Choć blog ten został założony po to, by
recenzować kolejne odcinki Supernaturala, od pewnego momentu przestałam
się tym zajmować, porzucając oglądanie serialu na bieżąco. Ilość nonsensów i
fanserwisu przerosła moją miłość, moje naprawdę spore zawieszenie niewiary i
postanowiłam zarzucić obrażanie mojej inteligencji, wychodząc z założenia, że
da się nadrobić. Najczęściej przed konwentami, rzecz jasna. Gdzieś tutaj wisi zresztą
moja recenzja 13 sezonu jako całości, był dla mnie czymś absolutnie
przepotwornym, gdyż unicestwił jedną z TYCH śmierci w serialu, TYCH nadających
sensu akcji i postaciom, choćby i sam odcinek był beznadziejny. Tak, tak,
chodziło mi o Gabrysia. O tego konformistycznego Gabrysia, który jednak
postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i postawić się ukochanemu bratu w imię
ratowania ludzkości (w końcu ją docenił!). Jakże płakałam nad tą śmiercią,
wydającą się tak bardzo ostateczną. I taką była… dopóki komuś nie zabrakło
pomysłów.
No wykończyła mnie ta scena podwójnie, słowo honoru.
Drugim gwoździem do trumny stało się dla mnie
istnienie innych światów, bo choć w jakiś sposób stanowiło to naturalną
konsekwencję rozwoju seriali w pewien sposób fantastycznych, okazało się właśnie
tym, co pomogło mi pożegnać się z cotygodniowym oglądaniem. Nie chodzi zresztą
o samą ich obecność, ale o to, że stały się wielką furtką dla fanserwisu i
przywrócenia tych postaci, z którymi pożegnaliśmy się już naprawdę dawno (sezon
siódmy i jeden z odcinków, przy którym zawsze płaczę – Death’s Door). No
ale pal sześć! Niech te osoby się pojawią… tylko dlaczego właściwie nie różnią
się charakterem od tych w świecie podstawowym? Dlaczego oglądamy te same
postaci, mimo że nie mają prawa takie same być? Jedyny zacny wyjątek to,
zdałoby się, Kevin Tran. Teoretycznie mieli wprawdzie inne doświadczenia (syn
Bobby’ego, nie jego żona), ale koniec końców zostali identyczni jak ich,
nazwijmy to, pierwowzory.
Zaczęłam oglądać z doskoku, po kilka,
kilkanaście odcinków na raz. Z serialu, na który czekałam cały tydzień, Supernatural
stał się po prostu czymś puszczanym w tle, tak, żeby leciało. Oczywiście,
zdarzały się odcinki naprawdę fantastyczne (Scoobynatural), będące SPNem
w starym stylu i nawet obejrzałam je ze dwa, trzy razy. Desperacko widać już
jednak było, że trzeba ze sceny zejść niepokonanym. W pełni pojmuję, że
ciężko wymyślić coś oryginalnego w momencie, kiedy nasi bohaterowie odbijają
kule mrugnięciem powieki, ale można chyba się postarać, w końcu te dolary nie
wpadają na konto same z siebie, za piękne oczy. A daje się naprawdę wiele,
nawet w momencie, kiedy postaci powinny załatwić antagonistę w pięć sekund.
Oczywiście, że tak się stanie, ale wcześniej istnieje szansa na bardzo przyzwoity
odcinek – dla mnie najlepszym tego przykładem jest Atomic Mosters. Ale! Większość
odcinków piętnastego sezonu charakteryzuje to, że same z siebie nie opowiadają
tylko jednej historii, jakby znowu pomysły na MOTW trzeba było uzupełniać
głównym wątkiem. A główny wątek sezonu 15 można sprowadzić do „Och, Bóg nas już
nie lubi, trzeba się go pozbyć. Nie wiemy jak. Oj, czekajcie, jest Jack i jest
wielki plan Śmierci, będzie dobrze. O, jest Amara. Ją też oszukamy, ale będzie
dobrze. Będzie dobrze, niech się tam światy kończą, nas Chuck nie tknie, bo
zachowuje na koniec.” Plot armour bohaterów jest już tak gruby, że rzeczywiście
może się przebić przez niego tylko pocisk kalibru boskiego… Wiem, że na pewne sprawy
należy przymknąć oko, ale dotychczas pewne posunięcia Winchesterów miały
jakikolwiek sens… No nie tu… A już miałam nadzieję, bo szaleńczo spodobał mi
się pomysł odebrania im tego plot armouru w The Heroes’ Journey,
zamienienie ich w normalnych ludzi z dziurami w zębach i nietolerancją laktozy
(oj, przypomniał mi się Metatron), z psującym się samochodem (aczkolwiek karta
od Charlie była już pewnym niedociągnięciem w kwestii szczęścia bohaterów)… To
musiałoby wymóc na postaciach zachowanie ostrożności i zmuszenie się do
przyjęcia jakby „badziewnych” zleceń, jak w pierwszych sezonach, kiedy to wizja
starcia z demonem wywoływała u nich tiki nerwowe (obecnie jak wiadomo panowie
spuszczają manto demonom w piekle). I wtedy ów plot armour pt. „Bóg zostawia
nas na koniec” miałby sens. Ale nie – panowie udają się na Alaskę, by stawić
czoła Fortunie i wszystko wraca do normy…
Dalej mamy jeszcze jedną kwestię – Castiel.
Należę do tych osób, które na widok badassowego wejścia anioła w Lazarus
Rising dostały radosnego wyszczerzu na twarzy, bo też Anioł Czwartku w 4 i
5 sezonie kopał tyłki, nawet odcięcie od Niebios nie sprawiło, że stał się
żałosną amebą. Nie. Bo wtedy na tę postać był pomysł. Od lat Castiel to po
prostu pętający się koło bohaterów szczeniaczek, a całe wyzwanie aktorskie
Mishy polega na odpowiednim zrobieniu „słodkich oczu”. Teoretycznie Cas
dorasta, kiedy zostaje jakby przybranym ojcem Jacka, ale tylko po to, by jego
„social awkwardness” przejął właśnie młody nefilim. Powiem Wam szczerze – kiedy
miano uśmiercić Casa i Crowleya w finale sezonu 12 byłam szczęśliwa jak świnka
w deszcz, bo ILE MOŻNA? Zwłaszcza że Crowley stał się już tylko magicznym
popychadłem z kompleksem mamuni, a Castiel przecież przeżył wiele sytuacji,
które powinny mu pewne rzeczy uświadomić (zamiana w człowieka, anyone?), ale
nadal pozostał zagubiony jak ciotka w Czechach. Miałam więc dosyć konkretną
nadzieję na to, że Pustka spełni swoje ultimatum gdzieś w połowie sezonu, co
naprawdę zmieniłoby sytuację na linii frontu walki z Bogiem. Jednak to, co się
wydarzyło w Despair, sprawiło, że straciłam jakąkolwiek nadzieję na
sensowny finał. Fanserwis dla twórców jest zdecydowanie istotniejszy niż zdrowy
rozsądek. Wszyscy wiemy, czym jest Destiel, można go lubić, można nie lubić,
ale jest to na pewno jeden z najbardziej popularnych shipów w fandomie. Shipów
nieoficjalnych, choć oczywiście twórcy od lat puszczają do tego oczka. Miał w
sobie tyle samo legitności co Wincest, koncept dość obrzydliwy. Właśnie: miał.
Szczęśliwy moment Casa to wyznanie miłości Deanowi i nie zawracajcie mi głowy
miłością rodzinną. Castiel był przybranym bratem Winchesterów od lat, a fakt,
że traktowali go czasem wyjątkowo podle, tylko to potwierdzał - w końcu już
dawno stwierdziliśmy, iż jest to rodzina wybitnie patologiczna. Wiadomo, trzeba
było coś na szybko wymyślić, ogarnąć, by przywołać Pustkę… Ale dlaczego
Destiel? No do cholery: dlaczego Destiel? Przecież równie dobrze tą szczęśliwą
chwilą mógłby być Dean mówiący, że przeżyli tyle chwil dzięki sobie nawzajem,
że był dla niego bratem, że nie wyobraża sobie życia bez niego NIE w znaczeniu
romantycznym… Dean raczej nie jest skłonny do mówienia takich rzeczy, to mogło
uczynić Casa prawdziwie szczęśliwym… wyznanie w obliczu śmierci… i wówczas
Pustka również przybyłaby we właściwym momencie… Po co to robić, skoro nawet Jensen Ackles czuł się niekomfortowo z tym shipem? Ach, od razu pragnę zaznaczyć,
że nie jestem fanką Destiela nie dlatego, że paskudny ze mnie homofob, po
prostu dla mnie zawsze Cas był tym trzecim bratem… dobrze, czwartym.
I tak dochodzimy do tego, co mnie doprowadziło
do załamania nerwowego – odcinka Inherit the Earth. Ewelina już
uprzedziła mnie, że warto się zaopatrzyć w procenty, co też przezornie
uczyniłam i wielkie niech będą jej dzięki, bo nawet z dodatkowym wsparciem
ciężko mi się ten badziew oglądało. Sam pomysł naprawdę świetny – ostateczna
tortura dla Winchesterów, samotni na Ziemi, nikt do uratowania, a wręcz
przeciwnie: zginęli, bo Winchesterowie nie chcieli grać wedle boskich reguł.
Tylko że nie byłby to Supernatural i wszyscy o tym wiemy. Nie krytykuję
zatem faktu, że Chuck został pokonany, a sposób, w jaki to się stało. A stał
się Deus ex machina, a raczej Jack ex machina. Nie przepadam za
Jackiem, bo jego obecność dała scenarzystom usprawiedliwienie na wyciąganie
pomysłów z odwłoka i tak się stało też i w tym przypadku. Przyznam się
szczerze, że zdążyłam już się pogubić w śmierciach i życiu Jacka, w jego
mocach, ale tego, że Pustka nie przywróciła go ot tak do życia, bo mogła,
domyśliłby się średnio inteligentny szympans. Jack musiał odegrać rolę w
finale. No i odegrał, a my powinniśmy zakwiczeć z zachwytu i rozpłynąć się nad
młodym lepszym bogiem. Tylko że nie. To może by i zadziałało, jeśli wątek poprowadzono
by sensownie, powoli, bez skrótów fabularnych, wrzucania dawno niewidzianych
postaci i w końcu bez łopatologicznego wyłożenia idiotom, za jakich mają nas
scenarzyści, co się właściwie wydarzyło. Ale czego się spodziewać po Eugenie
Ross-Leming i Bradzie Bucknerze, dwojgu najgorszych rzemieślników, jacy
przydarzyli się Supernaturalowi? Mają na swoim koncie odcinki lepsze i
gorsze, ale nawet te najlepsze nie powalają ze względu na rozwiązania skrótowe,
bezsensowne i przede wszystkim efektowne – nawet ta niespójna wewnętrzna logika
serialu szwankuje u nich bardzo mocno. Zdarzało im się już pisać końcówki
sezonów i zdecydowanie nie należały do zbijających z nóg. Kto przy zdrowych
zmysłach wziął tę dwójkę do pisania finału finałów? Owszem, pierwsze sceny z
Michałem w kościele były bardzo klimatyczne i już miałam nadzieję, że coś z
tego wyjdzie, ale potem dostaliśmy Lucyfera w jego najbardziej wkur…zającym
wydaniu, potem żałosną komedię, a na końcu tego złego Chucka, pragnącego już
tylko zemsty. I wywierający ją w najgłupszy możliwy sposób. No cóż, coś musiało
naładować Jacka… i komuś trzeba było wyjaśnić, co się dzieje, bo widzowie to
banda debili, zapewne jeszcze oślepionych przez łzy po śmierci Castiela… chyba
łzy szczęścia.
Co więcej – nagle to Jack staje się głównym
bohaterem serialu, nie Winchesterowie. Tym magicznym bytem, który zniesie
wszystkie bzdury potrzebne akurat w scenariuszu, by popchnął jakoś sezon do
przodu… nie ukrywajmy. Tymczasem w tym odcinku Winchesterowie są jego sidekickami
i do tego sprowadza się ich rola. To serial o braciach, nie ich przybranych
pociotkach – nawet biedny Adam nie przetrwał finału… Jakoś dało się to ładnie
ułożyć w sezonie 5, kiedy odebrano nadnaturalnemu pomocnikowi jego umiejętności
i wyeliminowano z gry, zostawiając na scenie braci. Bo to zawsze chodziło o
braci, o ten odwieczny konflikt, co podkreślał Gabriel w Changing channels. Tymczasem
pod koniec Supernaturala dostajemy produkt braciopodobny. A przepraszam, jeden w sumie zabił drugiego, tylko nie o tych braci chodziło, a co więcej - zabił już tego, który ginął/zasypiał/ch...olera wie co wiele razy.
Mam po cichu nadzieję, że ten odcinek był po
prostu trollingiem, snem Winchesterów tuż przed ostatecznym starciem. Nie
dlatego, że nie chcę happy endu. Nie mam nic przeciwko uratowaniu świata, ale
niech to będzie porządnie zrobione. Od zawsze marzyło mi się odejście braci z
wielkim pieprznięciem, właśnie jako ten akt, który ocali wszystkich, zgodnie z
credo Saving people, hunting things, the family business. Tymczasem mamy
Winchesterów pijących piwo w Bunkrze, bredzących coś o tym, że teraz mogą sami
decydować o swoim życiu. I wiecie co? Denerwuje mnie to z kilku powodów. Na
przykład tym sposobem istnienie Team Free Will bierze w 15 sezonie w łeb. Nie
było wolnej woli, była predestynacja. Kolejna rzecz – skoro wszystko wróciło do
normy jedną myślą Jacka, to można założyć, że wszystkie ofiary Chucka z
ostatnich odcinków wróciły… a co czyni ich lepszymi od wszystkich, którzy
bracia stracili „po drodze”? No chyba że Carry On będzie traktować o
tym, jak to wszyscy urządzają sobie życie na nowo i rzygają tęczą. Zapewne
wróci też Cas, no bo kto boga powstrzyma?
Przynajmniej grafika zacna.
Jeszcze się łudzę. Naprawdę się łudzę. Supernatural
to 9 lat mojego życia, zainwestowałam w niego swojego czasu naprawdę dużo,
sentyment mam okrutny i bardzo chciałabym, bym mogła kiedyś powiedzieć, że
zakończył się naprawdę dobrze i sensownie. Tak jak choćby w przypadku Babylonu
5 czy Battlestar Galactica… Tymczasem wygląda na to, że na sezony od
10 wzwyż będę musiała spuścić litościwie zasłonę milczenia i zapomnienia. Nie
chcę! Wolałabym ostatni ostatni odcinek oglądać jeszcze kilka razy, niezmiennie
z aprobatą, choćby i bolesną.