Na opowiadania Andrzeja Pilipiuka zawsze czekam z niecierpliwością – już nie na te wędrowyczowskie, bo czegoś im w pewnym momencie zabrało (choć zdecydowanie dobrze zrobiły im odstępy czasowe). Jednak kolejne zbiory wydawane przez Fabrykę Słów zawsze oznaczają dla mnie kilka godzin przyjemnej i fascynującej lektury – jak choćby dzisiaj w nocy, gdy siedziałam do drugiej nad ranem, bo tak mnie wciągnęło (wiem, dla niektórych to normalna pora, ale dla mnie dosyć późno). Choć już kilkakrotnie narzekałam tutaj na pewne stałe elementy Andrzejowej twórczości, nie da się ukryć, że autor to niesamowity gawędziarz i opowieści snuje wyjątkowo umiejętnie. No i nie czarujmy się – tworzy znakomitych bohaterów!
I do nich właśnie w tym zbiorze powrócimy. Na pięć opowiadań, cztery dotyczą naszych starych znajomych: Roberta Storma i Pawła Skórzewskiego, z olbrzymią przewagą tego pierwszego. Mam wrażenie, że Andrzej wziął sobie do serca pewną krytykę Roberta, który z młodego człowieka mentalnie zamienił się w zgrzybiałego, nudnego starca – a jeśli nie przejmował się gadaniem i zrobił to czysto instynktownie, tym lepiej. Czytając przygody Storma, nadal czujemy tę nostalgiczną tęsknotę za przeszłością, nie przepełnia ona jednak już całego tekstu do tego stopnia, że człowiek mimowolnie wpada w depresję. Do egzaltowanej panienki mi daleko (o dobre dwadzieścia lat z okładem), więc znacznie bardziej odpowiada mi taki ton opowiadań. A Robert ponownie doświadcza niesamowitego. Jedzie m.in. do Werony, by uczestniczyć w wykopaliskach archeologicznych na zaproszenie profesora Cattaniego, który odkrył bardzo nietypowy artefakt w warstwie, gdzie go absolutnie być nie powinno. Czy chodzi o zwykłe zanieczyszczenia stanowiska czy o coś kompletnie innego?
Ale wracając... do meritumu (odpowiednie określenie w odpowiednim momencie – nie śmiejcie się). Trzeci tekst poświęcony Stormowi zabierze nas do Krakowa, ale także na daleką północ – do Norwegii. Wędrując meandrami zagadek historycznych, malarskich i kryminalnych dotrzemy do naprawdę odległych czasów i tego, co powinno na zawsze pozostać ukryte, a co ludzka ignorancja odkrywa ku własnej zgubie.
Jeśli chodzi o doktora Skórzewskiego, we wcześniejszych
tomach osiągnął już wiek dosyć zaawansowany, nic dziwnego zatem, że od
poprzedniego zbioru wracamy do jego młodości. Tym razem staniemy się świadkami
jednej z jego przygód studenckich, konkretnie tego, czego doświadczył w
carskiej twierdzy, przerobionej na więzienie. Jest to chyba najsłabszy tekst w
książce, bo samej akcji tam niewiele, została potraktowana czysto pretekstowo,
by po prostu napisać o Skórzewskim – czego nie potępiam, ale porównując Pokusę
uśmiechu do innych przeżyć doktora, odczuwam potężne rozczarowanie.
Odkładając ten tom opowiadań Andrzeja, miałam wrażenie, że wróciłam z dalekiej podróży. Gawędziarski talent Pilipiuka sprawia, że (niemal) każda przedstawiana przez niego historia wydaje się prawdziwa i aż chciałoby się poszukać źródeł, by dogrzebać się do dalszych losów bohaterów. Jak pisałam wcześniej, brak tutaj tej straszliwej beznadziei, przepełniającej kilka poprzednich tomów, a to sprawia, że Zło ze wschodu czyta się bardzo dobrze. Dodatkową zaletą książki są klimatyczne ilustracje niezawodnego Pawła Zaręby.
I wiecie co? Żałuję, że nie zostawiłam sobie choć jednego
opowiadania na dzisiaj... ale przecież nie mogłam się od nich oderwać!
Andrzej Pilipiuk, Zło ze wschodu, il. P. Zaręba, wyd.
Fabryka Słów, Lublin 2023.