani? Dlaczego wszyscy milczą na pewne tematy, rozgadując się zaledwie na ten jeden, legendarny? Co łączy Marię i Dmitrija? Dlaczego morderca okazuje się… mordercą…? Czy to sen czy to jawa? Pytania się mnożą, a odpowiedzi na wszystkie na pewno nie dostaniemy. Pewne rzeczy pozostają niedopowiedziane, zamglone, brak konkretnej kropki nad i.

I właśnie to stanowi o klimacie książki. Najbardziej mnie urzeka ta jej podwójna rzeczywistość. Mamy rzeczywistość Piotra, racjonalisty i mamy rzeczywistość magiczną, tak ukochaną przez mieszkańców Azylu, dla których legenda o czarownicy i diable nie do końca jest legendą… Z rozdziału na rozdział wydaje nam się, że wiemy, że już się orientujemy… staje się jasne, która rzeczywistość… Po chwili jednak okazuje się, że nie, że musimy zmienić zdanie i dalej myśleć, dalej analizować świat przedstawiony, którego reguły zmieniają się ze strony na stronę. To nie jest lekka i łatwa opowieść, jakiej się spodziewałam…

Jest to jednak opowieść, która może zauroczyć. Porusza wszak temat nie nowy w polskiej literaturze, a jednak robi to w sposób inny, przenosząc człowieka całego, z duszą włącznie, prosto pomiędzy te lasy i wrzosowiska… Aż chciałoby się znaleźć taki Azyl, magiczny lub nie…

Magdalena Kubasiewicz, Gdzie śpiewają diabły, wyd. Uroboros, Warszawa 2019.

Dziękuję wydawnictwu Uroboros za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

piątek, 8 marca 2019

Oczy uroczne i śmiech... czasami smutny...


Kto z nas nie chciał powrócić w okolice, gdzie czuliśmy się najlepiej, przeżywaliśmy cudowne przygody i za którymi w końcu najzwyczajniej w świecie się stęskniliśmy? Krótką wycieczkę w okolice Lichotki odbyliśmy w opowiadaniu Szaławiła, za które Marta Kisiel otrzymała Nagrodę Zajdla, ale to znowu tak mało, chcemy więcej, jak najwięcej! I doczekaliśmy się, za sprawą Oczu urocznych, kontynuacji… która wcale kontynuacją nie jest.

W Szaławile poznaliśmy Odę Kręciszewską, z natury postrzeloną wiłę, organizującą sobie na nowo życie w urocz(n)ym zakątku, stawiając dom z Allegro. Jednak w pewnych miejscach nikt nie pozostaje sam na długo i już wkrótce serce Ody zdobywa mała suczka Kuleczka, co raz zagląda do niej po sąsiedzku płanetnik Roch Kusy (zbieżność nazwisk zdecydowanie nieprzypadkowa), a w piwnicy otwiera się brama Piekieł… Wprawdzie wychodzi z niej zaledwie uroczy Bazylek, diablątko zgoła nieletnie, ale w ślad za nim kopytko wystawia jego tatuś, bydlę iście szatańskie. Szczęśliwie tatusiowi rogi przytrzeć się udało, więc cóż innego nam zostaje jak tylko wyczekiwać dalszego ciągu przygód dobrych i wywołujących uśmiech… W końcu Oda znalazła swoje miejsce, teraz dowiemy się, że zaczęła pracować w lokalnej przychodni…

A taka chała, moi drodzy! Ten, kto otwierając Oczy uroczne, spodziewa się lekkiej opowieści na kształt Dożywocia, ciężko się pomyli. Oczywiście, mamy do czynienia z prozą Marty, miejscami można wręcz wyć ze śmiechu, dławiąc się czymś, co aktualnie jemy i pijemy (niniejszym pozdrawiam pomarańczę, która zapałała nadmierną miłością do moich dróg oddechowych w sekundę po tym jak przeczytałam o sosnach mogących szpiegować dla Białej Czarownicy)! To także niezmiennie świat, gdzie spotkamy przeuroczych ludzi, takich choćby jak szef Ody, Krzyś (ciekawe, czy cudowne „Tak, Kssysiu” jest odwołaniem do mojej kochanej Montgomery?), zajadający stres spowodowany małymi dziećmi toną słodyczy. Pojawi się szalony nieco Michałko, bez specjalnej spiny najmujący się za goat-sittera, przyjmujący do wiadomości prawdziwą naturę Bazylka… Powinno być mnóstwo okazji do śmiechu.
Śliczna ta okładka, w pełni oddaje to, co czułam przy lekturze książki...

Ale nie jest. I nawet zbliżające się święta Bożego Narodzenia nie przywołują u naszych bohaterów tego standardowego świątecznego klimatu, tego nerwowego ganiania za prezentami, gotowania tony jedzenia (Bazylek pożerający 24 placki się nie liczy! poza tym to 17 mu zaszkodził!), światełek w każdym zakątku… Zresztą, jak zaopatrzyć się w światełka, skoro prądu nie ma? Są baterie, świece… i magiczny ogień, który należy zapalić, bo Boże Narodzenie może i jest radosne, ale zimowe przesilenie, najdłuższa noc roku i okres ją otaczający ciężko nazwać cudownym i nastrojowym. Bo przecież kiedy mamy do czynienia ze światem mar, wił, płanetników i istot nadnaturalnych, należy się spodziewać kompletnie innych tradycji. Dom zabezpieczyć należy w tradycyjny sposób, a pułapki zastawiać przy pomocy starego żelaza. Zimowe przesilenie przyciąga zło, a istoty i czary chroniące okolicę zniknęły razem z Lichotką…

Nie będą to zaledwie demony (zwłaszcza nie te częstowane świątecznym piernikiem przekładanym powidłami), bardziej przeraża to, co budzą one w sercach i umysłach ludzi. Jak wystarczy jedna iskra, by rozpętać pełne szaleństwo… I niestety, szaleństwo widziane przez nas wszystkich na co dzień, zwłaszcza jeśli czasami masochistycznie wczytujemy się w internetowe dyskusje. U Marty Kisiel to podszepty demona, wytwory skołatanego umysłu… Czytam, czytam i mam, niestety, świadomość, że te słabsze umysły w naszej, nazwijmy ją „prawdziwą”, rzeczywistości także łykają różne głupie pomysły jak żaba muchy. A to tylko jeden z wątków powieści… Innym jest samotność i tę samotność poszczególnych postaci bardzo się czuje. Bohaterowie popełniają błędy i czasem po prostu w nie brną, a my zadajemy sobie pytanie, czy zdołają sobie wyjaśnić, co takiego źle zrozumieli czy czego nie zdołali powiedzieć. Bo czasami naprawdę nie wystarczy lizaczek, by nagle wszystko stało się tęczowe i pachnące kwiatami.

Jakby mało było innych kłopotów, Oda musi odnaleźć siebie i swoją tożsamość. Tak naprawdę nie wie przecież, kim tak naprawdę jest, zarówno jeśli chodzi o świat rzeczywisty, jak i ten bardziej nadnaturalny. To nigdy nie są łatwe rzeczy, a jeśli jeszcze w okolicy plączą się demony, staje się prawie niemożliwe. I chociaż na końcu nie tylko Bazylek pozna mamuffię, to jednak książkę zamykałam nie do końca z lekkim sercem…

Nie mogę Oczu… nazwać tak po prostu przygnębiającymi, bo przecież uśmiechnęłam się niejeden raz. Uśmiechnęłam się na koniec z satysfakcją. Z radością patrzyłam na to, co zrobili wówczas bohaterowie. I tak, tego się spodziewałam. Ale zaskoczyło mnie, że po odłożeniu musiałam pomyśleć, musiałam znaleźć przyczynę, dla której nie jest mi tak „po prostu dobrze”, jak działo się w przypadku chociażby Dożywocia. Atmosfera Oczu to bardziej cykl wrocławski czy Siła niższa, uśmiejemy się, ale i pomyślimy, i zrobi nam się przykro. Zaczniemy też się obawiać o tych wszystkich, których już zdążymy polubić. Dobrze. O to wszak chodzi w literaturze - ma wzbudzać nawet te nieoczekiwane odczucia…

Marta Kisiel, Oczy uroczne, wyd. Uroboros, Warszawa 2019.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

Poznajcie Pchełkę, stojącą na straży dóbr od wydawnictwa. Tak, Magdę Kubasiewicz też będę czytać :)

środa, 6 marca 2019

Szaleństwa profesorowej Szczupaczyńskiej...


Niewiele rzeczy pomaga w wypoczynku i całkowitym zrelaksowaniu się tak jak soczysty kryminał. Szczególną sympatią darzę, rzecz jasna, Agatkę, a i PeeReLowscy autorzy niezmiennie dostarczają mi wiele uciechy. Połykam każdą kolejną kryminałkę, nie zważając na długość, okładkę, epokę czy kolejnego detektywa. Ma być intrygująco, smacznie, oryginalnie i lekko – podręczniki filozofii są zdecydowanie nie dla mnie (o czym, niestety, świadczy moja ocena z tego przedmiotu w indeksie), a modne ostatnimi czasy kryminały skandynawskie (poza Mankellem i Lackberg) doprowadzają mnie do szału swoim „mhrockiem” i powtarzalnością (serio, niemal natychmiast można założyć, że morderca to, to i to, a tak w ogóle sam nam o tym opowie najdalej w trzecim rozdziale).


Zaplątałam się ostatnio do księgarni (naprawdę, unikam jak mogę, tyle książek, tak mało miejsca w domu) i powodowana dziką potrzebą lekkiej i przyjemnej lektury sięgnęłam po dwa kryminały, których akcja dzieje się w XIX-wiecznym Krakowie, a bohaterką jest pani profesorowa Szczupaczyńska, dama niepospolita i niesamowicie znudzona. Nazwisko autorki nic mi nie mówiło do momentu, kiedy spojrzałam na tył okładki – okazało się pseudonimem. Marylę Szymiczkową, wdowę po prenumeratorze „Przekroju” i królową pischingera, do życia powołali Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Przyznam się szczerze: za Jackiem Dehnelem nie przepadam, ale pani w księgarni gorąco zachęcała, a i przeczytane na szybko fragmenty wydały się zdecydowanie zachęcające, więc niewiele myśląc, kupiłam zarówno Tajemnicę Domu Helclów, jak i Rozdartą zasłonę.

Wpadłam, moi państwo, wpadłam po uszy. Profesorowa Zofia Szczupaczyńska jest po prostu przepysznym detektywem w sukni, posługującym się tym samym, co moja ukochana panna Marple: zdrowym rozsądkiem i znajomością ludzkiej natury, choć wspiera ją również wierna kucharka i służąca Franciszka. Cudownie wścibska, fantastycznie mieszczańska Zofia to jednocześnie gotowa na wszystkie ustępstwa dama, by tylko wyjaśnić dręczące ją wątpliwości i zagadki, posunie się nawet do tego, by porozmawiać z kobietą upadłą czy udać się do redakcji znanego socjalistycznego piśmidła (doprawdy, nie wiem, co wymagało od niej większego poświęcenia!). Nie brak jej wad, przeciwnie, ma ich całe mnóstwo, jak wszyscy najlepsi detektywi wszechczasów, ale sprawiają one tylko, że postać żyje, a nie jest tylko napisana na papierze i czytelnik ma dość już po setnej stronie (przypadek Clovisa LaFaya). Pani profesorowa nie zapomina o swojej pozycji w towarzystwie, a niektóre jej wyczyny powodowane są li i tylko chęcią dorównania kuzynce czy też pozyskania uznania ze strony szlachetnie urodzonych.


Sprawy, w które z własnej i niekoniecznie własnej chęci wplątuje się pani Zofia, również intrygują. Wprawdzie na pierwszy rzut oka wydają się nieskomplikowane, jednak ich rozwiązanie wymaga nie tylko sprawności detektywistycznej, ale i kobiecego sprytu oraz taktu. Nierzadko to drobna znajomość pewnego wycinka rzeczywistości może naprowadzić Szczupaczyńską na właściwy trop. Wprawdzie w Tajemnicy… zbrodnia jest trochę zakręcona i wydumana, ale już w Zasłonie… wracamy do przestępstwa obrzydliwie pospolitego, tym bardziej pospolitego, że opartego na rozgrywających się naprawdę tragediach. Smutnych, przerażających, ale faktach. Dziewiętnastowieczna Galicja nie była miejscem przyjaznym nie tylko człowiekowi biednemu, bogatsi czy lepiej urodzeni również nie zawsze mogli czuć się pewni swoich przywilejów. To również świetnie odmalowano w powieści. Codzienne życie Krakowa schyłku wieku, obyczaje, stroje, wszystko dodaje kolorów i sprawia, że delektujemy się przygodami profesorowej również pod względem obyczajowym.

Panowie Dehnel i Tarczyński napisali już trzecią część cyklu i zdecydowanie chcę ją mieć w swojej kolekcji! Przepyszne danie, idealne na niedzielne popołudnie. Serwować z pischingerem, koniecznie!

Maryla Szymiczkowa, Tajemnica Domu Helclów, wyd. Znak, Kraków 2015.
Maryla Szymiczkowa, Rozdarta zasłona, wyd. Znak, Kraków 2016.