piątek, 13 grudnia 2019

Lekturki świąteczne


Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam wręcz w grudniu połykać tzw. „literaturę świąteczną”. Cudownie niewymagające perypetie bohaterów, akcja tocząca się wokół Bożego Narodzenia, zarówno czasowo jak i fabularnie, to idealna wręcz lektura na zwariowane dni, podczas których sprzątamy, gotujemy, pieczemy, robimy zakupy, a wszystko z niemym obłędem w oczach. Wiadomo, że będzie romantycznie, będzie ciepło, z problemami, ale wszystko i tak skończy się dobrze. Nic dziwnego, że pod koniec roku księgarnie zapełniają się tego typu książkami, gorszymi, lepszymi, ciekawszymi, nudnymi… Ot, świąteczne przyjemności. Guilty pleasure, jakby ktoś powiedział.

W tym roku miałam okazję zaopatrzyć się w dwie pozycje, obie polskich autorów, obie ukazały się nakładem wydawnictwa w.a.b. Jedna to powieść autorstwa Magdaleny Kubasiewicz (wielce ją poważam za Gdzie śpiewają diabły), zatytułowana Wigilijny pech. Druga kusi piernikami na okładce i nic dziwnego, skoro akcja rozgrywa się przeważnie w Toruniu, a i akcja jest po części skoncentrowana wokół korzennych przysmaków – Szczęście z piernika Tomasza Betchera.


Bohaterka Wigilijnego pecha, Diana Dąbrowska, zwana przez wszystkich DiDi, Świąt nienawidzi. Zawsze w Boże Narodzenie albo dostawała w skórę nie za swoje przewiny, albo przydarzało jej się coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego… w skrócie: końcówka grudnia stanowi dla niej jedną wielką katastrofę. Nie wygląda na to, by w tym roku miało być inaczej, bo nie dość, że rzucił ją chłopak, to jeszcze zrobił to przed WWR: Wielkim Wydarzeniem Rodzinnym, ślubem jej najmłodszej siostry. Jeśli dodamy do tego fakt, że rodzina Dąbrowskich mieszka w dość małym miasteczku, gdzie każdy zna każdego, a plotki rozchodzą się z prędkością światła, łatwo wyczuć, na czym polega ta tragedia. A to zaledwie początek! Na scenę wkraczają upiorni przyszli i obecni członkowie rodziny, niespodzianki (rzecz jasna niemiłe) po prostu się mnożą, a wredny sąsiad jest świadkiem na ślubie i nie można go wyrzucić za drzwi!

Od razu uprzedzam: oj, nie jest w tej książce przez większość czasu zbyt optymistycznie. Stosunki małomiasteczkowe i rodzinne są ukazane z dużym znawstwem: to nie sielanka. Nie będzie jak w ciepłym filmie świątecznym – tutaj jedyny zwarty front tworzą trzy siostry Dąbrowskie. Wszystko inne dookoła, nawet osoby im najbliższe, wcale nie są takie, jakbyśmy się mogli spodziewać. Kłębiące się wokół nich wydarzenia, rozmowy czy choćby zwyczaje (sprzątanie przedświąteczne, tego nie można odpuścić nawet przyszłej pannie młodej!) mogą doprowadzić do szału i naprawdę się dziwię, że koniec końców finał jest, jaki jest. Owszem, z pewnym zaskoczeniem, ale jest. Właściwy dla tego typu literatury.

Również bohaterom Szczęścia z piernika los nie sprzyja. Bohater, Rafał, właśnie wyszedł z więzienia i szuka sposobu na nawiązanie dobrego kontaktu ze swoją córką, Oliwią. Choć mieszkają w Gdyni, pewne sprawy rodzinne kierują ich wprost do Grodu Kopernika, gdzie nie dość, że poznają nienajlepsze oblicza samych siebie, to jeszcze na ich ścieżkę wkroczy Kalina – „korzenna dziewczyna”, starająca się otworzyć własną piernikarnio-kawiarnię, choć ostatnio piętrzą się przed nią same przeciwności. A to piec, a to narzeczony, a to pieniądze… Cała trójka będzie miała okazję się spotkać, porozmawiać… i nie tylko… Toruń, grudzień, śnieg, pierniki, miłość, rodzina – wszystko zdaje się składać na idealny przepis na powieść świąteczną.

I tak jest, jednak nie do końca. Owszem, nie wymagam od książek bożonarodzeniowych nadmiernego realizmu i dobijającego pesymizmu, to nie taka literatura. Problem polega jednak na słowie nadmierny. Olbrzymią zaletą Wigilijnego pecha jest ewidentna znajomość tego, o czym Magda Kubasiewicz pisze, natomiast jeśli chodzi o Szczęście…, wydaje mi się, że to po prostu bajka, bajka świąteczna. Postaci zarysowane są wyjątkowo grubymi krechami, a realia… no cóż, dość pretekstowe. Wszystko układa się za dobrze, nawet jak na, nazwijmy to, Harlequin. Umiejętności raz nabyte zostają całe życie, a w dodatku ulegają cudownemu przekwalifikowaniu (gra na gitarze po latach przerwy od razu w sam raz na koncert? mechanik doskonale poradzi sobie z piecem gazowym?), źli są źli „bo tak” (i w dodatku albo się nawrócą, albo usuną z drogi bohaterów), a dobrzy zawsze się dogadają. W dodatku nie zapomnijmy o tym, że każdy człowiek z ulicy jest godny zaufania, „bo” – znowu – „tak”.

Bardzo mi to przeszkadza w odbiorze książki Betchera. Moje zawieszenie niewiary, nawet specjalnie dostosowane do literatury świątecznej, idzie się po prostu śniegiem rzucać. Oczywiście, nie wymagam nadmiernego realizmu, ale po prostu jakiegokolwiek – jeśli już osadza się daną powieść w takich, a nie innych czasach i miejscu. Mam wrażenie, że przy pewnych poprawkach (i wcale nie oznaczających przepisania połowy powieści) można byłoby z tego zrobić nawet i fantasy.

Pewnym kryterium oceny jest dla mnie czasami to, czy będę chciała do książki wrócić czy raczej nie. Myślę, że w przyszłym roku sięgnę po przygody sióstr Dąbrowskich, ale Szczęście z piernika wydaje mi się kompletnie jednorazowe. Szkoda, bo potencjał ma całkiem dobry i przy sensownych zmianach to mogłaby być całkiem sympatyczna lektura, a nie tylko sezonowe, jednorazowe czytadło.

Magdalena Kubasiewicz, Wigilijny pech, wyd. w.a.b., Warszawa 2019.

Tomasz Betcher, Szczęście z piernika, wyd. w.a.b., Warszawa 2019.

czwartek, 5 grudnia 2019

Matka i Córka


Sporo w kinie fantastycznym dzieł poświęconych stosunkom robocio-ludzkim, a niektóre z nich to już klasyka, że wspomnę tu tylko o Blade Runnerze czy Terminatorze. Mamy roboty mordercze, wyzyskiwane, ludzkie – do wyboru, do koloru. Kolejną wariacją na temat jest produkcja I am Mother.

Na początku filmu zapoznajemy się z kilkoma faktami – zaledwie dzień wcześniej nastąpiło Wyginięcie, w rezultacie którego na powierzchni naszej planety nie pozostał już żaden człowiek. Szczęśliwie zanim do teto doszło, stworzono kompleks, gdzie ukryto embriony, niezbędny ekwipunek, zapasy, i, co najważniejsze, robota, mającego zająć się „wyhodowaniem” nowej ludzkości – od umieszczenia zarodka w sztucznym łonie (gdzie dojrzewa nie przez 9 miesięcy, a zaledwie dobę), przez zajmowanie się oseskiem aż po jego wychowanie na wrażliwą istotę, potrafiącą nie tylko walczyć o przetrwanie w obliczu skażenia zewnętrznego świata, ale też dokonywać istotnych i właściwych wyborów moralnych.

 

Kiedy „rodzi się” dziewczynka, Córka, od dzieciństwa uczy się tego, jaka spoczywa na niej odpowiedzialność. Ma być doskonałą Starszą Siostrą, opiekunką bardzo licznej rodziny, czekającej na przyjście na świat. Nie dzieje się tak jednak przypadkowo – embriony czekają, bowiem Matka musi się nauczyć wychowywania ludzkiej istoty. Uczą się zatem obie – i Matka, i Córka, a w ich wzajemnych stosunkach wyraźnie daje się wyczuć prawdziwe oddanie.

Córka dorasta i dojrzewa, a wraz z wiekiem przychodzą naturalne wahania i bunt, nawet wobec robociego „rodzica”. Pragnie poznać coś więcej poza niekończącymi się korytarzami. Kiedy w teoretycznie szczelnym obiekcie pojawia się mała myszka, postrzegana i zniszczona przez Matkę jako skażenie, w Córce narastają wątpliwości oraz pragnienie poszukiwań – chce na własne oczy zobaczyć ten świat zewnętrzny.

Niespodziewanie jednak ratuje życie Kobiety, błagającej o pomoc tuż przed drzwiami obiektu. Próby ukrycia jej przed Matką spełzają na niczym – robot dowiaduje się o gościu i zaczyna się pojedynek o duszę Córki – Kobieta opowiada kompletnie inną historię niż Matka.


Obserwowanie faustowskiej niemal walki o dziewczynę to czysta przyjemność, bo scenarzyści i aktorzy doskonale wykorzystają nie tylko kameralność scenerii, ale i materiał, z którym pracują. Niewinność i naiwność Córki, muszącej w końcu podjąć najważniejsze, prawdziwe decyzje, prowadzą do rewolucyjnych wydarzeń, doskonale zagranych przez Clarę Rugaard. Szczerze mówiąc, młoda aktorka miejscami wydaje mi się nawet lepsza niż Hilary Swank i mam nadzieję, że czeka ją zacna kariera, tym bardziej że typem urody idealnie wpisuje się w obecne trendy Hollywood (nie mogę się tylko zdecydować, czy bardziej przypomina mi Alexis Bleder czy Emilię Clarke). Po raz kolejny w futurystycznej (choć oszczędnej) scenerii zadano również odwieczne pytanie: co jest bardziej ludzkie, bardziej idealne – człowiek czy jego twór? Tutaj musimy również sprecyzować, co to znaczy być człowiekiem właściwym, prawdziwą Matką nie tylko rodziny, ale i ludzkości. Odpowiedź potrafi zaskoczyć, a już na pewno skłonić do głębszych przemyśleń.

Nie spodziewajcie się po I am Mother fajerwerków, spektakularnych efektów specjalnych i widowiskowych rozwiązań. Najważniejsze dylematy również musimy rozwiązać sami. Sięgnijcie po ten film, a otrzymacie kameralny dramat o ludzkiej naturze.

I am Mother, reż. Grant Sputore, wyk. Rose Byrne, Clara Rugaard i Hilary Swank, Australia 2019.

wtorek, 5 listopada 2019

Cathiowy rozkład jazdy - Falkon 2019


Wiecie, co odbywa się w Lublinie w ten weekend? Dokładnie tak – Falkon! Po rocznej przerwie znowu jadę na lubelskie Targi i jak to zwykle bywa w moim przypadku, będę miała kilka punktów programu. Jeśli chcecie posłuchać coś niecoś o Gwiezdnych wojnach i Supernaturalu, zapraszam.

Gdzie odpoczywała Amidala, a gdzie harował Luke, czyli o miejscach, w których kręcono Gwiezdne wojny.
pt., godz. 16:00, Aula 2.
Od dawna wiemy, że to Tunezja udawała Tatooine, ale czy orientujecie się, jakie inne miejsca zostały wykorzystane przy kręceniu Gwiezdnych wojen? Cathia zaprasza na ciekawą podróż – wprawdzie gwiezdną, ale po naszej planecie!

Star Wars sposobem na życie? – panel
pt., godz. 19:00, Antresola

Supernaturalowe anioły i ich korzenie.
sb., godz. 14:00, Aula 2
Wszyscy słyszeliśmy, że Castiel to anioł czwartku, ale czy naprawdę istnieje w judeochrześcijańskiej mitologii? Co z czwórką archaniołów? Co z pozostałymi? Porozmawiamy sobie o korzeniach i różnych przeinaczeniach…

Ten, co psoci, ten, co bawi. Tricksterzy w popkulturze. – panel
sb., godz. 18:00, Antresola

Najlepsze pomysły w Star Wars i jak je sknocono?
nd., godz. 10:00, Aula 2
Zdarzyło Wam się już kiedyś, że kochaliście jakąś postać (choćby czwartoplanową), a potem twórcy obeszli się z nią wyjątkowo okrutnie, bo tego wymagała fabuła lub wiek odbiorcy? Znam to uczucie i zamierzam się z Wami podzielić traumą…

Depresja: obraz a rzeczywistość. – panel
nd., godz. 11:00, Antresola

To co, widzimy się na Falkonie? Pomiędzy punktami programu możecie znaleźć mnie np. na stoisku Legionu 501 i Eagle Base.

A tu trwała walka z laptopem... dwa lata temu.


poniedziałek, 28 października 2019

Potopione skarby


Lubicie książki o poszukiwaniu skarbów? Na pewno, w końcu nie bez powodu jedną z najpopularniejszych książek naszego dzieciństwa była seria o Panu Samochodziku, a pozycje Clive’a Cusslera zawsze lądują na liście bestsellerów. To jednak poszukiwania skarbów wyimaginowane, sięgające do zagadek historii, ale przecież nikt nie podniósł Titanica ani nie odnalazł skarbów templariuszy w Polsce… Pewnie, niejednokrotnie czytało się o niesamowitych odkryciach w gazetach, często zupełnie niespodziewanych, bo ten archetypowy rolnik na polu o coś zawadził albo archeolodzy nazwali skarbem trzy kości na krzyż, znalezione na terenie pod autostradę.

Poszukiwania śladów przeszłości nie ma bowiem na ogół w sobie tej awanturniczości i dreszczyku rodem z Indiany Jonesa. To raczej ta żmudna robota z Morderstwa w Mezopotamii, jeśli już jesteśmy przy książkach i filmach. Nadal jednak można odkrywać rzeczy niesamowite i to w miejscach, o których w życiu byśmy nie pomyśleli, że coś można tam znaleźć… Na przykład w Wiśle. W samym sercu Warszawy.

Każdy z nas kojarzy, rzecz jasna, potop szwedzki, o ile tylko regularnie nie zasypiał na lekcjach historii lub języka polskiego. Niewiele osób jednak wie, że poza standardowym plądrowaniem zdobytych ziem, Szwedzi rabowali też rzeczy teoretycznie niemożliwe do zrabowania. Co na przykład? Klatki schodowe, rzeźby, ambony czy chrzcielnice z kościołów, marmurowe posadzki… Po co? Bo Szwecja była niemożebnie wręcz wówczas uboga, więc dokładnie WSZYSTKO stanowiło bardzo cenny łup. W Warszawie ogołocono tak do zera zarówno Zamek Królewski, jak i inną monarszą rezydencję, zwaną wówczas Villa Reggia. Nadal można ją zresztą zobaczyć, wystarczy zajrzeć na kampus UW na Krakowskim Przedmieściu, to pałac Kazimierzowski. Co zrobiono z tymi wszystkimi ozdobami? Załadowano na tratwy i przetransportowano nad morze, korzystając oczywiście z najlepszej dostępnej drogi, czyli Wisły. Tak się jednak złożyło, że dwie z tratew rozbiły się wkrótce po odbiciu od brzegu i zatonęły.


Uratowane z potopu to kronika tych właśnie zagubionych skarbów – poszukiwanych już od XVII w. Król Jan Kazimierz zaraz po zakończeniu wojny pragnął je odnaleźć, częściowo coś tam się udało zlokalizować, ale stosunkowo niewiele. Sprawa poszła w zapomnienie aż do początku wieku XX, kiedy to wysłani w okolice Cytadeli piaskarze znaleźli kilka rzeźb, w tym przepięknego orła. Sprawę zamieciono, bo w interesie carskich władz nie było wskrzeszanie narodowych polskich aspiracji i tak sobie czekała na pasjonata i odkrywcę.

Stał się nim Hubert Kowalski, śledzący losy zaginionych transportów, próbujący ustalić ich lokalizację i je odnaleźć. Książka przybliża nam jego badania, prowadzone tygodniami w Archiwum Akt Dawnych (żadnych fajnych niespodziewanych odkryć w zatopionych studniach!), kilka sezonów bezużytecznych poszukiwań… Aż wreszcie ten triumf absolutny, kiedy szwedzkie łupy zostały odnalezione!

Wszystko opisano wyjątkowo przystępnym językiem, a w dodatku, dla osób jakby mniej historycznych, od A do Z. Autorzy wyjaśnili genezę wojen szwedzkich, najważniejsze wydarzenia, przedstawili osoby dramatu w taki sposób, że człowiek pochłania każdy kolejny rozdział jak powieść sensacyjną. Liczne ilustracje wspomagają wyobraźnię i pozwalają uświadomić sobie, co może okazać się skarbem. Co więcej, przez to, że pozycja omawia całe zagadnienie kompleksowo, łatwo uświadomić sobie, jak skomplikowane są losy rozmaitych łupów wojennych i to, że czasami taki rabunek może doprowadzić do tego, iż w ogóle przetrwają zawieruchy dziejowe.

A to wprawdzie nie skarby, ale takie właśnie rzeczy regularnie wyłaniają się spod wody za każdym razem, kiedy spada poziom rzeki. Dużo gruzu zrzuconego do niej tuż po wojnie, kiedy trzeba było jakoś oczyścić Warszawę...

Lubicie opowieści o poszukiwaniach skarbów? Już ustaliliśmy, że tak! To teraz sięgnijcie po książkę o skarbach prawdziwych, o nadziejach, poszukiwaniach, klęskach i sukcesach. Pozycję, która pomoże Wam zrozumieć, co stało się podczas potopu i że to wcale nie tylko Kmicic i obrona Jasnej Góry. Dołączona w zestawie płyta z filmem bez wątpienia pomoże urozmaicić długie jesienne wieczory…

Marcin Jamkowski, Hubert Kowalski, Uratowane z potopu, wyd. Agora, Warszawa 2018.

czwartek, 24 października 2019

Wąsem i pistoletem laserowym!


Tajfun to kosmiczny agent służb specjalnych, stworzony przez Tadeusza Raczkiewicza w latach 80. Jego przygody były publikowane w Świecie Młodych, który wspominam z nostalgią, acz przyznam, że tego bohatera kompletnie nie pamiętam. Komiks zyskał sobie wielu fanów, co po wielu latach zaskoczyło samego twórcę, jako że redakcja ŚM nawet nie raczyła poinformować go o bardzo pozytywnym odzewie.

To właśnie fani są odpowiedzialni za „drugie życie” opowieści Raczkiewicza! Za ich sprawą wydano zebrane Komiksy nieznane. Wydawnictwo Ongrys opublikowało także kolejne zeszyty przygód agenta. Niedawno ukazała się także antologia Tajfun. Nowe przygody i właśnie z nią miałam okazję się zapoznać.


Jak już mówiłam – postaci wcześniej nie kojarzyłam, więc nie bijcie! O antologii dowiedziałam się podczas spotkania z jej twórcami – mówili ciekawie, sympatycznie, zaintrygowali. Dodatkowo, nie ukrywajmy, agent specjalny z tym zacnym polskim wąsem to naprawdę rozwiązanie cudownie oryginalne, więc pobiegłam czym prędzej nabyć nowe przygody Tajfuna. Zainteresowało mnie bowiem również założenie projektu – opowieści są autorstwa różnych rysowników, różniące się klimatem, długością, stylistyką…

Muszę przyznać, że eksperyment udał się po prostu rewelacyjnie! To rewelacyjny kawałek opowiadanej historii, bez zadęcia i pretensji do bycia czymś kompletnie innym. Jak to powiedział ktoś na spotkaniu: „Jakie drugie dno? Tam pierwszego czasami nie było!”. Różnorodne przygody kosmicznego agenta i jego pięknych asystentek-agentek, Kriss i Maar, przywołują czasami po prostu uśmiech, zaskakują rozwiązaniami, a czasem wprost łamią czwartą ścianę (hmmm, nie jestem znawcą komiksów, nie będę udawać – może wiecie, jak w tej formie opowieści nazywa się świadome nawiązywanie przez bohatera do faktu, że jest bohaterem komiksu… na studiach na 100% ktoś by mi odpowiedział, że postmodernizm…). Niektóre akcje zalatują lekko seksizmem, ale jest to robione z takim urokiem, że można się tylko uśmiechnąć (karambol!). Do moich najulubieńszych historii na pewno zaliczę Dystyngowaną narośl, przy której ryknęłam radosnym rykiem. Nie znajdziecie w tym tomie rzeczy superodkrywczych, zupełnie nie ten typ twórczości, ale to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, sprawia olbrzymią przyjemność, a wyłapywanie poszczególnych nawiązań (zwłaszcza w Armii Lucyfera – ach, Ekspedycja!) to zabawa na cały wieczór!

Tu kadr z mojej ulubionej opowieści.

Różnorodność kreski oraz klimatu opowieści również sprzyja pozytywnemu odbiorowi komiksów. Nie będę udawać, że wszystkie mi się podobały (lubię rysunki realistyczne), ale i te nieco bardziej karykaturalne przeczytałam ze smakiem, bo taka odmiana tylko dodaje atrakcyjności całej antologii. To tak, jak w przypadku pudełka czekoladek – zjesz wszystkie, a potem ocenisz, która smakowała ci najbardziej, co wcale nie oznacza, że nie skonsumowałeś radośnie wszystkich.

Dodatkową zaletą albumu jest również wstęp, przybliżający takiej niezorientowanej w temacie sierocie jak na przykład ja sylwetkę bohatera oraz jego twórcy. Szkoda, że antologia przygotowana jako prezent dla autora wyszła, niestety, już po jego śmierci (luty br.). Teraz możemy ją postrzegać jako hołd dla Raczkiewicza, tym bardziej, że oprócz historii krótszych i dłuższych znajdziemy na końcowych kartach jeszcze coś – fanarty wielu rysowników, prezentujące ich własne spojrzenie na trójkę bohaterów. Nie ukrywam, różnice są spore, ale widać jedno – nikomu Tajfun nie jest obojętny, to wypływa z każdej jednej kreski. Świetna rzecz i doskonały pomysł.

Tutaj spis twórców - jak widzicie, imię ich Legion.

Czasem przypadkowe znajomości okazują się rewelacyjne – tak jest ze mną i Tajfunem. Właśnie zamówiłam na Allegro dostępne zeszyty i już nie mogę się doczekać, kiedy do mnie dotrą. Cóż mogę zatem powiedzieć? Po trzykroć polecam!

Tajfun. Nowe przygody. Antologia, dyr. art. Nikodem Cabała, red. Maria Lengren, wyd. Planeta Komiksów, Warszawa 2019.

czwartek, 17 października 2019

Magia... przeraża!


Nie, wbrew tytułowi nie będziemy dzisiaj mówić o Kate Daniels! Pamiętacie Idę? Nieznośną, prześladowaną przez Pecha (tak, tak, koniecznie przez duże P) szamankę od umarlaków, próbującą pokonać swoje Nemezis: wpierw Kusiciela, potem Demona Luster? Pewnie, że pamiętacie – takich bohaterów się nie zapomina! Przygotujcie się zatem na kolejne spotkanie… wyjątkowo mroczne spotkanie. Wszak zaczyna się od odkopania bezimiennego trupa oraz ofiary z demona, a potem… A potem będzie już tylko gorzej. Nieoczekiwanie bowiem Idzie i jej współpracownikom z WON przyjdzie stawić czoła staremu Złu, przeciwnikowi, spoczywającemu martwo w uśpieniu niczym sam Przedwieczny.

Owszem, brzmi to jak streszczenie kolejnego banalnego horroru (albo odcinka Supernaturala), ale zapewniam, że do banału Fałszywemu pieśniarzowi bardzo daleko. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą naszej głównej bohaterki, wszak Ida nie załatwia demonów mrugnięciem, a starodawnych rytuałów i zaklęć nie znajduje w 5 minut w internecie. Mimo wspierającego ją Kruchego, pozostaje sobą, ze wszystkimi dotychczasowymi wątpliwościami, które pogłębiają się w miarę uświadamiania sobie prawdziwej natury swojego daru i powodu, dla którego rodzina zawsze traktowała ją per noga. Jednocześnie próbuje pokonać wszystkie przeszkody – materialne i niematerialne. Idzie nie brakuje odwagi, a za przyjaciół dałaby się przecież posiekać. Ma również sojuszników, na szczęście już nie tak czarno-białych jak w Demonie luster. Wyjaśni się przy okazji jedna z tajemnic z przeszłości Kruchego i nie jest to zaledwie klątwa rzucona na nauczycielkę od matematyki za wyjątkowo parszywy sprawdzian. Będzie skomplikowanie, bo przecież życie samo w sobie jest skomplikowane.

W Fałszywym pieśniarzu dotkniemy bowiem tego, co zawsze okazuje się tym najwyższym pragnieniem magicznych z przerostem ambicji: sprytu, przebiegłości i bezwzględności przeciwnika. Posłuchamy opowieści o tęsknocie, próbie posługiwania się magią w sposób zakazany… Bo niezależnie od tego, czy potrafimy posługiwać się tajemniczymi mocami czy też nie, zawsze dążymy do spełnienia takich lub innych marzeń oraz fantazji – czasami nie zważając na możliwe konsekwencje. A konsekwencje postępowania niezgodnie z zasadami mogą okazać się naprawdę przerażające.


Już poprzednia część (recenzja tutaj) miała bardzo ciężki klimat i duszne, klaustrofobiczne opisy, sprawiała, że ciarki niejednokrotnie przebiegały nam po grzbiecie. Podobnie jest i tutaj, co zapowiada chociażby znakomita, ale i przerażająca okładka. Nie tylko Ida, także czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, iż gra naprawdę toczy się o najwyższą stawkę, a przeciwnik będzie wyjątkowo paskudny. Fałszywy pieśniarz jest również książką w pewien sposób bardzo smutną, opowiadającą o stracie, co jeszcze bardziej pogłębia ten ciężki nastrój, obecny od pierwszych stron. Niby zdarzają się zabawne komentarze, komiczne sytuacje (w końcu to Ida!), ale są jednak w znakomitej mniejszości…

Ida Brzezińska dorosła, a może raczej wrosła w magiczny świat. Dorosła również seria o jej przygodach, które wprawdzie niejako od początku były nieprzyjemne i mroczne, jednak z każdym tomem przeciwnicy stają się jeszcze groźniejsi (normalnie jako te bossy w różnych grach), a konsekwencje straszniejsze. Owszem, magia może być wspaniałym darem, jednak w ujęciu Martyny Raduchowskiej pozostaje przede wszystkim dużym obciążeniem i właściwie klątwą. Przekonamy się o tym i w tej odsłonie cyklu, a jeśli ukaże się następna, podejrzewam, że będzie już czysto depresjogenna. Fałszywy pieśniarz nie dał mi bowiem poczucia zadowolenia z zakończenia, przekonania, że będzie lepiej. Nie, pozostawił mnie tam, gdzie tkwiłam niemal od początku książki – w świecie, w którym niewiele zależy od nas, a nieświadomość pewnych rzeczy nie jest usprawiedliwieniem… Smutne, przerażające… takie… prawdziwe.

Martyna Raduchowska, Fałszywy pieśniarz, wyd. Uroboros, Warszawa 2019.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

czwartek, 10 października 2019

Ciepełko w sam raz na teraz


Wyróżniam wśród książek specjalny rodzaj – książki ciepełkowe. Służą do stosowania w sytuacji nagłego kryzysu, doła, chęci poprawienia sobie humoru. Wyśmienicie smakują z ulubioną herbatą, kawałkiem ciasta czy nawet całą tabliczką czekolady. Do takich pozycji zaliczam całą „(nie)lichą” serię Marty Kisiel.

Seria, jak pewnie wiecie, składa się obecnie z trzech książek „głównych”, przeznaczonych dla szalonych dziecinnych (ale nie zdziecinniałych) dorosłych (Dożywocie, Siła niższa i Oczy uroczne) oraz podserii dla poszukujących odpowiedzi na niebanalne pytania nieco młodszych – to Małe Licho, opowiadające o perypetiach syna agentki literackiej Kondzia i ducha (nie)Szczęsnego poety romantycznego, czyli Bożydara Antoniego Jekiełłka (dla rodziny i przyjaciół Bożka), jego anioła i potwora spod łóżka, Gucia. Już za kilkanaście dni w łapki stęsknionych za ałtorkowym poczuciem humoru wpadnie kolejna odsłona drugiego cyklu, zatytułowana Małe Licho i anioł z kamienia (o pierwszej pisałam tutaj). Za jej sprawą znowu przeniesiemy się w ciepły i dobry, choć niepozbawiony przecież problemów świat dożywotników, ich opiekunów i przyjaciół.

Już pierwsze strony wprowadzają nas w stosunkowo nieodległy, magiczny wszak okres tuż przed Bożym Narodzeniem. Chłoniemy niemal wyczuwalny z kartek książki aromat pierniczków, grzanego wina czy świątecznego barszczu, wraz z Bożkiem, Lichem i Guciem niecierpliwie czekamy na prezenty. Ciepełko zwariowanej ekipy wciąga nas do ich niezwykłego świata. Chociaż… całej ekipy? Nie, nadal istnieje istota dzielnie stawiająca opór zbiorowemu porozumieniu i pokręconej rzeczywistości, normalnie niczym Gallowie Rzymianom. Tak, chodzi o Zadkiela… tfu, Tsadkiela!

Nieoczekiwanie bowiem to nie Licho będzie tym razem towarzyszem Bożka. W wyniku Wielkiej Katastrofy chłopiec zostaje odesłany na Pierwsze Ferie Bez Mamy, Za To W Towarzystwie Upierdliwego Anioła. Bożek trafia do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, tam, gdzie onegdaj stała Lichotka, a obecnie mieszka kto inny – znana nam skądinąd Oda i jej towarzysze, na czele z pewną kozą… znaczy się czortem. Niestety, takie towarzystwo, jak łatwo się domyślić, zupełnie nie odpowiada pewnemu skrzydlatemu.

Narastające napięcie i konflikt doprowadzą w końcu do konfrontacji. Jej wynik początkowo wydaje się korzystny, jednak po pewnym czasie okazuje się, że chwilowa satysfakcja nie starcza na długo. Zamiast zadowolenia pojawia się zmartwienie i wtedy już na pewno będzie trzeba coś przedsięwziąć. Nic takiego – zaledwie przejść przez Piekło (ale dla początkujących!), pokonać demona… dzień jak co dzień… Najtrudniejsze jednak będzie co innego – przyznanie się do błędu i powiedzenie „Przepraszam”.

Zestaw absolutnie niezbędny do lektury!

Małe Licho i anioł z kamienia nie jest bowiem tylko „książeczką dla dzieci”, czasami przecież traktowaną z przymrużeniem oka. To prawda, fantastycznie opowiada o codziennych zmaganiach nawet tak niecodziennego chłopca jak Bożek (oj, widać, że Ałtorka ma takiego łobuziaka w domu!), o niesamowitych przygodach (trudno, by były inne przypadku Pół-Chłopca Pół-Gluta), wywołuje uśmiech… Ale wszystko ma drugie dno – musimy się nauczyć, że czyny mają swoje konsekwencje, a świat i inne istoty nie są tutaj tylko dla nas. I co najważniejsze – innych również należy szanować właśnie za tę „inność”, nikt nie musi zmieniać się dla otoczenia, zgodnie z oczekiwaniami… Cała książka to przepiękna lekcja tolerancji i dla małych, i dla dużych, tak ważnej zwłaszcza w obecnych czasach. Ale to lekcja nie nachalna, nie na siłę - Ałtorka cudownie rozpisała ją na proste słowa i jeszcze prostsze gesty. W efekcie kiedy kończymy książkę, znowu nam ciepło na sercu, świat ponownie odzyskuje swoje barwy i wiemy, że istnieje nadzieja na to, że najbardziej niereformowalna dusza zrozumie swoje błędy.

Marta Kisiel posiada bowiem Dar Słowa – potrafi przekazać Rzeczy Wielkie w prosty, docierający do każdego sposób. Robi to w dodatku lekko, zabawnie, radośnie, w kilku słowach zapraszając do spotkania z Bożkiem, Lichem, Kondziem i resztą dożywotniego towarzystwa. Jeśli dodamy do tego jeszcze przeurocze ilustracje Pauliny Wyrt, otrzymamy książkę również atrakcyjną wizualnie. Bez dwóch zdań to kolejna pozycja, jaką kupię dla mojej bratanicy – bo chcę, by poznała magiczny świat i nauczyła się wielu skomplikowanych rzeczy właśnie dzięki niemu. A jeśli i Wy szukacie prezentu dla młodszych członków rodziny (tym bardziej, że już niedługo Boże Narodzenie, będzie tematycznie), już wiecie, co kupić. Warto, warto i po trzykroć warto! Jest mądrze i ciepełkowo, a tego przecież potrzebujemy w długie wieczory… wraz z pierniczkiem i gorącą herbatą.

Marta Kisiel, Małe Licho i anioł z kamienia, il. Paulina Wyrt, wyd. Wilga, Warszawa 2019.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

czwartek, 26 września 2019

W sieci nikt nie usłyszy Twojego krzyku...


Lubimy rzeczy, które znamy, prawda? Nie jestem wyjątkiem. Lubię opowieści, zwłaszcza kryminalne, osadzone w naszej, polskiej swojskiej rzeczywistości. Oczywiście, sięgam chociażby po PRLowskie serie z kluczykiem lub jamnikiem, a za Jerzego Edigeya i Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego i majora Downara jestem gotowa dać się po prostu posiekać. Lubię też jednak książki nieco bardziej współczesne, rozgrywające się w tej Warszawie, którą całkiem nieźle znam. W łapy moje wpadł ostatnio całkiem obiecujący kryminał (a może raczej thriller?).

Zaczyna się klasycznie, od trzęsienia ziemi, a potem już tylko lepiej. Trzęsieniem ziemi jest wprawdzie „zaledwie” wypadek samochodowy, za to na zjeździe z Trasy Toruńskiej. Niby zwyczajny wypadek, kolejny zwariowany kierowca w świetnym samochodzie, nie dostosował prędkości do warunków na drodze, nie zahamował, nie zdążył… Oczywiście, pikanterii dodaje nieco fakt, że tenże kierowca to popularny aktor, gospodarz jednego z telewizyjnych programów dla dzieci. Nic dziwnego, że takie wydarzenie szybko dostaje się na karty lub główne strony tabloidów, dla których rzeczy świętych nie ma: im bardziej sensacyjnie, tym lepiej. Nie ukrywajmy, również dzięki swoim czytelnikom, zaglądającym do nich nie po to, by czytać subtelne analizy wierszy. Julita, dziennikarka pracująca w jednej z takich redakcji, zamierza zdecydowanie skorzystać z szansy danej jej przez los. Tymczasem obiecujący trop powoli zaczyna się zmieniać w tor przeszkód, wkrótce prowadzący do najgorszych chwil w jej życiu – po trochę na własne życzenie. Julita koniecznie pragnie jednak wyjaśnić tajemnicę śmierci Ryszarda Buczka, a kolejne wydarzenia tylko ją w tym utwierdzają, bo to już sprawa osobista. Szczęśliwie okazuje się, że może liczyć na sprzymierzeńców, w tym na specjalistę od cyberbezpieczeństwa, Janka Trana (scena pierwszego spotkania bohaterów jest po prostu kwikogenna).

O cyberbezpieczeństwo będzie wszak chodzić. Po przeczytaniu Cokolwiek wybierzesz człowiek naprawdę zaczyna sobie uświadamiać, jak wiele informacji na swój temat pozostawia w sieci i jak wiele z drobnych, przypadkowych danych można się dowiedzieć. Oczywiście, gdzieś tam w tyle głowy pozostaje świadomość, że nikt w sieci nie jest anonimowy, że należy o tym zawsze pamiętać, ale rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele można zrobić zaledwie wykorzystując to, co sami udostępniamy. No dobrze, przyznam się szczerze, że w jednym przypadku zrobiłam fejspalma, jeśli chodzi o „ostrożność” naszej dziennikarki, ale ja w sumie wolę poczytać Niebezpiecznika zamiast Pudelka. Co więcej, nawet nie zdajemy sobie sprawę, w którą stronę idzie nasza technologia, co już jest możliwe, a co jeszcze nie i tu przydaje się informacja zamieszczona w przedsłowiu – „To nie jest powieść science-fiction.” Może nawet nie tyle co przydaje, co raczej przeraża.


Jednak powieść Szamałka to nie tylko opowieść o rozwoju technologii i naszym braku ostrożności. W tle rysuje się również potężna afera, zahaczająca także o Antypody. Kryminalna warstwa powieści jest mocno związana z internetem i możliwościami, jakie daje. Pewnie, na ogół fajnymi, bo można w czasie rzeczywistym podyskutować z całym światem, niektóre dyskusje nie są jednak takie niewinne. A elektronicznie można przesłać sobie nie tylko focie z weekendowego szaleństwa. Wszystko zależy od użytkowników i ich intencji. A te – od Adama i Ewy – potrafią być różne.

Wszystkie wątki od samego początku są wyjątkowo umiejętnie splatane i jeden wynika z drugiego, co daje przyjemne wrażenie ciągłości, a także sprawia, że czyta się ją jednym tchem. Nawet techniczne objaśnienia pochłania się łapczywie, żeby tylko dowiedzieć się, co dalej. Nie jest to tylko zaledwie czytadło, bo po odłożeniu książki czytelnik pozostaje z kilkoma tematami do przemyślenia. Co więcej, żadna z postaci nie jest specjalnie sympatyczna i nie nadaje się na modelowego bohatera (no dobrze, może najbardziej Leon) – wszyscy mają swoje powody, swoje wady i zalety, a obrana metoda wymierzenia sprawiedliwości może pozostawiać wątpliwości i pytanie, czy ofiara powinna być równie bezwzględna, co kat. Czy zbrodnia usprawiedliwia pewne metody?

Nie da się Cokolwiek wybierzesz przeczytać ot tak i po prostu odłożyć na półkę. To kawał dobrej literatury, zmuszającej nawet najbardziej niechętnego czytelnika do przemyśleń i już wiem, że choć dwa tygodnie temu jeszcze nie słyszałam o Jakubie Szamałku, teraz będę łapać za wszystko, co wyjdzie spod jego klawiatury. Bardzo dobra książka! A takich nam przecież potrzeba w coraz dłuższe wieczory…

Jakub Szamałek, Cokolwiek wybierzesz, wyd. w.a.b., Warszawa 2019.

piątek, 23 sierpnia 2019

Opowieści nostalgiczne


Po raz pierwszy pojechałam na konwent w 1998 r. i był to sławetny Nordcon, na którym podobno się wątrobę traci. Wolno, powolutku wkręcałam się w fandom fantastyczny, sama stając się jego aktywną członkinią. Trochę czasu już minęło, pewne rzeczy się pozmieniały (chociażby środki przekazu!), a ja nadal tkwię po uszach w fantastycznym (sic!) środowisku. Jednak jako że starsze dzieje fantastycznego towarzystwa w Polsce znałam raczej tylko z kombatanckich opowieści, z wielką radością powitałam pozycję autorstwa Tomasza Pindela, obiecująco zatytułowaną Historie fandomowe. Co więcej, książka autora, który sam o sobie pisze, że „nie jest członkiem fandomu, ani tym bardziej jego działaczem” to bardzo obiecująca rzecz.

Książka na tle części identyfikatorów konwentowych. Widać tę z mojego pierwszego konu - Nordcon 1998, na drugim pod Krakonem i bodajże Kreskonem jest Arrakon 1999, to też cudowny kon był.

Historie fandomowe podzielone są chronologicznie na kilka części. Pierwsza – Fandom powstaje - dotyczy „czasów najstarszych”, lat 70. i pierwszych klubów powstających czasami ot tak, przy okazji, w bibliotekach, klubach kultury studenckiej. Od 1982 r. fantaści w Polsce ogłaszają nową epokę, etap 2 (określony słusznym hasłem Fandom krzepnie)… Dlaczego właśnie wtedy? No moi drodzy, wówczas ukazał się pierwszy numer pisma zatytułowanego Fantastyka (nadal obecna na rynku jako Nowa Fantastyka). Fandom staje się nieco bardziej oficjalny, w Warszawie rozwija się Klub Tfurców, powstają fanziny czy klubowe wydania powieści… Mamy też wreszcie nasze konwenty, pierwszy Polcon, Nagroda Zajdla… Fandom się zmienia opowiada już o nowszych czasach, końcu lat 80., latach 90., nadchodzącym przełomie również w rodzimej literaturze, zwiastowanym pojawieniem się na scenie Andrzeja Sapkowskiego. Opisywany jest boom wydawniczy (ach, moje ukochane wydawnictwo Phantom Press), powstanie nowych oficyn, okoliczności towarzyszące zalaniu nas falą anglojęzycznych utworów… Jako ciekawostkę wprowadza się nowych członków fandomu – graczy. Mamy też ostatni etap, interesująco zatytułowany Nie ma już fandomu, są fandomy. To teraźniejszość, ta, którą znamy z licznych wyjazdów na konwenty, zaglądania do internetu, grup facebookowych…

Tutaj muszę szczerze przyznać, że mam ochotę wyrwać tę ostatnią część z mojego egzemplarza. Powstrzymuje mnie tylko wpojony od dziecka szacunek do książek… Skąd taka gwałtowna reakcja? Już tłumaczę. Trzy pierwsze fazy rozwoju fandomu opisane są wręcz fantastycznie (tak, wiem, strasznie tani chwyt stylistyczny). Olbrzymią przyjemność sprawia narracja poprowadzona jak swobodna gawęda, przytaczanie rozlicznych rozmów z wieloma „tuzami” naszego środowiska, których przecież się zna, szanuje, uwielbia lub traktuje z przymrużeniem oka. Jasne, jestem w tej dobrej sytuacji, że znam znakomitą większość osób wymienionych w tekście i każda kolejna strona przywoływała świetne wspomnienia (zwłaszcza z moich pierwszych konwentów, kiedy to świeżynka poszła pić z samą Ewą Białołęcką, a Rafał Ziemkiewicz śpiewał ballady pod drzwiami naszego pokoju – aczkolwiek całkiem przypadkowo). Sympatycznie opisane dzieje polskiego fandomu naprawdę czyta się znakomicie i bardzo, ale to bardzo polecam tę (na szczęście większą) część książki. Wiadomo, że nie jest to historia w pełni obiektywna (aczkolwiek trzeba przyznać, że autor się stara), czegoś tam gdzieś brakuje, ale przy tej konwencji narracji wszystko się zgadza. Naprawdę rewelacja.

Schody zaczynają się, jak mówiłam, nieco później. Przede wszystkim strasznie mało miejsca poświęcono sytuacji z przełomu wieku. Zasygnalizowano podział na „graczy” i „czytaczy”, ale mam wrażenie, że zostało to napisane właśnie z punktu widzenia fandomu „starszego”, miłośników literatury, dla których RPG czy planszówki stały się kompletnie niezrozumiałym elementem codzienności fanów młodszych. Oczywiście, tutaj mamy do czynienia z tą subiektywnością, która mi wcześniej nie przeszkadzała, może dlatego, że ten okres pamiętam już sama i radośnie uczestniczyłam w obu typach imprez. Brakuje mi wspomnienia o Krakonach i Imladrisach, znakomitych konwentach krakowskich, które stały się obowiązkowe dla tego fana młodszego, ale nie były przeznaczone tylko dla niego. Na nich pojawiały się takie polskie sławy literackie jak chociażby Andrzej Sapkowski czy Tomasz Kołodziejczak (a może ktoś jeszcze pamięta Krystynę Kwiatkowską i jej kolejną wariację literatury arturiańskiej?). I nie ukrywajmy, nie da się naprawdę podzielić fantastów na „takich” i „takich” – nie każdy fantasta gra w erpegi, ale niemal każdy erpegowiec jest zagorzałym fanem takiego czy innego świata fantastycznego.

Zdjęcie wybitnie archiwalne - Krakon 2000, a osoba prezentująca wówczas ukąszenie wampira to nikt inny jak niejaki, skądinąd znany Andrzej Sapkowski.

No i wreszcie ta część ostatnia. Najnowszy fandom (czy raczej fandomy) są przedstawione z punktu widzenia uczestnika Pyrkonu, którego – jak sam autor zresztą zauważa – nie można nazwać konwentem. Owszem, wyrósł z nich i cieszę się, że ta ewolucja została wspomniana na kartach książki, ale obecny poznański festiwal jest bardzo specyficzny i wyjątkowy. I szczerze mówiąc – z mojego punktu widzenia raczej mało reprezentatywny. Większy sens miałoby np. pokazanie lubelskiego Falkonu, imprezy nieco mniejszej, także określającej już się mianem „festiwalu”, ale nadal będącej raczej konwentem. Dalej – rozmowy z uczestnikami Pyry czytało mi się trochę jak artykuł w Polityce czy innym Newsweeku, bo autor najchętniej opisuje te najbardziej barwne elementy imprezy – czyli cosplayerów i mangowców. Tak, dokładnie to najbardziej przykuwa uwagę naszych mediów, bo piękne i fotogeniczne. Brakuje mi jednak w tym wszystkim jakiejś głębi. Znowu wspomniany jest konflikt – tym razem reszta fandomu vs. fani M&A. Oczywiście, są ludzie uważający wielbicieli „chińskich bajek” za lekko popapranych, ale szczerze mówiąc, wielu fantastów, przykładowo kochających hard SF, również ma swoje ulubione pozycje, czy to mangowe, czy anime. Ale Pyrkon używany jest, by pokazać, że nie ma już „jednego fandomu”, ale tyle, ile światów fantastycznych.

Rzeczywistość nie jest jednak taka prosta. Owszem, wzorem fandomu zachodniego wprowadzono takie rozróżnienie i mamy np. „fandom Doktora”, „fandom SPNa” czy określany mianem straszliwie toksycznego „fandom SW”, ale jednocześnie nie da się nas tak po prostu zaszufladkować. Tu pojawia się sytuacja identyczna z podziałem na erpegowców i wielbicieli literatury. Sama uwielbiam kilka odrębnych uniwersów, należę do „różnych fandomów”, ale sama wolę mówić, że „jestem członkiem fandomu fantastyki”. Nie ograniczam się do jednego lub dwóch światów, choć oczywiście, kiedy mam fazę na jeden z nich, praktycznie się na nim zafiksowuję. Rozumiem, że takie rozróżnienie dało autorowi szansę na bardziej wyraźne podkreślenie różnicy pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, ale nie jest on prawdziwy. Fakt, że jeden lub dwóch rozmówców (z niewielkiej liczby, porównując do poprzednich rozdziałów książki) odnosi takie wrażenie, nie znaczy jednak, że uważają tak wszyscy. To zjawisko trochę bardziej skomplikowane. Rozpiętość zainteresowań widać chociażby po przeciętnym programie każdego konwentu – jest tam miejsce na literaturę, jest miejsce na komiks, na M&A, na punkty popularnonaukowe, popkulturę… Rozumiem jednak, że bardziej pasowało to do tezy autora.

Szkoda, bardzo szkoda. Niemniej powtarzam – nadal podoba mi się większość tej pozycji i z przyjemnością postawię ją u siebie na półce. Może jednak kiedyś Tomasz Pindel pokusi się o głębszą analizę również fandomu współczesnego? Bo ze starszym wyszło mu rewelacyjnie… A może to tylko moja nostalgia?

Tomasz Pindel, Historie fandomowe, wyd. Czarne, Wołowiec 2019.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Skrzynia z...?


Wczesne książki Stephena Kinga należą do moich ulubionych i mają swoje stałe miejsce na półkach. Uwielbiam opowieści o nienazwanym, tajemniczym, pojawiającym się w życiu bohaterów zupełnie znienacka, niezależnie od ich woli. Na pewno nie jestem jedyna, skoro rekordy popularności bije chociażby Stranger things, nic zatem dziwnego, że książek w tym klimacie powstaje całkiem sporo.

Jedną z nich jest Skrzynia ofiarna Stewarta Martina, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa YA! (premiera 18 września). Opowiada o losach paczki nastolatków, przypadkowo połączonych podczas nudnego lata na ich wyspie i o tym, czego mieli nieszczęście dotknąć. To tytułowa skrzynia, pojawiająca się nagle w lesie, obdarzona czymś na kształt własnej woli i mocy magicznej – potrafi wszak przekazać swoją „instrukcję obsługi” we śnie… Ze skrzynią postępuje się bardzo prosto: należy złożyć w jej przepadzistym wnętrzu swój „skarb”, czy może raczej „ofiarę”, a następnie przestrzegać trzech reguł.

Nigdy nie wracaj do skrzyni samotnie.
Nigdy nie otwieraj jej po zmroku.
Nigdy nie zabieraj z niej swojej ofiary.

Kilka lat później wychodzi na jaw, że ktoś z grupy złamał zasady gry. Nagle zaczynają dziać się rzeczy straszne, ale powiązane w pewien sposób ze znaczeniem złożonych do skrzyni przedmiotów. Początkowo nieufni względem siebie nastolatkowie rozpoczynają śledztwo, szybko przeradzające się w walkę o przetrwanie.

Jak łatwo się jednak domyślić, oprócz „tajemnicy” będziemy mieli także do czynienia z problemami nastolatków, ich codziennymi zmaganiami nie tylko przecież z nienazwanym, ale i szkolnymi prześladowcami czy codziennymi obowiązkami. Te fragmenty książki nie są wprawdzie zbyt obszerne, ale umiejętnie i szybko nakreślają konflikt „kujon vs. reszta klasy” (tylko taki… trochę niewykorzystany)… Jednocześnie przekonujemy się, że nic nie jest po prostu czarno-białe, że przynależność do szkolnej paczki takiej czy innej niekoniecznie może być spowodowana chęcią zaimponowania czy prostym „byciem tym złym”. Dobre obserwacje i nic dziwnego, skoro autor także należy do radosnego grona „noszących oświaty kaganiec”…

W "Skrzyni ofiarnej" będzie też lisek... Niestety.

Szkoda tylko, że właśnie to obyczajowe tło stanowi najsilniejszą część książki – psychika nastolatków rozpisana ze znajomością tematu, odpowiedzialność lub jej brak, codzienne problemy i utrapienia… I nie, nie byłoby to w żadnym przypadku wadą powieści, gdyby… właśnie, gdybyśmy mieli do czynienia z kolejną obyczajówką (które też lubię). Ale tutaj tematy obyczajowe splatają się z wątkiem horrorowym, a ten drugi… zwyczajnie nie daje rady.

Chociaż na początku książki wydaje się, że klimat rzeczywiście przypomina wczesnego Kinga, tak jednak po jakimś czasie przechodzi raczej w Clive’a Barkera. Wiem, że nastoletni czytelnik (a to raczej do niego skierowana jest ta pozycja) lubi sceny krwawe, ale w pewnym momencie wszystko sprowadza się właściwie do nagromadzenia monstrów i kolejnych makabrycznych opisów (mimo wszystko chyba jednak za ostrych dla tej grupy wiekowej), a nie do zagadki i próby jej rozwiązania. Zresztą, sposób na powstrzymanie rozprzestrzeniających się po wyspie stworów podano dosyć bezpośrednio, co też rozczarowuje i trąci lekko dydaktyką (co znowu nie dziwi, znając zawód autora).

Mam ze Skrzynią ofiarną pewien problem, który czasem określam na tym blogu jako Dylemat Teściowa-Nowy samochód-Rzeka: mieszane uczucia. Nastawiłam się na horror z elementami obyczajowymi i teoretycznie to dostałam, tylko podane w inny sposób niż można się tego spodziewać po opisie na okładce. Daleko tej pozycji do subtelnych horrorów Kinga, a szkoda, bo potencjał był. Podejrzewam jednak, że młodszemu czytelnikowi może się spodobać, co więcej, łatwo będzie mu się utożsamić z którymkolwiek z głównych bohaterów – są zarysowani w taki sposób, że wiemy o nich tylko najważniejsze, resztę możemy sobie dośpiewać, co czyni ich łatwiejszymi do zrozumienia dla nastolatków (i nie jest to zarzut, a komplement!). Jednak jeśli czytelnik szuka drugiego dna, czegoś więcej, tutaj tego nie znajdzie, bo morał podany jest wprost. Znowu, dla jednych może to być zaleta, dla innych wada.

W pewnym sensie mam wrażenie, że wrześniowa premiera książki jest w jakiś sposób spóźniona, bo Skrzynia ofiarna to raczej lektura na wakacje – czy to dla młodego, czy dla starszego czytelnika. A wszyscy wiemy, że do książek w naszej walizce mamy nieco inne nastawienie… Zazwyczaj są czytadełkiem, sposobem na miłe spędzenie czasu, a chyba tak najłatwiej określić tę pozycję. Ciekawa jestem, czy Wam się spodoba…

Stewart Martin, Skrzynia ofiarna, tłum. H. Skowron, wyd. YA!, Warszawa 2019.

Dziękuję wydawnictwu za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

niedziela, 11 sierpnia 2019

Czy chciałabyś być damą?


Podtytuł Niedyskretnika informuje, że książka przekaże wszystko, „co dama wiedzieć powinna”. Dodajmy, że mowa o damie dziewiętnastowiecznej, a więc powędrujemy sobie w przeszłość, odkrywając powszedni dzień kobiety, której wygląd niejedną obecną białogłowę przyprawia o szybsze bicie serca, tworzenie krynoliny czy wbijanie się w gorset. Przyznam, że pozycję nabyłam, zaintrygowana tymi „dziewiętnastowiecznymi sprawami wstydliwymi, tematami nieskromnymi, nieprzyzwoitymi i wprowadzającymi kobiety dwudziestego pierwszego wieku w zdumienie.” Nie ukrywajmy, zawsze człowieka intrygowało, jak one dawały sobie radę w tych obfitych sukniach nawet z podstawowymi potrzebami fizjologicznymi… Znaczy w sumie domyślałam się – podobnie jak obecne panny młode… z pomocą i użyciem wiadra… Jak ja się cieszę, że miałam bardzo prostą suknię ślubną…

Dzięki Therese Oneill będziemy miały okazję poznać realia dawnej epoki – choć w dosyć zawężonym zakresie, bo autorka porusza zagadnienia związane z codziennym życiem w XIX w., ale tylko tymi dotyczącymi bogatszych dam. Bez wątpienia trzeba było jakoś ograniczyć poruszane tematy, jest to zatem jakiś konkretny wyznacznik. Dowiemy się zatem, z ilu i jakich warstw składał się ubiór, jak załatwiano codzienne potrzeby, jak często i w jakich warunkach brano kąpiel, co działo się „w tych dniach”, jak wyglądał ówczesny ideał urody (a także, co pomagało w jego osiągnięciu i nie, połykanie jaj tasiemca to wcale nie jest nowoczesny idiotyzm)… Zapoznamy się też z regułami dotyczącymi trudnej sztuki zalotów i małżeństwa oraz seksu (a zwłaszcza pierwszej nocy), sposobami antykoncepcji, zarządzaniem służbą czy problemami zdrowotnymi – cały rozdział poświęcono temu, co dziewiętnastowieczni medycy uważali za histerię i jak też ją leczono.

Powiem jedno – po zapoznaniu się z tą książką można dojść do wniosku, że jesteśmy nieziemskimi szczęściarami, żyjąc w czasach obecnych. Oczywiście, większość z nas ma świadomość, że romantyzm Tary i piękne kreacje Scarlett i Melanii to raczej wyjątek niż reguła, ale jeśli jakimś cudem nie specjalizujemy się w tamtej rzeczywistości, nie dociera do nas, jak wielki wyjątek. Oczywiście, mamy posmak biedniejszego życia nawet w Przeminęło z wiatrem, ale realiom bliżej raczej do Taboo. Romantyczna wizja pani w krynolinie kończy się wraz z wyjściem na ulicę i zanurzeniu po kostki (żeby tylko!) w gnoju... nie tylko końskim…

A wachlarz orientalny, bo jak szaleć to szaleć!

Książkę czyta się jak fascynującą powieść… do pewnego momentu. Utrzymana w lekkiej i zabawnej stylistyce narracja przedstawia nam kolejne metody i fakty, związane z życiem codziennym, tymi elementami najbliższymi ciału (ubiór, toaleta, dbanie o urodę i zdrowie). Jest to opowieść, ale podparta cytatami z dzieł pisanych w epoce, równowaga między jednym a drugim zostaje jednak całkowicie zachowana. Sytuacja zmienia się jednak w drugiej części książki, kiedy cytatów robi się trochę więcej i po chwili zaczyna (przynajmniej mi) to przeszkadzać. Tym bardziej, że bezproblemowo dałoby się je przerobić podobnie jak w pierwszej połowie Niedyskretnika. Miałam po prostu wrażenie, że autorka stara się nam pokazać, iloma źródłami się posiłkowała i jaki zrobiła research. Nie jest to oczywiście złem samo w sobie, ale jakoś zgrzyta w porównaniu z lżejszym tonem wcześniejszych rozdziałów. Jest… jakby nierównomierne. Oczywiście, może być spowodowane tym, że tematyka się zmienia – dotyczy już pozycji kobiety w społeczeństwie i małżeństwie, a także jak patrzono na jej zdrowie przez pryzmat macicy i histerii. I tak, to opowieść w jakiś sposób przerażająca… tym bardziej, że przecież łatwo przypomnieć sobie, że takie podejście wcale nie zmieniło się tylko dlatego, że mamy XXI w. Nie, wystarczy przecież opuścić cywilizowane miejsca na którymkolwiek kontynencie, by przekonać się, że kobieta to przedmiot do rodzenia dzieci, nie zasługuje na własne przyjemności, a prawo ma jedno… do znalezienia sobie właściciela. Zresztą, jakie „sobie”… Właściwie jakie „prawo”… I to wywołuje nieprzyjemne ciary na karku… w zakończeniu znalazłam bardzo mądre zdanie – „I choć może kobiety były traktowane jak damy, ale odbywało się to ich kosztem - zapomniano, że należałoby je traktować także jak kobiety.” Może nawet zamiast drugiej „kobiety” użyłabym słowa „człowiek”… Bo dopiero po takiej lekturze wiemy, co tak naprawdę zawdzięczamy feministkom (i nie, nie uważam przykładowo eliminowania ładnych dziewczyn z męskiego sportu za podstawowy problem społeczności feministycznej, tym bardziej w sytuacji, kiedy tak wiele kobiet na całym świecie nadal pozbawiona jest podstawowych praw).

Jeśli chodzi o wydanie książki, nie mam nic do zarzucenia. Wprawdzie róż na okładce trochę kojarzy mi się z obecnymi poradnikami, którymi karmiła się choćby Bridget Jones, ale myślę, że taki właśnie był zamiar. W środku znajdują się liczne ilustracji - grafiki z epoki, a także wczesne fotografie, co zdecydowanie ubogaca i uprzyjemnia lekturę. Zabawne są także podpisy pod ilustracjami, choć miejscami zdecydowanie niestosowne i trochę kontrastują z lekko oburzonym tonem (nikt nie mówił, że Niedyskretnik jest obiektywny!), w jakim utrzymano narrację w drugiej części.

Jeśli jesteście w jakikolwiek sposób zainteresowane tematyką „kobiecą” – czy to raptem modą, czy zmianami w sposobie postrzegania naturalnych procesów i psychiki, zdecydowanie polecam! Przyznam, że kupiłam tę pozycję głównie po to, by poczytać sobie „smaczne” kąski historyczne (uwielbiam anegdotki!), nieoczekiwanie jednak dostałam coś znacznie więcej. Dobre! Naprawdę dobre!

Therese Oneill, Niedyskretnik. Co dama wiedzieć powinna, tłum. Jolanta Sawicka, wyd. Muza, Warszawa 2018.

piątek, 26 lipca 2019

Karpie? Ale przecież to nie Wigilia…!


Jakub Wędrowycz towarzyszy większości z nas niemal przez całe życie fandomowe. Pamiętam, jak opowiadania pojawiały się choćby w informatorach konwentowych, a nad pierwszymi tomiszczami zawierającymi przygody egzorcysty amatora i jego najlepszego kumpla Semena ryczało się radośnie, budząc tak z pół bloku. Niestety, do czasu, bo w pewnym momencie Andrzej poszedł nie na jakość, a na ilość i teksty po prostu przestały być zabawne. Nie miałam więc specjalnych oczekiwań odnośnie nowej książki, pewnie, kupiłam, bo mimo wszystko jest to przyjemna lektura… I co?

Ano dobrze jest, panie i panowie. Czytając Kapie bijem czułam się jak dziesięć lat temu, bo i dialogi świetne, i pomysły zabawne. Wyłam z uciechy, zwłaszcza przy krowie tańczącej na latarni – wizja doprawdy zapierająca dech w piersiach. Nic na siłę, teksty są lekkie i co istotne w przypadku Jakuba – krótkie, akurat w sam raz. Pilipiuk zabierze nas na wędrówkę nie tylko po Wojsławicach, ale zawitamy i do Warszawy, i do innego wymiaru, i pod Grunwald… Do grona znajomych potworów dołączy tym razem nie tylko lokalny Król Karpi, ale i bliska memu serduszku Złota Kaczka – aż miałam ochotę zapodziać się w pracowniczym kibelku Pałacu Ostrogskich. Poznamy pierwowzór kapitana Nemo i odkryjemy sekret napędu Nautilusa. Jednym słowem – po staremu! Andrzej inspiruje się wszystkim i przerwa od Jakuba zdecydowanie dobrze mu zrobiła!

Perła być musi!

W ogóle dochodzę do wniosku, że zdecydowanie najlepiej naszemu Wielkiemu Grafomanowi wychodzi mała forma. Andrzej ma świetne pomysły, ale są to pomysły na teksty krótsze i kiedy próbuje snuć wokół nich coś dłuższego, nie zawsze wychodzi z tego coś naprawdę dobrego. Przygody Jakuba Wędrowycza pozbawione są też tego, co mi ostatnio zaczęło przeszkadzać w innych opowiadaniach. Czuć bijący z nich pesymizm, przesadną wręcz tęsknotę za starymi czasami, a Roberta Storma mam czasami ochotę palnąć przez łeb raz a dobrze, bo jednak pewne współczesne wynalazki w pełni usprawiedliwiają odejście od tego, co mieliśmy kiedyś. Opowieści o naszym egzorcyście to jednak lektura stricte rozrywkowa i nie znajdziemy tutaj aż takiej nostalgii – tutaj bezpiecznie zanurzymy się w zdziczałym świecie Wojsławic, zagrożonych jak zwykle przez mieszkających po sąsiedzku małpoludów, wrednych Bardaków, a amatorsko chronionych przez spółkę Wędrowycz i Korczaszko. Karpie bijem to zdecydowanie rozrywka w najlepszej jakości, oczywiście, o ile komuś odpowiada zdegenerowane poczucie humoru, hyhy…

Idealna lektura wakacyjna. Tylko nie śmiejcie się za głośno, bo jeszcze Bardaki przyjdą…

Andrzej Pilipiuk, Karpie bijem, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.

wtorek, 23 lipca 2019

Pierniczki, przede wszystkim pierniczki!


W ubiegłym roku dzieliłam się z Wami absolutnie cudowną pozycją Mileny Wójtowicz, Post Scriptum. Szalone przygody Binki Piechoty i Piotrusia Strzeleckiego musiały się doczekać ciągu dalszego! Tym razem jednak większość perypetii będzie ukazana z punktu widzenia ich stażystki Żanety (tak, tej Żanety, poznanej w poprzednim tomie), próbującej przetrwać nie tylko w gąszczu problemów biurowych, ale i personalnych – w końcu nie tak łatwo przywyknąć do szefowej, której zęby okazują się jakby zbyt długie, kiedy się zdenerwuje, a wiadomo, jak to jest z tymi wyzyskiwaczami biednej klasy pracującej… Nader łatwo doprowadzić ich do ataków, chociażby podżerając im delicje i pierniczki, niezmiennie uzupełniane przez inkuba pokoju i psychoterapeutę w jednym.

Kilka miesięcy po wydarzeniach prowadzących do ujawnienia zarówno osoby, jak i motywacji patologicznego potencjalnego mordercy nienormatywnych i wyjątkowo surowego jej ukarania, znowu coś się dzieje w państwie brzeskim i nie miejcie wątpliwości – źle się dzieje! Nieludzie zaczynają szaleć, wychodzą na jaw ich ukryte problemy i natury, a wiecie, co się stanie, jeśli natura takiej na przykład Binki wylezie na wierzch… wtedy na wierzch mogą wyjść też i czyjeś wnętrzności… Co gorsza, w pobliżu czai się prawdziwy Grimm, taki z dziada pradziada, co gorsza, to ONA! Budząca przerażenie i odrazę w coponiektórych Ludmiła Marciniakowa jest również partnerką matki Piotrusia, co oznacza… Tak, tak… Ona już wie, kogo tutaj trzeba zakołkować, nawet jeśli wzbudza to w niej nieodmienny żal, no bo przecież co powie Marysia…

Akcja tego tomu koncentruje się właśnie na zależnościach społeczno-rodzinnych. Po wszystkim, co wydarzyło się poprzednio, każdy potrzebuje dojść do siebie, a ujawnienie, że ktoś coś wiedział i nie powiedział, albo nie wiedział i powiedział wywołuje bardzo przykre konsekwencje, które nie zawsze da się po prostu załatwić rozmową, nawet w przypadku osoby tak kontaktowej jak oczyszczająca aury mamusia Piotra. Licznie powstałe konflikty interesów również nie ułatwiają sytuacji… Dość powiedzieć, że świat nienormatywnych robi się coraz mniejszy, każdy może się okazać kimś lub czymś, o co byśmy go nie podejrzewali… W pewnym momencie naprawdę strach otworzyć lodówkę, tym bardziej że tam akurat nie będzie pierniczków… Są w sejfie!


Na scenę wkracza zatem dziadówa borowa, szamanka i lokalny potwór uwielbiający Dawida Podsiadłę, łagodnie gibający się w rytm muzyki. I choć robi nam się ciepło i miło na sercu, nie można jednak zapominać o Zagrożeniu (tak, koniecznie przez duże Z!), bowiem wiemy, że coś czyha – w końcu nie bez powodu jeden z lokalnych wilkołaków dostał, nomen omen, małpiego rozumu. Zneutralizowanie magicznej zarazy to dopiero początek problemu, o czym może przekonać się chomiczek Ewci… Problemu, który… no właśnie, rozwiąże się pewnie gdzieś w przyszłości.

I to jest w sumie mój największy problem z tą książką. Z jednej strony świetnie się bawiłam, czytając o różnych perypetiach naszych brzeskich nienormatywnych, język jest jak zwykle fenomenalny, barwny, a odniesienia do naszej rzeczywistości takie cudownie znajome, z drugiej… Z drugiej w kilka dni po przeczytaniu pamiętałam jedynie co poniektóre sceny (mrówki! Telimena przy tym absolutnie wysiada!), lokalnego potwora i Żanetę podżerającą pierniczki Binki oraz takie ogólne ciepłe uczucie na serduszku, natomiast kompletnie nie mogłam sobie przypomnieć, o co chodziło, jeśli chodzi o akcję zasadniczą. Pamiętałam, rzecz jasna, kto mąci, ale zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć, jak… Ach, doszedł jeszcze fakt, że zakończenie jest… dosyć otwarte, więc wszystko nie zostało rozstrzygnięte… to be continued, ladies and gentlemen…

W efekcie Vice Versa okazuje się kolejnym odcinkiem serii, ale takim trochę fillerem, załatwiającym podstawową sprawę tygodnia, zahaczającym o główny problem, ale pozostawiającym to paskudne uczucie niedosytu. Myślę, że bez problemu mogę go porównać do jednego z odcinków Supernaturala, bo klimat przecież miejscami więcej niż podobny (i podkład dźwiękowy też, w końcu Piotruś będzie musiał przepraszać panią Zofię soundtrackiem do przygód braci Winchesterów) – dobre, ale nie powalające. Z jednej strony odwiedziliśmy starych przyjaciół, pośmialiśmy się wraz z nimi, poemocjonowaliśmy się ich problemami, ale z drugiej… liczyliśmy na jakąś krwistą przygodę. Oczywiście, polecam zdecydowanie, choć bezwarunkowo tym, którzy poznali poprzednią odsłonę perypetii ekipy PS Consulting, ale… po cichu żywię nadzieję, że w kolejnym tomie będzie działo się jakby więcej…

Milena Wójtowicz, Vice Versa, wyd. Jaguar, Warszawa 2019.

niedziela, 14 lipca 2019

Przeklęte, oj przeklęte...

Naprawdę lubię cykl inkwizytorski. Dobrze, uściślę – stary cykl inkwizytorski, kiedy Mordimer nie był jeszcze młodym niedoświadczonym ptaszątkiem, a wrednym, złośliwym i cynicznym sukinsynem. Ja Inkwizytor niespecjalnie przypadło mi do gustu ze względu na bohatera, ale świat przedstawiony w opowiadaniach był równie interesujący jak chociażby w Słudze bożym. Pomysły też potrafiły zaciekawić, zadziwić czy nawet ubawić. Wiadomo jednak, że czekaliśmy (i w sumie nadal czekamy) na kontynuację głównego wątku, czyli czarnej śmierci, buntu w Cesarstwie i tego, co wyniknie z tajemnicy Klasztoru Amszilas.

Lata mijają, myślę, że się już nie doczekamy, a przynajmniej niezbyt prędko. Piekara sięgnął bowiem po inny (pod)cykl – Płomień i krzyż, recenzowałam kolejne jego odsłony tutaj i tutaj. Szału nie ma, ale obleci. Po tragicznym zmarnowaniu postaci Mordimera w Ja Inkwizytor, była to w pewien sposób miła odmiana, choć jak wiecie, nie do końca dokładnie tekst, na który się czekało. Jednak Wewnętrzy Krąg i Arnold zdecydowanie okazują się ciekawsi niż smarkacz zakochany w górskiej bogince (do dzisiaj zaliczam facepalm na samo wspomnienie). Wprowadzenie do akcji Mordimera nadal nie wydaje mi się być właściwe, bo powinno to wywrzeć na nim olbrzymi wpływ i wybaczcie, ale von Bohenwald nie powinien już go w żaden sposób zaskoczyć, chronologicznie później – na etapie Młota na czarownice! No ale stało się jak stało, mamy Mordimera i w tej opowieści już nie tylko wspomnianego mimochodem (syn pięknej Katarzyny, wzdech). No dobrze, niech już sobie będzie tym bohaterem drugiego planu, ale niech nie zajmuje pierwszoplanowej pozycji. Tymczasem… niestety. Kolejna odsłona naszego alternatywnego świata opisuje już przygody samego Madderdina.

Zasadniczo nie stanowi to wady samej książki, ale jeśli znowu spojrzeć na całość cyklu, wydaje mi się, że po przygodach na dworze księżnej Ludmiły nasz Inkwizytor byłby kompletnie inną osobą, a już na pewno nie kupuję w tym przypadku życia od pierwszego do pierwszego (czy od spalenia do spalenia, w zależności od preferowanego sposobu liczenia upływu czasu). Bo co się dzieje? Pamiętacie, w poprzednim tomie Mordimer stał się częścią inkwizytorskiej ekipy wysłanej na Ruś do walki z wampirem. Jednocześnie pokazał się również od całkiem niezłej strony jako ochroniarz i pies łańcuchowy i w takim charakterze księżna Rusi pragnie go zatrzymać u swego boku. Obawia się bowiem zamachu na swoje życie, a jej lęki są w pełni uzasadnione, jako że już ktoś próbował przeprowadzić taki atak, używając czarnej magii. Inkwizytor, prócz tego, że sprawnie wyszkolony we władaniu bronią, potrafi także co nieco w świecie paranormalnym. Wewnętrzny Krąg zostawia go zatem w miejscu, gdzie wszystko zależy od kaprysu władcy, samego, niespecjalnie zdolnego do porozumiewania się z miejscowymi i odjeżdża radośnie w stronę zachodzącego słońca, znowu nie przejmując się tym, co podobnież w Mordimerze siedzi.


No dobrze, co teraz? Oczywiście cudownie okazuje się, że z księżną też daje się porozmawiać, a nasz łowca czarownic potrzebuje do pomocy wiedźmy i jej uczennicy, które normalnie po prostu spaliłby na stosie. Oczywiście jest to pretekst, by radośnie poopisywać kolejne łóżkowe przygody naszego Inkwizytora (tak, ta również wrzeszczy w łóżku, na wypadek, gdybyście się zastanawiali), bo przecież uczennica piękna i utalentowana, a w dodatku wszyscy jej się boją. Jakkolwiek rozumiem to ostatnie, przysięgam, że chciałabym zobaczyć, jak któraś z tych „mądrych babek” – i to taka, która musi Madderdinowi ogrzewać łoże – okazuje się niezbyt atrakcyjną istotą… Już powyżej uszu mam tych pięknych utalentowanych istot, jedna Olga wiosny nie czyni. Oprócz tego mamy opisy życia na dworze, tytułowych przeklętych krain (mrocznych, pradawnych i bluźnierczych), wizje, kupę za przeproszeniem nudzenia i pod sam koniec książki, kiedy już dawno zapomniałam, o co chodziło, zagadka zamachów na życie księżnej zostaje rozwiązana. Przyznam szczerze, że kompletnie mnie nie obchodziło, kto, gdzie i dlaczego. Zdążyłam gdzieś tam zgubić ten główny wątek…

Mam wrażenie, że Piekara miał pomysł na całkiem zgrabne opowiadanie, ale jednak postanowił go rozpisać w powieść i nadliczbowe strony musiał czymś wypełnić, w efekcie kompletnie rozmywając sedno sprawy. Straszna szkoda, bo czytało się przyjemnie (choć czasami się człowiekowi wyrywało takie szczere Znoooowu?), to jest kawał dobrej rzemieślniczej roboty. Niemniej smutno, że po przeczytaniu ostatniej strony, kiedy próbuję sobie przypomnieć, o co w tym wszystkim chodziło, muszę się zastanawiać naprawdę dosyć długo.

Coraz bardziej frapuje mnie także, czy autor dojdzie kiedyś do głównego cyklu… Obstawiamy?

Jacek Piekara, Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.