czwartek, 26 grudnia 2024

Gdy zapada Ciemność...

Koszmary I wojny światowej to nie tylko gazy bojowe, miliony poległych i okaleczonych, ale także Ciemność – nieznana siła, spychająca ludzi w otchłań obłędu, prowadząca do nieuniknionej śmierci. Jak się przed nią bronić? Tylko pozostając w kręgu światła. Tak, hasło „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” już się nie sprawdzi, bo blask gwiazd lub księżyca to zdecydowanie za mało, by się uchronić przed mrokiem, który odbierze ci rozum. Ludzie zaczynają się zatem dostosowywać – przenoszą do miast, organizują w większe farmy czy po prostu walczą o przetrwanie w głuszy, kiedyś będącej po prostu terenami uprawnymi. Zmienia się wszystko, ale zarazem nie zmienia się nic, bo natura ludzka pozostaje taka sama – ciężkie warunki sprawiają, że desperaci zrobią wszystko, by przetrwać, a przecież zawsze znajdą się tacy, którzy będą z tego czerpać zyski. Ciemność nie zmieniła też całkowicie sytuacji geopolitycznej, to lata 20. XX wiek, nikogo nie satysfakcjonuje rozstrzygnięcie wielkiej wojny, więc walka wywiadów trwa w najlepsze, sięgając ku zasobom, które pojawiły się wraz z nowymi realiami – Innym, mogącym przetrwać nieco dłużej w śmiertelnym mroku.

Pośrodku tego wszystkiego weteran i prywatny detektyw w jednym, kapitan Jerzy Kowalski, próbuje znaleźć własną drogę. Dawny oficer wywiadu doskonale wie, co w trawie piszczy, a nawiązane niegdyś znajomości procentują, kiedy prowadzone przez niego sprawy stają się nieco bardziej niezwykłe. Gdy więc w gabinecie Jerzego pojawia się Barbara Maciejewska (z tych Maciejewskich) i oferuje niebanalną sumkę za odnalezienie swojej przyjaciółki Wandzi, on sam bez wahania rzuca się w wir poszlak i wskazówek, które jednak już wkrótce sprawią, iż stwierdzi, że ugryzł chyba zbyt duży kęs. Dodatkowo właściciel pewnego luksusowego burdelu też ma sprawę do Jerzego i to raczej z tych pilnych. Nagle i nie w ten miły sposób przypominają sobie o istnieniu Kowalskiego wszyscy. W co wdepnął, przyjmując prostą, zdawałoby się, sprawę zaginięcia?

Debiutancka pozycja Andrzeja Pupina już samą okładką zachęca do lektury wielbicieli powieści detektywistycznych o lekkim zabarwieniu Chandlerowskim. I rzeczywiście, klimat magicznego świata świetnie komponuje się z realiami Polski lat 20. ubiegłego wieku. Akcja toczy się wartko, bohaterowie nie są tylko kilkoma słowami na papierze, a miejscami niemal miałam wrażenie, że czuję i dotykam tego, co mi przedstawiono. Szaleńczo podobało mi się rozwiązanie z ekspozycją, która przecież w pewnym momencie stała się niezbędna – historię Ciemności i walki z nią poznajemy podczas wykładu w szkole oficerskiej. Dobry ruch, umieszczony we właściwym miejscu w fabule i pasujący stylistycznie do reszty powieści. Jestem szczerze zaskoczona tym, jak dobrze mi się tę książkę czytało, bo rzadko zdarza się aż tak dobra robota debiutanta! O mało nie przegapiłam w autobusie swojego przystanku!

Mam tylko zastrzeżenia do końcówki – zbyt przyśpieszonej, ogólnej i chaotycznej. Rozumiem, że na końcu bohater miał się znaleźć w pewnej określonej sytuacji, ale przy bardzo szczegółowych poprzednich rozdziałach odnoszę wrażenie, iż autorowi skończył się czas albo limit znaków, bo innego wyjaśnienia nie znajduję. W zapowiedziach jest już jednak drugi tom, więc liczę na to, że finał Szeptów był jedynie wpadką przy pracy i na pewno sięgnę po kontynuację. To jest naprawdę cholernie dobre!

Andrzej Pupin, Szepty ciemności, il. Szymon Wójciak, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

niedziela, 17 listopada 2024

To mnie Piekara zaskoczył...!

Kiedy ostatni raz pisałam tutaj o serii inkwizytorskiej trafiał mnie – delikatnie mówiąc – szlag i wcale ale to wcale nie śpieszyło mi się do poznania jej kolejnej odsłony. Jednak w międzyczasie zmieniło się choćby wydawnictwo publikujące kolejne przygody Mordimera i stwierdziłam, że może dam mu jeszcze jedną szansę. Wprawdzie dużo wody w Wiśle upłynęło, zanim w ogóle się zorientowałam, że następny tom inkwizytorski w ogóle się pojawił, bo – rzecz jasna – zmieniła się też i szata graficzna serii. Nowa kompletnie nie przypomina tego, co oferowała Fabryka Słów, co oczywiście rozumiem, ale co sprawiło, że ta okładka kompletnie nie kojarzyła mi się z Mordimerem. Pamiętam, że tak rzuciłam okiem u przyjaciół na stole, bez żadnego zatrybienia. Na przyszłość sugerowałabym jednak owo charakterystyczne Ja, inkwizytor dać nieco większą czcionką.

A co w środku? Ano ponownie powieść, choć dzięki Jezusowi Bezlitosnemu skończyliśmy już z tą cholerną Rusią. To od razu naprawa nieco większym optymizmem. Nasz bohater zostaje jak zwykle uwikłany w rozgrywki możnych, oczywiście nie za darmo. Robótka z założenia miała być lekka, łatwa i przyjemna, bo oto Mordimer podróżuje do Italii, by odzyskać relikwie świętego Alodiusza i przekazać je zleceniodawcy, księciu von Solheim. Wszystko wydaje się całkiem banalne, gdyby nie jeden mały szkopuł – rodzina, w której posiadaniu od jakiegoś czasu owe relikwie się znajdują, mieszka w mieście zarządzanym przez potężnego przeora, mającego niezwykle dalekosiężne plany odnośnie do przyszłości tego zakątka i samej religii. Czy w miejscu, gdzie potęga Świętego Officjum nie jest aż tak niezachwiana, inkwizytorowi uda się wykonać swoje zadanie i nie wejść w drodze żadnej potędze – z tego lub innego świata?

Powiem Wam, że całkiem przyjemnie mnie ta książka zaskoczyła. Oczywiście, Miasto Słowa Bożego do pięt nie dorasta pierwszym zbiorom opowiadań z cyklu, ale czyta się je całkiem przyjemnie. Mordimer nieco bardziej przypomina tego pierwotnego siebie (wiem, na osi czasu serii to stwierdzenie nieco skomplikowane, ale odnoszę się generalnie do Sługi Bożego), cynicznego, wrednego, ale niegłupiego faceta, co to zadba i o swoją kiesę, i o chwałę Bożą. Co widać, to fakt, iż zapewne Piekara nie wróci już do takiego samego traktowania kobiet przez bohatera, co mocno wali po oczach, bo chociaż Mordimer nadal postrzega je głównie jako obiekty do zaspokojenia żądzy, to jednak poglądy wygłasza nieco mniej radykalne. I tak, nie ma w tym nic złego, ale jeśli jest to PREQUEL do opowiadań, fajnie byłoby pokazać, jak do tego doszło. Ale tego się pewnie nie doczekam, bo autor już nam w pewnym posłowiu wyłożył, że może robić, co mu przyjdzie do głowy we własnym uniwersum. „Vanity, my favorite sin”.

Podobają mi się bohaterowie drugoplanowi Miasta – towarzysze inkwizytora wręcz zadziwili mnie tym, że są właśnie tymi, na jakich wyglądają, świetnie wyszło też rozwiązanie wątku Riegera. Język – jak to u Piekary – jest barwny, nieprzesadzony i przeczytałam książkę po prostu bezboleśnie i błyskawicznie. To naprawdę niezła odsłona cyklu i wierzcie mi, sama jestem tym niezmiernie zaskoczona.

Są jednak też i „ale”. Powieść wydaje się mocno przegadana, naprawdę, niewiele by straciła, gdyby wyciąć jakieś kilkadziesiąt stron pieprzenia o niczym, najlepiej początkowej „pornografii bez mięsa” (jak to ujął mój małżonek). Rozumiem, liczba znaków musi się zgadzać, jednak choć mamy dużo tego lania wody, końcówka dotycząca realizacji planów przeora del Monte jest na maksa skrócona, szast prast, szacher macher inkwizytorów i po sprawie. Next please. Czuję się tym mocno rozczarowana, bo napięcie w tej kwestii było bardzo konsekwentnie budowane od początku tego wątku i naprawdę zabrakło mi takiego porządnego rozwiązania tej sprawy.

Możliwe jednak, że to tylko moje wrażenie i nie wszystkim będzie to przeszkadzało. Mam nadzieję, że Miasto Słowa Bożego oznacza powrót Piekary do formy i czegoś takiego jak ta cholerna ruska trylogia już nie uświadczymy. Szczęśliwie, nie trzeba jej znać, by zabrać się za tę powieść, więc nawet jeśli nie zdzierżyliście tamtego badziewia, ta odsłona cyklu może wydać Wam się zdecydowanie bardziej strawna.

Jacek Piekara, Miasto Słowa Bożego, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2024.


wtorek, 12 listopada 2024

W magicznym antykwariacie

Janusz Magnuszewski – właściciel antykwariatu w Zielonej Górze – wydaje się dość przeciętnym człowiekiem, jednak to tylko pozory. Choć sam raczej nie włada wybitną magią, ma świadomość jej istnienia, w miarę potrzeby służy też pomocną bardziej utalentowanym mieszkańcom i przybyszom. Wiedzę i antykwariat odziedziczył po ojcu, potężnym magu, dzięki czemu pewnego dnia nie zaskakuje go (aż tak bardzo) wizyta niejakiego Dominika Krajewskiego, noszącego tytuł magister militum praesentalis – w tym drugim świecie odpowiednika ministra spraw wewnętrznych i głównodowodzącego wojsk obronnych. Jak łatwo się domyśleć, nie jest ona zupełnie przypadkowa, bo w domu Janusza kryje się portal prowadzący do zupełnie innego świata, a także i nierozwiązana do dziś zagadka. Mężczyzna powoli zaczyna odkrywać swój własny potencjał magiczny, ale i ten znany od wieków fakt, że wraz ze wzrostem potęgi wzrasta liczba wrogów...

Antykwariat Pod Salamandrą już od pierwszych stron przywodzi mi na myśl przygody innego maga, Harry’ego Dresdena. Podobnie jak on, Janusz – choć świadom istnienia pewnych sytuacji i zależności – dowiaduje się, że każdy kolejny krok może zaprowadzić ku nowej szansie, ale i zagrożeniu, że kolejne warstwy rzeczywistości ukrywają następne tajemnice. Poznaje przyjaciół i wrogów, tak potężnych, że powinni całkowicie wymazać go z powierzchni ziemi, a jednak... A jednak nadal walczy, na przekór wszystkim przeciwnościom.

I tu właśnie leży pies pogrzebany. W Aktach Dresdena rosnąca potęga głównego bohatera ma okrutną cenę – jego sojusznicy giną, zostają ranni, sam Dresden słono okupuje kolejne zwycięstwa. Czasami wręcz jako czytelnik mam ochotę mówić, żeby się wycofał, przestał, bo wiem, że straty tak naprawdę przerosną ten pozorny zysk (jestem przekonana, że nie tylko ja rozmawiam z bohaterami książek lub seriali!). W przypadku Magnuszewskiego jest jednak kompletnie inaczej – wszystko idzie mu jak po maśle, kolejne zdrady nie wpływają jakoś na sytuację poza pretekstem do następnych wydarzeń, każda kolejna osoba w jego życiu okazuje się mega potężna i wpływowa, co samo w sobie nie jest niczym złym, ALE jednocześnie niemal wszystkie są dla niego li i tylko pomocne, wszystkie mają koneksje, dysponują niesamowitymi artefaktami, eliksirami i umiejętnościami, a to oczywiście sprawia, że nasz Janusz w mgnieniu oka staje się równie potężny, z każdego kłopotu wybawi go albo przyjaciel, albo wróg, który tym przyjacielem się stanie.

To właśnie sprawia, że od połowy książki czytałam już tylko dlatego, że Przechrzta jest bardzo sprawnym pisarzem i jeśli chodzi o techniczną stronę powieści, to kawał solidnego rzemiosła. Niesamowicie też podoba mi się hierarchia magicznego świata, jego zależności, oparcie systemu na łacińskich i rzymskich podstawach – miałam olbrzymią radochę z okrywania geograficznych i politycznych zależności. Niestety, są one jednak wplecione w przygody Janusza Magnuszewskiego czy raczej Henryka Słoja (męski odpowiednik Marysi Sójki, jeśli ktoś nie zna tego określenia), a one stają się tak strasznie, kosmicznie wręcz nudne! Z każdej sytuacji wyjdzie cało, z każdego kącika wyskoczą ciotki, kuzynki, narzeczone, a nędzna podróbka Boba doprowadza mnie do szału. Finałowa wielka bitwa sprowadza się do kilkunastu stron i to głównie dialogów.... Zero poczucia zagrożenia, zero emocji...

A przecież ja wiem, że Adam Przechrzta potrafi stworzyć naprawdę fascynujące postaci – uwielbiam cykl Materia Prima, którego bohaterem jest również uczony. Jednak jemu nie wszystko przychodzi ot tak, on wywoływał u mnie jakieś emocje poza życzeniem, by go wreszcie szlag trafił i do niego jeszcze na pewno powrócę. Bo zamiast kolejnych tomów Mons Viridis Magicus (już zapowiedzianych) wolę sięgnąć do tamtej alternatywnej Warszawy, tym bardziej, że przede mną jeszcze cykl Materia Secunda.

Adam Przechrzta, Antykwariat Pod Salamandrą, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

wtorek, 22 października 2024

Powrót do Tess

Pamiętacie jeszcze Przetainę, krainę próbującą się podnieść po bliżej nieokreślonej katastrofie, która wymazała rozwinięte cywilizacje z powierzchni ziemi? Pozostali przy życiu potomkowie tamtych nieszczęśników próbują przywrócić swoim państewkom dawną świetność, czerpiąc z rozmaitych zapisków i odkrywając tajemnice przeszłości. Próbują też przetrwać, co nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza w obliczu wielu nieoczekiwanych, a także bardziej przewidywalnych zagrożeń. W końcu nie od dzisiaj poszczególne narody próbują się wzajemnie powybijać...

Skończyliśmy Przetainę w momencie, gdy wysłana przez kapłanów drużyna dotarła do swojego celu, umożliwiając nawiązanie nowego sojuszu. Teraz jednak wracamy do Tess, gdzie pozostały ich rodziny, a zwłaszcza Ast, młodszy brat odważnego Dave’a. Choć nie do końca sprawny fizycznie, potrafi szybko myśleć i dobrze kombinować, ma także doskonałe stosunki z kapłanami, którzy bardzo mu ufają. A taki zaufany człowiek jest bardziej niż potrzebny, bo oto okazuje się, że zagrażający Tess od dłuższego czasu Węże są już coraz bliżej zaatakowania miasta – i to nie tylko frontalnie. Choć niespodziewanie w domu pojawiają się nasi znajomi bohaterowie z bardzo dobrymi wiadomościami, wychodzi na jaw, że kryzys nadejdzie zdecydowanie szybciej, niż wszyscy się spodziewali. Tylko czy nie jest już za późno?

Przyznam, że sięgnęłam po Okiść, nie odświeżywszy sobie poprzedniej części, i miałam pewne obawy, czy nie okaże się, że jednak muszę do niej wrócić (tak dużo książek, tak mało czasu). Nie. Świat Przetainy nie należy do specjalnie skomplikowanych i chociaż Andrzejowi udało się uniknąć pewnych nudnych fragmentów przypominających czytelnikowi, co się poprzednio wydarzyło, szybko sobie wszystko przypominamy. Bo też umówmy się – powieści z tej serii to po prostu bardzo przyjemne czytadła, przepełnione wywodami historyczno-społecznymi, nieprzeszkadzającymi jednak tak, jak w poprzednim tomie. Również bohaterowie wydają się nieco bardziej sympatyczni – szczęśliwie pisani w nieco odmienny sposób niż poprzednio – mniej tu jakby „robertostormizmu” i mimo wszystkich perypetii czujemy na końcu optymizm, nadzieję na to, że za rogiem kryje się rozwiązanie i odpowiedź na wszystkie problemy. Niemniej – nie odczuwam wybitnej konieczności dowiedzenia się tego, co będzie dalej, podobnie zresztą, jak w przypadku poprzedniego tomu. Ot, można potraktować to jako zamkniętą całość i może tak byłoby zdecydowanie lepiej...?

Okiść może nie jest dziełem wybitnym, ale jeśli lubi się gawędziarski styl Pilipiuka, ta opowieść zapewni nam przyjemne kilka godzin. Pamiętajcie jednak, że to zdecydowanie typowy „ciąg dalszy”, więc nie należy poń sięgać bez znajomości części pierwszej, ale jeśli go nie znacie – sięgnijcie i po niego. To dobry sposób na przyjemne spędzenie długich wieczorów, które się właśnie zaczynają...

Andrzej Pilipiuk, Okiść, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

wtorek, 15 października 2024

Na magicznym uniwerku znowu rozróba!

Już kiedyś zaglądaliśmy do Czarowiru, magicznego akademika, w którym mieszkają Lady i Złomir, studiujący na Collegium Magicae UJ wraz ze swoimi przyjaciółmi, Grzesiem i Agnieszką. Podobnie jak w pierwszej odsłonie serii (oby!), i w tej książce (tym razem samodzielnej powieści, nie zbiorze opowiadań) towarzyszymy Nataszy, wikłającej się znowu całkiem nieświadomie w rozmaite perypetie – choć tak naprawdę wszystko zaczyna się od całkowicie uzasadnionej obawy o los Olki, jej współlokatorki. Olka całkiem nieoczekiwanie znika bowiem po magicznej imprezie urozmaiconej wizjami jednorożców i kuszących elfek, wywołanymi przez nieoczekiwany dodatek do wina. Pewnie, mogłaby się gdzieś zagubić w euforii wywołanej nadmiarem eliksiru, gdyby nie to, że jako jedna z nielicznych miała świadomość, co się w napitku znajduje... Wyparowują też jej rzeczy, zupełnie jakby nigdy nie wróciła po wakacjach na uczelnię... a przecież Lady sama z nią rozmawiała! I nie, nie piła tego wina! Coś tu mocno śmierdzi i nie chodzi o ciało znalezione na Zakrzówku. I choć samodzielnie Lady do niczego nie dojdzie, to przecież od czego są przyjaciele – niektórzy utalentowani, niektórzy ustosunkowani, a wszyscy powiązani ze sobą przeżyciami podczas praktyk w Sławieńczy.

Bardzo się cieszę, że wracamy do świata Polanii, do magicznego Krakowa, opuszczonego przez Pierwszą (czy aby na pewno?), ale nie tak do końca bezbronnego. W końcu studenci to nie zawsze tylko źródło kłopotów! Zgrana paczka po raz kolejny udowadnia, że razem potrafi więcej i nie chodzi zaledwie o rozkopywanie grobów. I chociaż główną bohaterką opowieści pozostaje Natasza, w tej odsłonie cyklu (kurczę, serio mam nadzieję, że to można już nazwać cyklem!) dowiemy się sporo o Agniesi, Miss Perfect, która oprócz nieskazitelnego wizerunku i ustosunkowanych rodziców ma jeszcze oswojoną panią z dziekanatu i zdrowy rozsądek. Oczywiście, czytelnicy już wiedzą, iż dziewczyny zdążą się do końca studiów zaprzyjaźnić, ale teraz widzimy, co za tym stało i że ta przyjaźń nie wzięła się zaledwie z jednego letniego traumatycznego przeżycia. To ekscytujący wgląd w przeszłość, któremu naprawdę nie przeszkadza to, iż mamy świadomość, że bohaterowie wyjdą z tych wszystkich perypetii cało (co wynika z Czarodziejki z ulicy Reymonta). Nie, w połowie książki człowiek kompletnie o tym zapomina i zaczyna nerwowo obgryzać paznokcie, bo gra toczy się o coraz wyższą stawkę. A to naprawdę nie udaje się tak dobrze wszystkim autorom!

No cóż, miałam nadzieję na kolejne przygody Lady i jej przyjaciół, dostałam kolejne przygody Lady i jej przyjaciół, a teraz liczę na więcej! Może gdzieś tam powróci również Sara? Wiemy, że Magda Kubasiewicz nie śpi, bo pisze książki, więc może w miarę niedługo będzie nam dane ponownie przekonać się, co nowego u ekipy z magicznego uniwerka... bo przecież oni wszyscy muszą się wpakować w kolejne tarapaty!

Magdalena Kubasiewicz, Czarodziejka z ulicy Grodzkiej, wyd. SQN, Kraków 2024.

środa, 9 października 2024

Niby tradycyjnie, a jednak inaczej...

Historii o Alienie jest całkiem sporo i nie mówię tu tylko o adaptacjach filmowych scenariuszy. Uniwersum Obcego zostało mocno rozbudowane – w książkach, komiksach, grach czy erpegach, niełatwo zatem wymyślić coś nowego. Większość odbiorców pragnie zresztą po prostu kolejny raz poczytać/obejrzeć to, co już zna, więc mamy do czynienia z następnymi klonami opowieści: Weyland-Yutani zakłada kolonię, ktoś odkrywa dziwną strukturę/statek (niepotrzebne skreślić), poinformowane korpo pragnie próbek (często zresztą już wie, o co chodzi, albo wręcz samo wysłało osadników, by to właśnie odkryli), ktoś idzie, znajduje jaja, następuje szybka akcja z facehuggerem i dalej już wszystko wiadomo. Alienowy klasyk, chciałoby się powiedzieć.

Obcy. Zimna Kuźnia także zaczyna się od zapoznania czytelnika z bohaterami dramatu, który wkrótce się rozpęta. Kolejny korposzczurek, Dorian Sudler, to księgowy o moralności ameby, żyjący tylko i wyłącznie po to, by redukować koszty firmy, nie dbający zupełnie o to, czy owa redukcja nie spowoduje czyjegoś życiowego dramatu – jak długo jego pracodawca będzie zadowolony z wyników... Teraz trafia mu się nie lada gratka, bo oto zostaje wysłany na stację badawczą, tytułową Zimną Kuźnię, a on wręcz uwielbia zwalniać naukowców. Na potężnej konstrukcji unoszącej się nad gorejącym Kaufmannem, gwiazdą układu, prowadzi się równocześnie kilka eksperymentów w różnych dziedzinach, choć – jak łatwo się domyślić – najistotniejsze są związane z rwaczami, śmiertelnie niebezpiecznymi istotami, których cykl życiowy może kryć w sobie wybawienie dla wielu ludzi cierpiących na nieuleczalne choroby genetyczne. Proces zapłodnienia, zarodniki wtłaczane na siłę do gardła nieszczęsnego gospodarza to klucz do substancji mogącej zapewnić nowe, lepsze życie. Pracująca nad tym doktor Blue Marsalis za wszelką cenę pragnie osiągnąć sukces, nie ze względu na dobro korporacji, a własne życie. Sama ledwie może się już poruszać, a badania prowadzi za pośrednictwem androida Marcusa, do którego może przenosić swoją świadomość. Jest już tak blisko, kiedy okazuje się, że Zimna Kuźnia wcale nie należy do takich bezpiecznych miejsc – inny obiekt badań stacji wymyka się spod kontroli...

Brzmi znajomo, prawda? No właśnie... ale nie do końca. Napawałam się opisami laboratoriów, postaciami i ich wzajemnymi powiązaniami, chcąc się nimi nasycić, zanim akcja powieści znowu zostanie zredukowana do pogoni i ucieczki, na końcu której samotny protagonista wysadzi placówkę i obcych. Czekała mnie jednak niespodzianka. Bo Zimna Kuźnia, choć rzecz jasna podąża za schematem serii, skupia się właśnie na ludziach, ich motywacji i reakcji na sytuacje ekstremalne. Tutaj dramat rozgrywa się między nimi – owszem, obcy to bardzo ważny element układanki, bez którego sytuacja byłaby kompletnie inna, jednak są tam w tle, jako dodatkowe przeszkody do pokonania. My skupiamy się na desperackiej walce Blue, na nieoczekiwanych odruchach jej asystenta, nadziei pozostałych naukowców, moralnych problemach androida i zaskakującej reakcji Doriana. To opowieść o bardzo przeciętnych ludziach w sytuacji ekstremalnej i tak, nawet nie wiedziałam, że czegoś takiego w uniwersum Aliena potrzebowałam...

Oczywiście, Zimna Kuźnia to nie jest wybitne arcydzieło, jednak na tle rozmaitych produktów alienowych, które znam, wyróżnia się bardzo na plus. Do końca trzyma w napięciu, bo wcale nie jest tak oczywista, a i potrafi oddać to napięcie nawet bez dziesiątków zmasakrowanych ciał. Fanom serii o Obcym, szczególnie tym, którym podobała się pierwsza połowa Romulusa, bardzo polecam!

Alex White, Obcy. Zimna Kuźnia, tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Vesper, Czerwonak 2024.

sobota, 5 października 2024

Straszna klasyka

Jakoś nam się tutaj ostatnio duszno zrobiło – no cóż, w końcu październik, Halloween tuż za progiem, więc czas na takie właśnie historie! Dzisiaj chciałabym napisać kilka słów o książce, która stała się inspiracją dla wielu późniejszych twórców – nie tylko literackich, ale z którą ja zetknęłam się po raz pierwszy – wiem, shame, shame, shame.

Mowa o Nawiedzonym domu na wzgórzu Shirley Jackson. Do tytułowej posiadłości, podobnoż nawiedzonej, przybywa czwórka osób, na czele z badaczem zjawisk nadprzyrodzonych, doktorem Montague’em. Pozostali raczej wydają się przypadkowo dobrani, bo Theo jest artystką, Eleanor młodą kobietą, dotychczas zajmującą się matką, a Luke krewnym właścicielki posiadłości – jednak przynajmniej jednego z nich cechuje wrażliwość na zjawiska paranormalne. I choć wszyscy przestrzegają ich przed straszną posiadłością, ta wydaje się początkowo po prostu starym budynkiem, wprawdzie mocno specyficznym, jeśli chodzi o architekturę i wyposażenie oraz posiadającym tragiczną historię, ale w końcu istnieje wiele takich obiektów i nic w nich nie straszy. Atmosferę podkręca jeszcze gospodyni, zaklinająca się, że za żadne skarby nie zjawi się w domu po zmierzchu, ale w końcu każdy ma prawo do swoich dziwactw, a pani Dudley znakomicie gotuje! I tylko te drzwi się dziwnie zamykają, a w nocy... a w nocy zaczyna się zabawa. Czy jednak to zjawisko paranormalne, czy ktoś się doskonale bawi kosztem innych?

Nawiedzony dom to wprawdzie powieść grozy, ale niech nikt nie nastawia się na tryskającą krew i flaki wylewające się na każdej stronie. To historia w starym stylu, gdzie atmosferę tworzą słowa i – na bogów – jakże znakomicie autorce się to udało! Niektórzy mogą wręcz narzekać, że za dużo czasu poświęcono poszczególnym postaciom i ich relacjom, niekoniecznie wydającym się w danej chwili najistotniejszym, ale dzięki temu lepiej ich poznajemy i rozumiemy. Bo gdy przychodzi co do czego, to właśnie te relacje okażą się istotne. W tej książce bowiem najważniejsze pozostaje niedopowiedziane, jakby niedomknięte, i choć z jednej strony drażni to w ten nieprzyjemny sposób, to z drugiej cudownie pasuje do tajemnicy, którą próbują rozwikłać nasi bohaterowie. Bo nawiedzony dom bywa subtelny – odwraca uwagę w pewien fizyczny sposób, by uderzyć subtelnie gdzie indziej. Fani bardziej krwawych rozwiązań mogą poczuć się nieco rozczarowani, ale jeśli wolicie klasyczne opowieści, musicie bezwarunkowo sięgnąć po tę książkę!

Dla mnie Nawiedziony dom na wzgórzu to absolutne arcydzieło i żałuję tylko, że nie przeczytałam go wcześniej. To klasyk, który w dobie graficznych i ohydnych nierzadko horrorów przypomina, że krew stanowi zaledwie jedno z rozwiązań, bo w końcu najbardziej boimy się tego, czego nie widać...

Shirley Jackson, Nawiedzony dom na wzgórzu, tłum. Maria Straszewska-Hallab, wyd. Replika, Zakrzewo 2018.