Nieczęsto zdarza się, żebym zamieszczała tutaj recenzję
filmu – tym razem jednak po prostu muszę. Rzadko kiedy dany tytuł wywołuje aż
takie kontrowersje, a jednocześnie tak bardzo chcę go obejrzeć. Nie ukrywajmy,
w końcu Han Solo i Indiana Jones to ikony Kina Nowej Przygody, a moje pokolenie
– chociaż przecież z pewnym opóźnieniem – w jakiś sposób się na nim wychowało. Opowieści
rodzące się w głowie George’a Lucasa stworzyły niesamowite zjawisko popkulturowe,
ukształtowały też nasze oczekiwania wobec rozrywki i tego, co kinematografia
może zaoferować.
Nie liczyłam specjalnie na nic po koszmarnym Królestwie
kryształowej czaszki. To już nie chodziło o kosmitów, ale całość tego filmu
wydawała się stworzona „bez serc, bez ducha” – ot, próba osadzenia Indy’ego
w nowym settingu, próba przekazania pałeczki młodszemu pokoleniu. Coś gdzieś
jednak nie wypaliło – podobnie jak w przypadku Ostatniego Jedi –
widziałam tę odsłonę przygód doktora Jonesa zaledwie dwa razy. I nie – nie pierwszy
i ostatni. Uczciwie dałam mu kolejną szansę – no po prostu nie zażarło.
Wokół Artefaktu przeznaczenia jeszcze przed premierą
toczyło się już wiele dyskusji, a ja – szczerze mówiąc – nie miałam żadnych
oczekiwań. Wiedziałam, że powrócą naziści, będą podróże w czasie – tu zaczęłam
się trochę bać. Na wielu kanałach recenzenckich na YT bito na alarm: będzie
wtopa, Kathleen Kennedy chce zastąpić Indy’ego kobietą! Nie lubię Kathleen
Kennedy i jej tendencja do feminizowania SW bez głębszego zrozumienia fenomenu
oryginału wku...rza mnie nieziemsko, przyznam więc, że poczułam lekkie
zaniepokojenie. Nie ukrywajmy, LFL nie uczy się na swoich błędach i serio,
fanów nie obchodzi, czy Rey jest kobietą, mężczyzną czy exogorthem (to ten
ślimak z kosmosu, jakby ktoś nie wiedział), niech tylko będzie dobrze napisaną
postacią – a nie jest. Co zatem należy zrobić? Zapowiedzieć kolejny film z tą
bohaterką i nazwać zawiedzionych fanów mizoginami. Nie, Kathleen kompletnie nie
rozumie pewnych zasad opowiadania historii i to jest powód, dla którego
szczerze obawiałam się nowego Indiany Jonesa.
Krótkie streszczenie (mam nadzieję, że obejdzie się bez
spoilerów, postaram się!) dla tych, którzy filmu jeszcze nie widzieli i wciąż
się wahają. Przechodzącego na emeryturę doktora Jonesa odwiedza jego córka
chrzestna, Helena Shaw, i prosi o pokazanie jej fragmentu mechanizmu z
Antykithiry, który Indy i jej ojciec wyrwali kiedyś z łapsk nazistów. Basil Shaw
dostał świra na jego punkcie, twierdząc, iż jest to artefakt bardzo niebezpieczny,
chciał go zniszczyć, a Indy – rzecz jasna – włączył go do zbiorów muzealnych,
dla potomności. Motywacje Heleny nie są jednak tak niewinne, a jej wizyta
rozpętuje piekło w życiu steranego wiekiem (i kilometrami!) archeologa – najpierw
pojawia się w nim CIA i płatni zabójcy, a potem... znowu naziści! O co tu, do
diaska, chodzi? I dlaczego Archimedes, któremu w filmie przypisuje się
stworzenie mechanizmu, podzielił urządzenie i je ukrył (ale zostawił wskazówki,
jak do niego dotrzeć, niemal tak, jak było z mapą prowadzącą do kryjówki
Skywalkera)?
Śpieszę uspokoić wszystkich: jest dobrze! Jest nawet bardzo
dobrze, choć początkowo miałam swoje obawy. Otwierającą film sekwencję
przedstawiającą perypetie Indy’ego i Basila starających się odzyskać jeden
artefakt, a kończących z drugim, zrobiono naprawdę świetnie, choć od czasu do
czasu odmłodzona twarz Forda wydaje się równie plastikowa jak topiąca się facjata
herr Tohta. Klimat Nowego Jorku, euforia związana z lądowaniem na Księżycu... To
wszystko żre jak diabli, a ukazywany w trailerach konny pościg w metrze bawi do
łez. Gdy Indy wyrusza na swoją kolejną, wielką przygodę, tak, wyraźnie widzimy,
że się mocno postarzał i odczuwa zmęczenie życiem i sytuacją rodzinną, ale
absolutnie nie zabiło to w nim ducha przygody i jego sprytu. Przyznam, że w pewnym
momencie obawiałam się, czy ten motyw nie stanie się karykaturalny i nie
posłuży do ośmieszenia postaci, ale nie! Paradoksalnie działa to w drugą stronę
– to zadufani w sobie młodzi dostają po nosie, odsyłając Indianę Jonesa na
przedwczesną emeryturę!
Jak w tym wszystkim prezentuje się owa nieszczęsna Helena
Shaw? Ano dokładnie tak, jak wszystkie inne kobiety w filmach o Indianie! Podobnie
jak Marion Ravenwood ma wiedzę i doskonałe pomysły, nie jest damą w opałach,
irytuje na równi z Willie Scott i bywa antypatyczna niczym Elsa Schneider.
Stanowi interesujące połączenie dotychczasowych towarzyszek Indiany i jeśli
ktoś uważa, że wsadzono ją do filmu jako ikonę feministek, to – moim skromnym
zdaniem – wielce się myli. Chyba że rzeczone feministki myślą o sobie jako o
wkurzających, karykaturalnych babkach, które może i chcą udowodnić, iż są silne
i niezależne, ale tak nie do końca im to wychodzi. Helena i Indy stanowią
świetny duet, wspaniale się uzupełniają, mają ten vibe z poprzednich
filmów. Bardzo dobrze napisana i zagrana postać!
Trochę więcej problemów mam z czarnym charakterem, Jürgenem
Vollerem, czyli postacią Madsa Mikkelsena. Jak w pozostałych przypadkach
indianowych nazistów to naukowiec, ślepo zapatrzony w ideologię i możliwości otwierające
się przed nią dzięki jego odkryciu. Jednak w pewnym momencie wydaje się dość
mocno przerysowany w sposób, którego nie pamiętam aż tak bardzo w przypadku Donovana
czy Belloqa. Gdzieś mi coś tam zgrzytało i nie do końca potrafiłam sobie z tym
wrażeniem poradzić. Wydaje się zbyt przeszarżowany. Swoją drogą, ciekawe, ilu
młodszych Amerykanów uzna wątek współpracy ich rządu z byłymi nazistami za
wydumany? Serio się nad tym zastanawiam, bo kilkakrotnie słyszałam ciekawe opinie
ze strony tej nacji dotyczące pewnych wydarzeń II wojny światowej (choć moim
hitem pozostanie już na zawsze facet, który po wyjściu z obozu Auschwitz nadal
twierdził, że to wszystko ściema, bo niektóre opowieści nie trzymają się kupy.
Autentyk. Bycie pilotem wycieczek wymaga olbrzymich zasobów tolerancji na debili).
Czy zatem jest idealnie? Nie do końca, bo kilka rzeczy bym
pewnie zmieniła, jak choćby długość ostatniego aktu historii, ale jest na tyle
dobrze, że na myśl o seansie do głowy przychodzą mi głównie jego plusy (cudowna
wymiana zdań o tym, kto gdzie powinien pozostać, śmieszy do teraz). Bawiłam się
naprawdę świetnie, jak za starych czasów, dostałam kolejny klasyczny film o
Indianie, a końcówka sprawiła, że się popłakałam – ze wzruszenia. Po prostu. To
naprawdę godne pożegnanie kultowego bohatera, świetne kino i doskonała
rozrywka. I nawet jeśli czasami zdarzają się głupotki na miarę legendarnej już
podróży na kadłubie łodzi podwodnej przez Morze Śródziemne, to są po prostu elementem
konwencji. Jestem dziwnie przekonana, że ten czwarty Indiana Jones zostanie ze
mną na długo. Że niby piąty? Eeee, przecież między Ostatnią krucjatą a Artefaktem
przeznaczenia niczego nie było.
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia, reż. J. Mangold, wyst. H. Ford, M.
Mikkelsen, P. Waller-Bridge, A. Banderas, J. Rhys-Davies i inni, USA 2023.