Nie, wbrew tytułowi nie będziemy dzisiaj mówić o Kate Daniels! Pamiętacie Idę?
Nieznośną, prześladowaną przez Pecha (tak, tak, koniecznie przez duże P)
szamankę od umarlaków, próbującą pokonać swoje Nemezis: wpierw Kusiciela, potem
Demona Luster? Pewnie, że pamiętacie – takich bohaterów się nie zapomina!
Przygotujcie się zatem na kolejne spotkanie… wyjątkowo mroczne spotkanie. Wszak
zaczyna się od odkopania bezimiennego trupa oraz ofiary z demona, a potem… A
potem będzie już tylko gorzej. Nieoczekiwanie bowiem Idzie i jej
współpracownikom z WON przyjdzie stawić czoła staremu Złu, przeciwnikowi,
spoczywającemu martwo w uśpieniu niczym sam Przedwieczny.
Owszem, brzmi to
jak streszczenie kolejnego banalnego horroru (albo odcinka Supernaturala),
ale zapewniam, że do banału Fałszywemu pieśniarzowi bardzo daleko.
Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą naszej głównej bohaterki, wszak Ida
nie załatwia demonów mrugnięciem, a starodawnych rytuałów i zaklęć nie znajduje
w 5 minut w internecie. Mimo wspierającego ją Kruchego, pozostaje sobą, ze
wszystkimi dotychczasowymi wątpliwościami, które pogłębiają się w miarę
uświadamiania sobie prawdziwej natury swojego daru i powodu, dla którego rodzina
zawsze traktowała ją per noga. Jednocześnie próbuje pokonać wszystkie
przeszkody – materialne i niematerialne. Idzie nie brakuje odwagi, a za
przyjaciół dałaby się przecież posiekać. Ma również sojuszników, na szczęście
już nie tak czarno-białych jak w Demonie luster. Wyjaśni się przy okazji
jedna z tajemnic z przeszłości Kruchego i nie jest to zaledwie klątwa rzucona
na nauczycielkę od matematyki za wyjątkowo parszywy sprawdzian. Będzie
skomplikowanie, bo przecież życie samo w sobie jest skomplikowane.
W Fałszywym
pieśniarzu dotkniemy bowiem tego, co zawsze okazuje się tym najwyższym
pragnieniem magicznych z przerostem ambicji: sprytu, przebiegłości i
bezwzględności przeciwnika. Posłuchamy opowieści o tęsknocie, próbie
posługiwania się magią w sposób zakazany… Bo niezależnie od tego, czy potrafimy
posługiwać się tajemniczymi mocami czy też nie, zawsze dążymy do spełnienia takich
lub innych marzeń oraz fantazji – czasami nie zważając na możliwe konsekwencje.
A konsekwencje postępowania niezgodnie z zasadami mogą okazać się naprawdę
przerażające.
Już poprzednia
część (recenzja tutaj) miała bardzo ciężki klimat i
duszne, klaustrofobiczne opisy, sprawiała, że ciarki niejednokrotnie przebiegały
nam po grzbiecie. Podobnie jest i tutaj, co zapowiada chociażby znakomita, ale
i przerażająca okładka. Nie tylko Ida, także czytelnik zdaje sobie sprawę z
tego, iż gra naprawdę toczy się o najwyższą stawkę, a przeciwnik będzie
wyjątkowo paskudny. Fałszywy pieśniarz jest również książką w pewien
sposób bardzo smutną, opowiadającą o stracie, co jeszcze bardziej pogłębia ten
ciężki nastrój, obecny od pierwszych stron. Niby zdarzają się zabawne
komentarze, komiczne sytuacje (w końcu to Ida!), ale są jednak w znakomitej
mniejszości…
Ida Brzezińska
dorosła, a może raczej wrosła w magiczny świat. Dorosła również seria o jej
przygodach, które wprawdzie niejako od początku były nieprzyjemne i mroczne, jednak
z każdym tomem przeciwnicy stają się jeszcze groźniejsi (normalnie jako te
bossy w różnych grach), a konsekwencje straszniejsze. Owszem, magia może być
wspaniałym darem, jednak w ujęciu Martyny Raduchowskiej pozostaje przede
wszystkim dużym obciążeniem i właściwie klątwą. Przekonamy się o tym i w tej
odsłonie cyklu, a jeśli ukaże się następna, podejrzewam, że będzie już czysto depresjogenna.
Fałszywy pieśniarz nie dał mi bowiem poczucia zadowolenia z zakończenia,
przekonania, że będzie lepiej. Nie, pozostawił mnie tam, gdzie tkwiłam niemal
od początku książki – w świecie, w którym niewiele zależy od nas, a
nieświadomość pewnych rzeczy nie jest usprawiedliwieniem… Smutne, przerażające…
takie… prawdziwe.
Martyna
Raduchowska, Fałszywy pieśniarz, wyd. Uroboros, Warszawa 2019.
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz