Szczerze się przyznam, że bałam się tego odcinka. Po
pierwsze, po ostatnim nie wiedziałam, czy serial nadal porusza się jednostajnie
w dół, po drugie, straszliwie nie lubię Charlie. W dodatku zapowiedzi, jak to
mają w zwyczaju, łżą na potęgę i wyczuwałam Angst i dramę na bazie zejścia
pewnej rudowłosej postaci. Nie, żeby zejście mi przeszkadzało, ale po ostatnim
wolałabym, żeby tendencja pt. „ramy dadę” się utrzymała. No i prawie. Tyle, że
prawie robi bardzo dużą różnicę.
Bardzo lubię wszystkie sceny w barach, knajpkach itp. Nawet jeśli Dean Winchester pije w nich jeno kawę.
Generalnie muszę przyznać, że odcinek był poprowadzony
całkiem zgrabnie, bez specjalnych dłużyzn i rozważań o niczym, w dodatku nie
było w nim scen zabawnych na siłę, co już jest pewnym postępem. Choć nie byłam
specjalnie zachwycona przemyceniem do serialu krainy Oz i Złej Wiedźmy, to
jednak jestem w stanie przełknąć w tej konwencji magiczne rozdzielenie
osobowości jednej osoby. Ot, mamy Charlie Jekyll i Charlie Hyde. Nie rozumiem
tylko, dlaczego Mroczna Charlie chciała cokolwiek udowodnić Dobrej Charlie
poprzez zamordowanie sprawcy wypadku, w którym zginęli jej rodzice, ale seriale
logiczne piętro wyżej. Zdrażniło mnie jednak to, że zamiast wziąć przypadkową w
sumie osobę i zarzucić jakimś zaklęciem (czego to miało być w tym sezonie
więcej? czarów i czarownic? a przepraszam uprzejmie, chodziło o Rowenę... no
tak...), wygrzebaliśmy z Oz Charlie. Po co? Rozumiem, postać miała na początku
bardzo pozytywny odzew wśród fanów, warto więc ją od czasu do czasu przywoływać
z powrotem na ekran. Tyle że, moim zdaniem, przedobrzono.
Z zaskoczeniem stwierdziłam, że promo odcinka nie zabiło przynajmniej tej niespodzianki. Yay. Postęp.
Kiedy Charlie pojawiła się w The Girl with a Dungeon and Dragon Tatoo, byłam nią dziko
zachwycona, bo była strasznie fajnym archetypowym geekiem, miała koszulkę z
księżniczką Leią i w dodatku jeździła na ComicCony. Oczywiście, była Mary Sue
pierwszej wody, ale scenarzyści tworząc taką, a nie inną postać, musieli po tę
archetypiczną Maryśkę sięgnąć. Ok, jak na raz, może być. Nie przepadam za Mary
Sue, ich miejsce jest w fanfikach, ale spoko, w tym kontekście była w sam raz.
Na raz. No dobrze, może na dwa, bo LARP and
the Real Girl też miał w sobie ten geekowski posmaczek, do którego Charlie
mi zdecydowanie pasowała. Jednak przy Pac-Man
Fever miałam już trochę dość, cieszyłam się więc, że tak ładnie zamknięto
historię postaci, a finał odcinka z Charlie czytającą mamie po raz ostatni Hobbita, pozostaje jednym z moich
ulubionych. Niestety, jak to z Supernaturalem
bywa, jeśli coś jest dobrze przyjęte, należy to eksploatować do usr..., do
końca. Wybaczcie mój klatchański. Nadchodzi więc Slumber Party, kiedy to nasza Marysia Sójka oprócz tego, że jest
rewelacyjnym informatykiem, hackerem i co nie tylko, również jest doskonałym
łowcą, a wszystko przychodzi jej na tyle naturalnie i bez trudu, że ją to wręcz
nudzi. To był moment, kiedy stężenie marysójkowatości osiągnęło dla mnie
wartości już niestrawne (m.in. z tego powodu programowo nie czytam fanfików, a
mój własny jest pisany jako odreagowanie z przeznaczeniem do szuflady). Gdzie
ta Jo Harvelle, która kopała tyłek, ale do doskonałości było jej wręcz
daleko...? Ucieszyłam się, że Charlie wylądowała w Oz, krzyżyk i pentagram jej
na drogę... No niestety, wróciła i to na dobre, z końcówki odcinka wynika, że
jeszcze się pojawi. Czy ktoś mógłby mnie dobić? Ile można eksploatować tę samą
postać, niespecjalnie mając na nią oryginalny pomysł? Ot, choćby taki, jak
scenarzyści mieli na Jody i Donnę – żadna z nich nie jest chodzącym ideałem i
perfekcjonistką, są normalnymi ludźmi, z ich wadami i zaletami. Charlie jest
bez wad, cholera jasna *wzdycha ciężko*.
I tak, to jest ta chwila, kiedy chciałabym, by faktycznie Sam miał nad czym/kim płakać.
Drugim powodem, dla którego w odcinku musiał pojawić się
ktoś znajomy, była kwestia samobiczowania się Deana Winchestera. Od pierwszej
minuty widzimy, że starszy brat wziął sobie zdecydowanie do serca kwestię samokontroli
i ogólnej poprawy jakości życia. Tyle że biedak wziął się za to jak pies za
jeża... Zdrowe żarcie, abstynencja i chociażby regularne godziny snu to bardzo
dobra rzecz, tyle że jeśli następuje z własnej woli i osobnik podejmujący tak
radykalny krok naprawdę sam tego chce. Tymczasem już na początku słyszymy, że
Dean tego nienawidzi, że nie może się już doczekać, by wrócić do chlania,
burgerów i jeszcze raz do chlania. Brawo, chłopie, nic tak nie poprawia humoru
jak katowanie samego siebie. Masochizm jest naprawdę ciekawym sposobem na
życie, ale w łóżku i to pod warunkiem, że obie strony zgadzają się tańczyć do
tej samej nuty. Czy tylko ja widzę nadciągające wielkimi krokami zaprzestanie
mocnego postanowienia poprawy? Jak to Sam powiedział w 99 Problems? „Zabronili seksu
pozamałżeńskiego, picia i hazardu. Dean, oni praktycznie wycięli pół twojej
osobowości!” Niestety, kochany chłopcze, nic na siłę.
Św. Szymon Słupnik. Eeee, przepraszam, Nieświęty Dean Impalownik. Ale samodręczenie się wygląda podobnie.
No cóż, Dean Winchester to jednak masochista i jakkolwiek
zastraszanie świadka (i to będąc akurat w roli oficera federalnego) nie jest mu
obce i nie wydaje mu się złem, tak już spuszczenie manta Mrocznej Charlie staje
się dla niego bardzo istotnym powodem do tego, by pluć sobie w lustro. I teraz
ja zapytam się tak z lekka retorycznie: a
co on, do cholery, miał zrobić? Mamy tu powtórzoną sytuację z The Things We Left Behind – to znowu był
przypadek Dean lub oni/ona. Dean musiał walczyć z Charlie Hyde i zważywszy na
to, jak poważnie ona tę walkę potraktowała, on również musiał się do niej
przyłożyć. Jasne, nie ma dobrze i każdy cios wymierzony Mrocznej Charlie,
uderzał również w naszą dobrą i tęczową rudą, ale co on miał, do jasnej
cholery, zrobić? Wziąć wszystko na klatę, byleby tylko jej nie skrzywdzić?
Jakoś się to dla mnie kupy nie trzyma. Ale Dean ma teraz powód, by nienawidzić
siebie samego jeszcze bardziej... mimo wybaczenia Charlie... (Matko Boska
Sheppardowska, w pewnym momencie miałam już tych wszystkich wybaczań serdecznie
dość). Heh...
Pranie Mrocznej Charlie jest złe, mimo że sama Deana atakuje, ale zastraszanie bezbronnego świadka/ofiary to już coś dobrego, right? A przynajmniej takiego, po czym nie ma się wyrzutów sumienia.
Wydaje mi się też, że Dean nie do końca pojął lekcję, jakiej
mu udzielono. Nie da się z człowieka wyrugować jego ciemnej strony tak do
końca. Po oddzieleniu Mrocznej Charlie, nasza Marysia Sójka stała sie
karykaturą samej siebie, jasne, nadal błyskotliwą i zabawną, nie będącą jednak
w stanie robić wszystkiego tego, co dotychczas stanowiło esencję jej istoty.
Człowiek składa się z dobra i zła, z id i ego. Jak wielokrotnie podkreślaliśmy,
demoniczna osobowość Deana to wyolbrzymiony „niegrzeczny chłopiec” Dean, a to
bardzo różni się od Mrocznej Charlie, która była tylko i wyłącznie złymi
cechami Charlie. To, co stało się Demonicznym Deanem, to dosyć integralna część
jego „ja”: nałogi, agresja, podlane zapewne tym, z czego kpi panna Hyde –
tłumionymi uczuciami i pasywną agresją, a tego wyeliminować się nie da, czy to
za pomocą ćwiczeń osobowości czy wcinaniem migdałów i jarmużu. Tęsknię za
momentem, kiedy Znamię zostanie zdjęte, a Dean zaakceptuje siebie takim, jaki
jest. No tak, wiem, logika i science fiction piętro wyżej.
Chłopcy i koszule w kratę. Taki klasyczny widoczek.
Nie było to zły odcinek, nawet Charlie mi tak bardzo nie
przeszkadzała, pomijając oczywistą irytację, uzasadnioną kilka akapitów wyżej.
Oby teraz nastąpiła tendencja zwyżkowa, bo wiem, że założenie, iż gorzej być
nie może, jest co najmniej naiwne.
Biedny ten aktor, regularnie ginie krwawo w swoich supernaturalowych epizodach.
Swoją ścieżką, dostaliśmy w tym odcinku aż trzech aktorów,
którzy pojawili się już wcześniej w serialu ;) Dwóch z nich w odcinkach, które należą
do moich ukochanych ze względu na pewną postać je łączącą. Domyślacie się, kto,
kiedy i dlaczego?
Supernatural, 10x11 There’s No Place Like Home, scen. R.
Thompson, reż. P. Sgriccia, wyst. J.
Padalecki, J. Ackles, F. Day, D. Fraser i inni.