Finały sezonu zawsze wywołują nieco emocji, nawet jeśli sam
sezon był „taki se”. Na ten moment, kiedy z głośników huczy Carry on my wayward son, a chłopcy muszą
stanąć do walki, czeka się z utęsknieniem, bo oznacza zamknięcie pewnej części
historii i otworzenie kolejnej furtki. Jasne, są takie bardzo mało udane, jak
finał 10 sezonu, ale są przecież i epickie – jak Swan Song czy The Man Who Knew Too Much. Niektóre
rozwiązania sprawiają, że człowiek obgryza paznokcie aż do
września/października, bo musi się dowiedzieć, co się właściwie stało (ja tak
miałam po przebudzeniu się Demon!Deana – jakby nie było, nadaremno).
Ciąg dalszy fanfica i kiepskiego dowcipu. Wiedźma siedzi z Bogiem przy herbatce i opowiada mu anegdotki z życia Króla Piekla.
Niestety, Alpha and
Omega jako finał zawodzi na całej linii. Nie mam tego poczucia, że właśnie
zakończyliśmy sezon, nie mam tego przyjemnego poczucia zawieszenia,
niecierpliwości i emocjonalnej pustki, która tak często mi towarzyszyła
(wspomnijmy chociażby o No Rest For The
Wicked), nie mam poczucia końca czegoś wielkiego. Z jednej strony może to
być powiązane z tym, że serial – jakby na to nie patrzeć – fabularnie naprawdę
schodzi na psy, z drugiej przecież są perełki, cudowne odcinki z Potworami
Tygodnia, którymi zachwycam się niemal za każdym razem. Zabrakło czegoś
naprawdę wielkiego. Ba, Wielkiego.
Co dziwi, bo przecież mamy tu rozgrywkę nieomalże
apokaliptyczną – Bóg vs. Amara, Światło vs. Ciemność. Jasne, to nie jest serial
z budżetem Gry o Tron, jednak nawet
to gasnące słońce w ostatnim odcinku wywołało u mnie więcej emocji niż każdy
moment finału. Był potwornie wręcz przegadany, nudny, naprawdę nic – ale to nic
– się nie działo, a dorzucenie pewnego wątku doprowadziło mnie do sporego
facepalma. Po kolei jednak.
Bóg umiera. No dobra, zdarza się. Zaburzona jest równowaga,
świat się kończy, słońce gaśnie i inne takie, ponieważ przeważa Ciemność. Co za
piramidalna bzdura! Przez ostatnie miliardy lat przeważała Jasność, jako że
Ciemność była sobie gdzieś tam zamknięta i zapewne odpowiednio zabezpieczona
przed emanacją, a jak wychodzi z toku sezonu, ona sama niewiele ma wspólnego z
takimi chociażby potworami. Jaka zatem równowaga? To niemal tak jak z równowagą
Mocy, co to ją Anakin miał przywrócić. Fakt, zostało dwóch Lordów Sith i dwóch
znanych Jedi, po czym kolejni w pozostałych źródłach mnożą się jak kotki na
wiosnę. Mniej więcej podobny poziom konsekwencji mamy i tutaj. Absurd. Po
prostu absurd. Tyle że Amara, kiedy się opamięta, nie musi żałować, że wchłonęła
słońce czy cuś i łatwo to wszystko rozwiązać.
Po tym jak Bóg wisiał na Samie, uwierzę we wszystko. Nadal wolę jednak wiszenie Odyna. Nie na Łosiu.
No właśnie, rozwiązać. Przerobiliśmy wszystko, pomyśleliśmy
o wszystkim, ale nagle jednak okazuje się, że istnieje coś, co może tę naszą
Amarę unieszkodliwić raz i dobrze… I mówi się o tym TERAZ? Tak, wiem, wcześniej
próbowano ją po prostu unieszkodliwić i raz jeszcze zamknąć na wieki wieków,
ale czy przypadkiem nie byłoby łatwiej jej po prostu unieszkodliwić przy użyciu
tego światła? Bóg jest jasnością! Zamiast polegać na aniołach, demonach,
wiedźmach i rękach Boga mógł po prostu zdrowo poczęstować siostrzyczkę
jasnością i zamknąć, gdzie trzeba. Czy tylko ja wyczuwam tutaj rozwiązanie na
siłę? Rozwiązanie pt. „Dostaliśmy 23 odcinki, a nie mamy pomysłów, więc to
rozbijamy na dwa odcinki, każdy dostanie gażę, wszystko gra.” No ale dobrze.
Jasność. Sam i Dean robią jedyną sensowną rzecz w tym odcinku, idą zapolować,
co przy okazji pokazuje, jak bardzo zlevelupowali od pierwszego sezonu, bo Asylum to pierwszy odcinek, który
człowiekowi przychodzi na myśl. Wtedy jednak tych duchów nie było aż tak wiele.
Tym razem jest inaczej, wchodzą i robią jeden wielki roz… wielką rozróbę. Nadal
jednak nie oznacza to wystarczającej ilości dusz. Crowley obiecuje sprawdzić,
co tam w Piekle słychać i nagle się okazuje, że praktycznie nic tam nie ma,
dawni poddani wyczyścili mu zapasy… Czy tylko mnie tutaj coś nie gra? Co –
nagle demony się zdemoralizowały do tego stopnia, że każdy polazł w swoją
stronę, łapiąc przydział dusz? Ejże! Jednak jeżeli tak się stało, to niech mi
ktoś, do diabła, wyjaśni, jakim cudem Crowley ma jeszcze jakiekolwiek moce?
Moce Crowleya zależały od jego pozycji w Piekle. Teraz nie ma żadnej– chyba że
rzeczywiście czerpał siłę od tych skitranych w jakimś schowku dusz, ale skoro
ich tam nie ma, to jak on tego nie poczuł? To się po prostu kupy nie trzyma i
aż zadaję sobie pytanie, czy team „Crowley to upadły anioł” nie miał
przypadkiem racji, zwłaszcza po tym tekście o tym, że nie będzie nazywał Chucka
tatusiem. Ok, Piekło odpadło, ale co w takim razie z Niebiosami? Naprawdę to
Castiel miał anioły przekonywać? A Bóg co? Tak, wiem, umiera sobie w kąciku,
więc jego dzieci zamiast się przejąć i chcieć dokonać zemsty, po prostu zamkną
Niebo na cztery spusty i godnie odejdą… No do jasnej cholery!!! Jeśli Chuck nie
powędrował sobie teraz z siostrą do Nieba, by kilka rzeczy wyjaśnić, będę
rozczarowana.
Rozwiązaniem jest Billie, która pojawia się jako ten Reaper ex Machina i zapewne płacze
rozpaczliwie, bo znowu spieprzono dokumentnie świetną postać. Miała zabić
Winchesterów, nie im pomagać! Ale nie, koniec świata, więc trzeba coś zrobić….
Biedny Śmierć, gdzie te czasy, kiedy spokojnie mówił o śmierci Boga,
wszechświata i innych takich… Jedyne, co mi się podobało w związku z Billie,
była jej… chemia z Crowley’em? Och, widzę tutaj taki ładny potencjał :D
Mamy bombę, mamy nową dramę. Dean się poświęci, Dean będzie
bombą. I zapewne miał to być moment, w którym miałam się przejąć. Bardzo mi
przykro, nie jestem w stanie. Nie jestem w stanie przejąć się potencjalną
śmiercią Deana po tylu sezonach, zwłaszcza po tylu finałach sezonów, kiedy
wiadomo, że cokolwiek się stanie, bracia zostaną wskrzeszeni czy w jakiś sposób
uratowani. Gdyby był to ostatni sezon, zapewne wyglądałoby to inaczej, ale
tutaj całe napięcie poszło się śniegiem rzucać. Zwłaszcza że scenarzyści
niespecjalnie nawet próbowali je utrzymać– gdybym się jeszcze przejmowała
potencjalnym losem Crowleya w ostatnim odcinku, to od razu stres by ze mnie
zszedł, bo pojawił się od razu. Ten konający Bóg jeszcze chodzi i pije sobie
herbatkę, zachowuje się jak Kylo Ren, czyli nieogarnięte emo, tyle że Kylo
przynajmniej próbował coś jeszcze zniszczyć (no nie wierzę, że to piszę). Próbowano
za to na siłę zagrać kartą sentymentalną, czyli odwiedzinami grobu Mary
Winchester, co jest w ogóle o kant tyłka potłuc, co najwyżej przygotowaniem pod
finał, bo przed taką chociażby ostateczną bitwą Apokalipsy Dean nawet o
nawiedzeniu grobu macierzy nie pomyślał. Wszyscy, po minach sądząc, cierpią na
ciężkie zatwardzenie, a ich problemy emocjonalne wyrażają się we wpatrywaniu w
orzeszki, whisky czy herbatkę. To się chyba udziela, bo aż poszłam po alkohol
do kuchni, na trzeźwo się nie dało.
Wszyscy piją, piję i ja.
I tak, wiem, w takim chociażby Swan Song ostateczna bitwa również była koniec końców rozmową, ale
tam było jakiekolwiek napięcie. Jakakolwiek akcja… Czy się uda? Kto przejmie
kontrolę? Były ofiary, było prawdziwe poświęcenie (przecież nie wiedzieliśmy,
że Bóg wskrzesi Casa, a on z kolei Bobby’ego). Tutaj mamy li i jedynie marazm
oraz drętwe gadki o rodzinie, nie tylko w wykonaniu boskiego rodzeństwa, ale również
w dialogu Casa i Deana, który bez wątpienia zaistniał tylko po to, by zrobić
dobrze fanom i by zapełnić czymś kolejne minuty odcinka. Boskie rodzeństwo też
było skrajnie nieprzekonujące… Amarze odwidziało się, bo kwiatuszki, bo pani
karmiąca te zarazy sra… eeeee… gołąbki w parku? To co ona robiła cały sezon? No
dobra, niech będzie, zaczęła się zastanawiać po tym, jak dokonała swojej
zemsty, ale nadal to wszystko jest tak bardzo naciągane, tak bardzo na siłę…
To jeszcze poproszę o tęcze i szczeniaczki...
No i dochodzimy do elementu, który wnerwił mnie w sumie
najbardziej – londyński oddział Ludzi Pisma i Lady Antonia. Co to – do cholery
jasnej – było? Czyli Ludzie Pisma cały czas sobie tam funkcjonują i obserwują,
ale dotychczas nie było tak strasznego zagrożenia, by Winchesterów nie
unieszkodliwiać? Nie no, jasne. Co tam Apokalipsa! Co tam lewiatany! Pojawimy
się teraz, bo ciekawych wątków zaczyna scenarzystom brakować. Powiem tak –
tajne organizacje nie wychodzą serialom na zdrowie. Inicjatywa w Buffy była pomysłem zdecydowanie
nieudanym, Hadrian’s Wall w Grimmie
też się raczej nie sprawdza. Sięgnięcie po coś takiego nie jest dobrym
rozwiązaniem. Ubawił mnie też cliffhanger – naprawdę mam uwierzyć, że Antonia
strzeliła do Sama? Nie ma bata, nie po tym, jak wielkie zakończenia
rozwiązywano i niszczono w ciągu następnych pięciu minut nowego sezonu. Poza
tym zastrzelenie Sama naprawdę nie ma sensu, bo gdyby Ludzie Pisma chcieli ich
martwych, naprawdę mogliby wynająć chociażby siakiegoś cyngla. Anielskiego,
demonicznego, reaperowego…
Pojawienie się Mary Winchester wyrzucam z pamięci. To zjawa,
duch… cokolwiek. Jest to tak bardzo bez sensu, że nie wiem już, co mogłoby być
gorsze.
Jak tak patrzę na ten odcinek, to nie wiem, co myśleć. Nie
jest to finał najgorszy – tu palmę pierwszeństwa dzierży bez wątpienia finał
sezonu 10, ale jest to finał bardzo kiepski, bez jakiegokolwiek pomysłu,
napięcia czy akcji (najazd Winchesterów na sanatorium się nie liczy). Cliffhangery
są wyciągnięte z odwłoka i – doprawdy – nie wywołały u mnie cienia
zaciekawienia czy zdenerwowania. Jedno wielkie nic. Mam teorię – Jeremy,
wiedząc, że odchodzi z serialu, po prostu umył ręce i poszedł się napić, a
Andrew Dabb musiał wszystko pozamykać i wymyślić coś na szybko. To zresztą
chyba pierwszy przypadek, kiedy showrunner nie pisze finału i mam wrażenie, że
tu leży pies pogrzebany. Chyba obejrzę sobie jeszcze raz sezony 1-6 i przypomnę
sobie, dlaczego pokochałam ten serial, bo w tej chwili za Chiny Ludowe nie
pamiętam.
PS: Ciekawe, co się stało z Lucyferem? Żyje, czy ciocia
rozproszyła go na amen?
Supernatural 11x23 Alpha and Omega, scen. A. Dabb, reż. P. Sgriccia,
wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.