niedziela, 27 grudnia 2020

Śledzik... nieco szwedzki...

Antologie w okresie świątecznym sprzedają się znakomicie, problemem dla wydawcy pozostaje jedynie znalezienie odpowiednio chwytnego tematu. Oczywiście, może być najbardziej oczywisty, jak w przypadku recenzowanych tu ostatnio Wigilijnych opowieści. Może być też nieco bardziej zaskakujący. Wręcz upiorny - bo przecież Święta też mogą okazać się upiorne i nie chodzi o ciocię Józię, zawsze szukającą okazji do zatrucia komuś życia.

Motyw przewodni zbioru wydanego przez Akurat zdecydowanie nie należy do tych ściśle kojarzonych z Bożym Narodzeniem: horror, thriller, sensacja. Jednak przecież kiedy zasłodzimy się świąteczną atmosferą, najemy ciast i pierniczków, organizm sam domaga się solidnego śledzia z cebulką, tak na odtrutkę. A dobór kucharzy, przepraszam, pisarzy, jest doprawyż wyśmienity. Króluje wśród nich mistrz grozy, Graham Masterton, a wraz z nim straszą Jakub Ćwiek, Adam Przechtzta, Artur Urbanowicz, Tomasz Hildebrandt, Marek Zychla, Robert Cichowlas, Jakub Bielawski, Przemysław Wilczyński i wreszcie rodzynka Hanna Greń. W ich tekstach pojawia się napięcie, przywołujące na myśl najbardziej przykre delirium, a człowiek pragnie się także upewnić, że ten samotny wędrowiec za drzwiami na pewno nie zostanie przyjęty, gdyż w ślad za nim może kroczyć piekło.

Nikogo nie zaskakuje, że prym wśród towarzyszy wiedzie Masterton i jego Czerwony rzeźnik z Wrocławia. Pisarz bardzo umiejętnie na pierwszych zaledwie stronach wyczarowuje klimat tej narastającej grozy, z jakiej jest najbardziej znany, by zaraz zaskoczyć czytelnika nieoczekiwanym zwrotem sytuacji. Lata doświadczenia widać na pierwszy rzut oka.

Dobrze czyta się również Kontrakt Adama Przechrzty, odwołujący się do niemieckiej przeszłości Ziem Odzyskanych, a także do znanego każdemu wielbicielowi tych tematów instytut Anneherbe. Wprawdzie opowiadanie kończy się zbyt szybko, jakby Przechrzta zorientował się, że kończy mu się limit znaków, ale nadal jest to dobra rzemieślnicza robota.

Nieźle bawiłam się też przy 87 centymetrach (śniegu, nie wiem, co Wam przychodzi do głowy!) Artura Urbanowicza, bo jego tekst – choć w pewien sposób oczywisty – nawiązuje do niezawodnego motywu odizolowanego od reszty świata schronienia i drapieżnika na wolości. Autor do smaku dorzucił jeszcze szczyptę Archiwum X, w rezultacie tworząc całkiem miłą mieszankę, która może nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje.

Interesującym podejściem do tytułowej „upiorności” jest Rezerwat Marka Zychli - historia niby zwykłej, choć ubogiej Wigilii w niepełnej rodzinie, gdzieś w nieokreślonej przyszłości. W tym tekście poczucie grozy pojawia się nagle i pogłębia z każdym słowem – bardzo udany eksperyment.

Jednak pozostałe sześć dań już nie smakuje tak dobrze. Mają szokować, ale czasami twórcy zapominają dodać na końcu szczyptę tego, co podkreśli cały smak. Upiornie widać to chociażby w Opowieści wigilijnej Tomasza Hildebrandta, gdzie dostajemy po prostu taki miszmasz pewnych motywów, uzupełniony jeszcze ulubieńcami sąsiadów. W efekcie całość staje się kompletnie niestrawna. Także Pechowe święta Hanny Greń, choć mogłyby dobrze pasować do antologii kryminalnej, w tej wydają się równie nie na miejscu, co schabowy na stole wigilijnym. Choćby i najlepszy, w tym przypadku się nie sprawdza. Prezent od Gwiazdora Roberta Cichowlasa to zwykła opowieść z cyklu „bo to zła kobieta była”, a w pewnym momencie robi się po prostu niesmaczna. Ciekawą próbą jest Już nie jesteś smutkiem Jakuba Ćwieka, gdzie autor wraca do tematyki dworcowych bezdomnych i umiejętnie buduje tę specyficzną atmosferę, ale na końcu czegoś brakuje. Wreszcie Dom na końcu ulicy Przemysława Wilczyńskiego: tekst na tyle nijaki, że nie do końca wiem nawet, co o nim napisać, bo z lektury mi, mówiąc szczerze, niewiele zostało.

Mam wrażenie, że zabrakło tu ostrej redakcji lub też konkretnego sprecyzowania oczekiwań redaktora, bo przecież w kilku przypadkach upiorna może być jedynie nuda. A szkoda, bo potencjał tematu przewodniego i zaproszonych autorów jest naprawdę spory! W efekcie spośród tych wigilijnych śledzików tylko kilka okazuje się naprawdę dobrych, reszta… Reszta wydaje się być skiepszczona lub kompletnie niedopasowana do gustu przeciętnego odbiorcy. Trochę jak ten sfermentowany śledź, skandynawski przysmak, niestrawny dla reszty świata. Albo śledzik cioci Basi, której od lat nikt nie ma serca powiedzieć, że jej popisowa potrawa skusi jedynie świnkę na gastrofazie…

Upiorne święta, antologia, wyd. Akurat, Warszawa 2020.

niedziela, 6 grudnia 2020

Świątecznie, acz nie zawsze wesoło!

Koniec roku i bliskość Gwiazdki zdecydowanie sprzyjają pojawianiu się na rynku kolejnych antologii – również świątecznych. W listopadzie za sprawą wydawnictwa w.a.b. na półki trafiły Opowieści wigilijne - 12 tekstów związanych z Bożym Narodzeniem oraz świątecznymi przysmakami odgrywającymi w nich niebanalną rolę. Wśród autorów znajdują się m.in. Milena Wójtowicz, Martyna Raduchowska, Małgorzata Oliwia Sobczak, Katarzyna Berenika Miszczuk, Agnieszka Lis, Jagna Kaczanowska, Tomasz Betcher, Alek Rogoziński i Jacek Galiński. Podzielili się z nami nie tylko swoją wizją Świąt, ale także rodzinnymi przepisami, zdecydowanie wartymi wypróbowania.

Świąteczne utwory mają po prostu być ciepłe, zapewnić nam happy end i to przyjemne, choć nie zawsze możliwe do wywołania uczucie, że może nie od razu, ale koniec końców wszystko będzie dobrze. Z tego względu sięgając po pozycje bożonarodzeniowe, zazwyczaj wiemy, że przed nami kilka godzin przyjemnego odpoczynku (choć nie zawsze najwyższych lotów, jeśli pamiętacie, jak się w ubiegłym roku znęcałam nad taką jedną pozycją).

Jak to zwykle bywa z antologiami, poziom tekstów zaprezentowanych w Wigilijnych opowieściach jest dosyć zróżnicowany i mimo iż jedne zapominamy zaraz po przeczytaniu, inne cieplutko ogrzewają nasze serduszka nawet po skończeniu całości. W moim przypadku absolutnie najlepsze opowiadanie to Wszelki duch Martyny Raduchowskiej, przede wszystkim ze względu na cudownie lekki i dowcipny ton oraz naszą starą znajomą, Idę Brzezińską. Tak, szamanka od umarlaków po raz kolejny zawita w naszych skromnych progach… a przepraszam, nie naszych, tylko szanownej Julity Rogoż-Smoczyńskiej. Problemem pani Julity jest nawiedzony dom, który właśnie zakupiła, chciałaby zatem z niego korzystać! Ot, taka zrozumiała w sumie fanaberia. Jak wiadomo – jest zapotrzebowanie, jest usługa, przygotujcie się zatem na zwariowaną Wigilię z Idą i Kruchym w rolach głównych.

Mało optymistyczna, choć życiowa i ciężka w pewien sposób wieczerza czeka bohaterów Wśród nocnej ciszy Karoliny Głogowskiej. Tego specjalnego wieczoru do Agnieszki i jej rodzeństwa dołączy ich matka. W miarę spożywania kolejnych potraw poznajemy rodzinne tajemnice i powód, dla którego jest tak rzadkim gościem w swoich własnych progach. To opowieść o miłości, tej rodzicielskiej i tej siostrzanej. One nigdy nie ułatwiają pewnych rzeczy, potrafią za to życie straszliwie skomplikować.

O niełatwych układach rodzinnych oraz o świątecznym swego rodzaju przymusie traktują Śledzie ze słoika Mileny Wójtowicz. Zuzka bardzo chciałaby spędzić Święta zupełnie inaczej, nie udając dobrego humoru w obliczu brata oszusta i upupiającej ją wiecznie rodziny. Dramatyczne z pozoru wydarzenie staje się pierwszym krokiem ku nowej Zuzce, otoczonej kręgiem ludzi życzliwych, choć z pozoru zupełnie obcych.

Zapytacie pewnie, czy znajdziemy w zbiorze te „typowo świąteczne” opowieści. Zdecydowanie tak i w tej kategorii moją absolutną faworytką jest Tajemnica na słodko Agnieszki Lis, przedstawiająca nam członków najzwyklejszej rodzinki, z normalnymi konfliktami, ale też ciepłem i wyrozumiałością na każdym kroku. To bardzo przyjemny zastrzyk optymizmu, ale tak bez przesady. Za dużo słodyczy mdli, niestety, w Paczkomacie Jagny Kaczanowskiej, w którym naprawdę przydałoby się ziarnko gorczycy – wszak najlepsze baśnie nie bez powodu zawierają elementy smutne. Tu jednak mam wrażenie, że czytam taki krótki tekścik zamieszczony w babskim piśmie, napisany li i tylko „ku pokrzepieniu serc”.

Wśród Opowieści wigilijnych znajdziemy też kryminały, choć niektóre przyjemnie nieoczywiste. Sekretny składnik Alka Rogozińskiego zaczyna się od trupa szefa w windzie, straszącego Bogu ducha winną panią sprzątaczkę, a kończy się zaskakującym sabatem zebranym przy krwawym barszczyku. W Cytrusach i migdałach Małgorzaty Oliwii Sobczak ginie mąż – ot, wyszedł z domu i nie wrócił. Prowadzący sprawę policjant usiłuje wyjaśnić tę zagadkę, powoli ulegając urokowi…. Przeczytajcie, a dowiecie się, czyim…

Straszliwie zawiódł mnie tekst Katarzyny Bereniki Miszczuk – Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle, opartym na pomyśle z ostatniej odsłony sagi o Wiktorii Biankowskiej. Tak, tak, chodzi o wybryki Azazela! Pomysł wydawałoby się, całkiem niezły, jednak wykonanie okazało się dosyć nudne, za bardzo trącące encyklopedią wierzeń pogańskich, podanych na sucho. Szkoda!

Oczywiście, jak łatwo policzyć – to nie wszystkie teksty ze zbioru. Pozostałe zaliczam jednak do tych bardziej sztampowych lub irytujących. Tu zapewne nie zgodzą się za mną wielbiciele pewnej warszawskiej emerytki stworzonej przez Jacka Galińskiego - tak, opowiadanie o pani Zofii również wśród Opowieści… znajdziemy. Zdradzę Wam jednak sekret – ja po prostu nie lubię pani Zofii.

Jak przystało na antologię, mamy więc do czynienia z bardzo zróżnicowanymi opowiadaniami – fani rozmaitych gatunków na pewno znajdą coś dla siebie. Książka ta stanowi też dobry pomysł na prezent świąteczny – pomoże się zrelaksować w tych dziwnych czasach…

Wigilijne opowieści, wydawnictwo w.a.b., Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzyjny!

I jeszcze kulisy sesji zdjęciowej :)

piątek, 27 listopada 2020

"Endings are hard..."

UWAGA - SPOILERY (DUH!)

Trawiłam ten finał przez cały tydzień. Nie ukrywajmy, można mieć dość mieszane uczucia w stosunku do ostatnich kilku sezonów, ale nijak nie zmienia to faktu, że nastał koniec serialu emitowanego przez 15 lat! Niektórzy młodsi fani urodzili się w trakcie jego trwania! Jak zatem zakończyć coś takiego? Jak skończyć serial, będący absolutnym fenomenem nie tylko z tego względu, ale i przez fakt, że jest urban fantasy, a nie operą mydlaną (no dobrze, pod koniec sprawa stała się mocno dyskusyjna). To naprawdę niełatwe zadanie, zwłaszcza dla kogoś, kto jednak pokazał, że dziwne (wręcz idiotyczne czasami) rozwiązania przychodzą mu absolutnie bez trudu. Tak, mówię o Tobie, Andrew Dabbie!

Oczywiście, że oczekiwania fanów były wygórowane! Nic dziwnego, w końcu cały sezon bracia walczyli z Bogiem, a Inherit the Earth pokazał ową rozprawę w sposób tak bardzo niesatysfakcjonujące, że wielu (i ja także!) chciało, by okazał się absolutną zmyłką. A jednak nie. Bóg został pokonany, niech żyje Bóg! I tak Winchesterowie, mogący już robić, co tylko chcą, pozostają w Bunkrze, szukając kolejnych potworów do ubicia. Pozornie nie zmieniło się nic, a zmieniło się wszystko. Hej, Dean nawet odnalazł tego psa! I kiedy bracia jadą na Święto Ciasta w jakimś randomowym zapyziałym miasteczku, kiedy przypadkowo trafiają na sprawę, kiedy wyjmują dziennik papy Winchestera, odczuwamy ten klimat pierwszego sezonu, do którego przecież każdy z nas czuje olbrzymi sentyment – w końcu „mają zadanie do wykonania”. Tylko że… tylko że to zadanie kończy się nie tak jak powinno, a przecież to nie ten pierwszy sezon, kiedy wampiry stanowiły prawdziwe wyzwanie! Przez 15 lat bracia zdołali wykończyć Matkę Potworów, wygrać z niejednym archaniołem, pokonać Boga, a przede wszystkim pokazać wielkiego faka przeznaczeniu (koncept, niestety, unicestwiony przez ostatni sezon). A tu… jasne, wampiry to w sumie pestka, głupi gwóźdź okazuje się potężniejszy od woli Winchesterów.

Jest tu jakaś przewrotność losu. Po internecie oczywiście krążą już memy komentujące to rozwiązanie, jednak pomyślałam też o czymś innym. Dotychczas Chuck prowadził chłopaków za rączkę, dawał potężnego plot armoura… Jednak Chuck już nie może tego zrobić i Winchesterowie – mimo całego swego szczęścia i doświadczenia – znowu stają się kompletnie zwykłymi ludźmi. Ludźmi, którym przy wszystkich swoich dotychczasowych towarzyszach, nagle nie ma kto cudownie pomóc. Dean jest już gotowy na owo odejście, potrafi zaakceptować ten nieoczekiwany zwrot akcji. A Sam…? A Sam również dojrzał na tyle, by przyjąć to, na co żaden z nich dotychczas nie potrafił się zgodzić. Przemowa Deana – aczkolwiek ciut przydługa – jest jednak skierowana nie tylko do brata, to także hołd i przesłanie dla skupionej wokół serialu Supernaturalowej Rodziny – wprawdzie czasem toksycznej, ale ogólnie wspaniałej grupy fanów, przez lata nie tylko dzielących się miłością do Supernaturala, ale i przekuwających owo uwielbienie w rozmaite fantastyczne działania. Słowa Deana są dla nas…

Every day you're out there and you're Li... And you're living and you're fighting, 'cause you... You always keep fighting. You hear me? I'll be there every step. I love you so much. (…) I need you to... I need you to promise me. I need you to... To... to tell me... that it's okay.

Płakałam jak bóbr. Płakałam rzewnymi łzami również podczas scen w Bunkrze, gdy Sammy mierzył się z nieoczkiwaną i nieodwołalną samotnością, a robił to w dodatku przy akompaniamencie „Brothers in Arms”. Wyjście Sama, zgaszenie światła… miało to w sobie właśnie wszystkie oznaki końca przygód Winchesterów – już ich nie będzie, bo pozostał tylko jeden brat…

Nigdy nie sądziłam, że gasnące światła wywołają u mnie spazmatyczny szloch. Również w związku z opuszczeniem całego dziedzictwa Men of Letters.

I tu dla mnie mentalnie następuje koniec tego odcinka. Kompletnie nie pojmuję, dlaczego Dabb zdecydował się na ów skopany happy end, po prostu kupy się nie trzymający pod względem serialowej logiki i zwykłej przyzwoitości. Oczywiście, wiem, że Covid, że utrudnienia, ale czy nie lepiej w takim razie było zostawić serial w tym smutnym emocjonalnym momencie, kiedy wiemy, że ciągu dalszego nie będzie?

Bo tak naprawdę dostajemy tylko nijaką rozmowę Deana z Bobby’m, przejażdżkę Impalą i potwornie ckliwy montaż dalszego życia Sama z tak potworną charakteryzacją, że przeciętny (naprawdę przeciętny) cosplayer postarzyłby się pięć razy lepiej. Przeraża mnie także implikacja, że Sam i Dean spędzą wieczność razem – a co w takim razie z żoną i synem Sama? Będą po śmierci piętnastym kołem u wozu? Pójdą sobie gdzie indziej? Zaakceptują nigdy niewidzianego członka rodziny et consortes? Do którego pokolenia? Bo scenarzyści postanowili jednak pobawić się w happy end, przestraszeni potencjalną reakcją fanów? Nie wiem.

Nie wiem też, czemu służyło wskrzeszenie Castiela off-screen. Skoro zaś anioł został przywrócony przez Jacka do świata żywych, co stało na przeszkodzie, by pojawił się Winchesterom, nie na stałe, po prostu dał sygnał, że istnieje? Wiedział przecież, że jego odejście złamało Deanowi serce. Co, nagle zaczął się wstydzić tego swojego uczucia? Nie jestem fanką Destiela, zasadniczo w ogóle nie lubię shipów, ale takie miotanie się nieładnie świadczy o Andrew Dabbie. Co więcej: kto jeszcze został wskrzeszony? Na pewno Donna, spokojnie można zatem założyć, że i Jody… i kto jeszcze? Czy tylko ci, których dosięgnął palec Chucka czy może i inni, choćby Kevin Tran ze swoją nieustraszoną matką? Moi zdaniem takie niedopowiedzenia świadczą tylko o niezmiennym radosnym fanserwisie showrunnera i jego kompletnym lekceważeniu logiki świata w imię owego wymuszonego happy endu.

Dla mnie zatem happy endu nie będzie. Traktuję drugą połowę odcinka jako fanfik, wycięłam go zresztą z pliku, a kiedy pojawi się DVD, po prostu odcinek wyłączę. Bo dla mnie to gorzkie zakończenie jest idealne, bardzo winchesterowe i wcale nie tak pesymistyczne, jakby się by mogło wydawać. Pokazuje, jak bracia przez te 15 lat się zmienili, dorośli… Finał stanowi godne podsumowanie ich drogi. A przecież to ona zebrała nas wszystkich wokół serialu… Nie płaczmy zatem, bo się skończyło, cieszmy się z tego, że było…

No doubt – endings are hard. But then again... nothing ever really ends, does it?

Supernatural S15E20: Carry on, scen. A. Dabb, reż. R. Singer, wyk. J. Padalecki, J. Ackles, J. Beaver i inni, USA 2020.

środa, 25 listopada 2020

Mało optymistyczna przyszłość...

Cyberpunk z definicji nie jest opowieścią optymistyczną, tematem tego typu utworów są wszak negatywy wypływające z rozwoju technologii. W większości filmów lub książek widać, że wcale nie prowadzi to do świetlanej przyszłości, latających samochodów oraz dobrobytu wszystkich mieszkańców Ziemi, zastąpionych i obsługiwanych przez roboty. Ludzkość od zawsze ma tendencje do samozagłady, co zasadniczo widzimy przecież każdego dnia. Wraz z odradzającymi się szaleństwami nacjonalizmów i totalitaryzmów, wraz z szalejących wirusem, którego przy całym naszym zaangażowaniu nie możemy jeszcze okiełznać, z powiększającą się przepaścią między biednymi i bogatymi dosyć wyraźnie widać, że nowotestamentowe przesłanie miłości do bliźnich i dzisiaj nie padłoby na podatny grunt. Czy zatem żyjąc w świecie pesymistycznie nastrajającym niemal każdego dnia można stworzyć wizję przyszłości znacznie gorszą od tego, co nas otacza?

W przypadku świeżo wydanej przez wydawnictwo Uroboros antologii Cyberpunk Girls, takiego wyzwania podjęło się sześć autorek: Maryna Raduchowska, Magdalena Kucenty, Jagna Rolska, Krystyna Chodorowska, Gabriela Panika i Agata Suchocka. Pięć opowiadań przestawia pięć bohaterek, tytułowe „dziewczyny”. Każda z nich ma bardzo wiele do zyskania i stracenia, każda pochodzi z innego środowiska, łączy je desperackie pragnienie odmiany codzienności, choćby przez najmniejszą próbę ulepszenia otaczającej je rzeczywistości.

Może być nią chociażby złapanie gangu porywaczy małych dzieci. Takie zadanie stoi przed Ritą, bohaterką tekstu Dotknąć ciemności Krystyny Chodorowskiej i Gabrieli Paniki. Jest to zarazem jedno z dwóch opowiadań mających najmniej chyba wspólnego z cyberpunkiem. Tu na myśl przychodzi mi raczek klasyczne science fiction, traktujące między innymi o kontakcie z obcymi. Nie jest to w żaden sposób wada, wręcz przeciwnie, może właśnie sprawia, że opowiadanie wydaje mi się drugim najciekawszym w całej antologii. W końcu kogo z nas nie porywa opowieść o obcej cywilizacji i tym, co po sobie pozostawiła… Ta tematyka fascynuje już od czasów braci Strugackich.

Martyna Raduchowska opowiadając o spłukanej kurierce Keirze w Heartbyte przywołuje całkiem znaną nam rzeczywistość, umieszczając początki historii w świecie dotkniętym przez pandemię SARS-CoV-2. Jak wielu z nas, Keira na skutek obostrzeń ekonomicznych zostaje bez pracy, a wkrótce i bez środków do życia, co sprawia, że opiekę zdrowotną może sobie załatwić jedynie bardzo szemraną, co zdecydowanie nie należy do pomysłów najlepszych… Wizja roztaczana przez Martynę przeraża tym bardziej, że choć świat Keiry technologicznie wydaje się odległy od naszego, tak na poziomie emocji i instynktu samozachowawczego każdy z nas funkcjonuje identycznie. A u podłoża wszystkiego leży przecież to, o czym słyszymy na co dzień.

Ciekawą zagadkę przedstawia Magdalena Kucenty w Dziewczynie, której nie było. Tyana jest również kurierką, przekazuje ustne wiadomości, których nie powinno się powierzać żadnym nośnikom. Dwie z jej misji prowadzą do interesujących odkryć, a zarazem do pozyskania cennego urządzenia. Rodzi się pytanie, czy dziewczyna będzie umiała z tego odpowiednio skorzystać… i co to właściwie znaczy „odpowiednio”.

Amber Jagny Rolskiej ukazuje przyszłość może nie aż tak odległą… niestety. Poziom mórz w znacznej części Europy się podnosi, zalewając dużą część terenów przybrzeżnych. Odpowiedzialne za to nie są jednak zmiany klimatu, ale tsunami… Efekt jednak pozostaje ten sam, na powstałych w ten sposób wysepkach żyją ocalali mieszkańców, obiekt badań tych, którym owa zagłada w żaden sposób nie zaszkodziła. W tle tego tekstu majaczą się namiętności, konflikty, ale… ale nie ma tam absolutnie cyberpunku, a kombinacje osobiste są chyba zbyt przesadzone. Opowiadanie wydaje mi się zaledwie szkicem, zdecydowanie wartym dalszego rozwinięcia, ale tylko szkicem. A w przypadku tego konkretnego świata pewne detale powinny być raczej bardziej zarysowane.

Moim absolutnym faworytem w tym zbiorze jest Nitro Agaty Suchockiej, przedstawiające typowo cyberpunkowy świat rywalizujących gangów, wszczepów i wyścigów motocyklowych. Bohaterka tekstu, Rubble, członkini Chimer, znajda uratowana przed wystawieniem na aukcji, żyje opowieścią o wyczynach swojego ojca i sama pragnie zostać legendą. To wymaga jednak wygrania wielkiego wyścigu - Dobówki. Może to osiągnąć tylko poprzez wszczepienie sobie nielegalnego dopalacza u szalonego zwyrodnialca żądającego bardzo wysokiej, a zarazem nietypowej ceny. Autorka bardzo interesująco porusza kwestię, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć dla osiągnięcia tego, czego pożądamy, ale pyta też, co w sytuacji nietypowej może stać się wyrazem wolności… Opowiadanie zdecydowanie zmusza do myślenia!

Zebrane w tomie Cyberpunk Girls teksty przedstawiają pięć rozmaitych wizji światów, pięć interesujących bohaterek. W żadnym wypadku, zgodnie z regułami gatunku, nie są to światy przyjemne, a za okazjami, zwłaszcza dobrymi, zawsze kryje się drugie dno. Opowieści stanowią też w pewnym stopniu przeciwwagę dla męskiego w dużym stopniu sposobu narracji spotykanej w cyberpunku i w żaden sposób jej nie ustępują. Pokazują problemy i dylematy mrocznej rzeczywistości pod innym kątem i choćby dlatego warto się z tym zbiorem zaznajomić. Warto też czasami rozważyć, w którym kierunku zmierza nasza cywilizacji i czy jedna z wizji przyszłości nie okaże się przypadkiem naszą…

Cyberpunk Girls, wyd. Uroboros, Warszawa 2020.

poniedziałek, 16 listopada 2020

Co to, u diabła, było?

Choć blog ten został założony po to, by recenzować kolejne odcinki Supernaturala, od pewnego momentu przestałam się tym zajmować, porzucając oglądanie serialu na bieżąco. Ilość nonsensów i fanserwisu przerosła moją miłość, moje naprawdę spore zawieszenie niewiary i postanowiłam zarzucić obrażanie mojej inteligencji, wychodząc z założenia, że da się nadrobić. Najczęściej przed konwentami, rzecz jasna. Gdzieś tutaj wisi zresztą moja recenzja 13 sezonu jako całości, był dla mnie czymś absolutnie przepotwornym, gdyż unicestwił jedną z TYCH śmierci w serialu, TYCH nadających sensu akcji i postaciom, choćby i sam odcinek był beznadziejny. Tak, tak, chodziło mi o Gabrysia. O tego konformistycznego Gabrysia, który jednak postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i postawić się ukochanemu bratu w imię ratowania ludzkości (w końcu ją docenił!). Jakże płakałam nad tą śmiercią, wydającą się tak bardzo ostateczną. I taką była… dopóki komuś nie zabrakło pomysłów.

No wykończyła mnie ta scena podwójnie, słowo honoru.

Drugim gwoździem do trumny stało się dla mnie istnienie innych światów, bo choć w jakiś sposób stanowiło to naturalną konsekwencję rozwoju seriali w pewien sposób fantastycznych, okazało się właśnie tym, co pomogło mi pożegnać się z cotygodniowym oglądaniem. Nie chodzi zresztą o samą ich obecność, ale o to, że stały się wielką furtką dla fanserwisu i przywrócenia tych postaci, z którymi pożegnaliśmy się już naprawdę dawno (sezon siódmy i jeden z odcinków, przy którym zawsze płaczę – Death’s Door). No ale pal sześć! Niech te osoby się pojawią… tylko dlaczego właściwie nie różnią się charakterem od tych w świecie podstawowym? Dlaczego oglądamy te same postaci, mimo że nie mają prawa takie same być? Jedyny zacny wyjątek to, zdałoby się, Kevin Tran. Teoretycznie mieli wprawdzie inne doświadczenia (syn Bobby’ego, nie jego żona), ale koniec końców zostali identyczni jak ich, nazwijmy to, pierwowzory.

Zaczęłam oglądać z doskoku, po kilka, kilkanaście odcinków na raz. Z serialu, na który czekałam cały tydzień, Supernatural stał się po prostu czymś puszczanym w tle, tak, żeby leciało. Oczywiście, zdarzały się odcinki naprawdę fantastyczne (Scoobynatural), będące SPNem w starym stylu i nawet obejrzałam je ze dwa, trzy razy. Desperacko widać już jednak było, że trzeba ze sceny zejść niepokonanym. W pełni pojmuję, że ciężko wymyślić coś oryginalnego w momencie, kiedy nasi bohaterowie odbijają kule mrugnięciem powieki, ale można chyba się postarać, w końcu te dolary nie wpadają na konto same z siebie, za piękne oczy. A daje się naprawdę wiele, nawet w momencie, kiedy postaci powinny załatwić antagonistę w pięć sekund. Oczywiście, że tak się stanie, ale wcześniej istnieje szansa na bardzo przyzwoity odcinek – dla mnie najlepszym tego przykładem jest Atomic Mosters. Ale! Większość odcinków piętnastego sezonu charakteryzuje to, że same z siebie nie opowiadają tylko jednej historii, jakby znowu pomysły na MOTW trzeba było uzupełniać głównym wątkiem. A główny wątek sezonu 15 można sprowadzić do „Och, Bóg nas już nie lubi, trzeba się go pozbyć. Nie wiemy jak. Oj, czekajcie, jest Jack i jest wielki plan Śmierci, będzie dobrze. O, jest Amara. Ją też oszukamy, ale będzie dobrze. Będzie dobrze, niech się tam światy kończą, nas Chuck nie tknie, bo zachowuje na koniec.” Plot armour bohaterów jest już tak gruby, że rzeczywiście może się przebić przez niego tylko pocisk kalibru boskiego… Wiem, że na pewne sprawy należy przymknąć oko, ale dotychczas pewne posunięcia Winchesterów miały jakikolwiek sens… No nie tu… A już miałam nadzieję, bo szaleńczo spodobał mi się pomysł odebrania im tego plot armouru w The Heroes’ Journey, zamienienie ich w normalnych ludzi z dziurami w zębach i nietolerancją laktozy (oj, przypomniał mi się Metatron), z psującym się samochodem (aczkolwiek karta od Charlie była już pewnym niedociągnięciem w kwestii szczęścia bohaterów)… To musiałoby wymóc na postaciach zachowanie ostrożności i zmuszenie się do przyjęcia jakby „badziewnych” zleceń, jak w pierwszych sezonach, kiedy to wizja starcia z demonem wywoływała u nich tiki nerwowe (obecnie jak wiadomo panowie spuszczają manto demonom w piekle). I wtedy ów plot armour pt. „Bóg zostawia nas na koniec” miałby sens. Ale nie – panowie udają się na Alaskę, by stawić czoła Fortunie i wszystko wraca do normy…

Dalej mamy jeszcze jedną kwestię – Castiel. Należę do tych osób, które na widok badassowego wejścia anioła w Lazarus Rising dostały radosnego wyszczerzu na twarzy, bo też Anioł Czwartku w 4 i 5 sezonie kopał tyłki, nawet odcięcie od Niebios nie sprawiło, że stał się żałosną amebą. Nie. Bo wtedy na tę postać był pomysł. Od lat Castiel to po prostu pętający się koło bohaterów szczeniaczek, a całe wyzwanie aktorskie Mishy polega na odpowiednim zrobieniu „słodkich oczu”. Teoretycznie Cas dorasta, kiedy zostaje jakby przybranym ojcem Jacka, ale tylko po to, by jego „social awkwardness” przejął właśnie młody nefilim. Powiem Wam szczerze – kiedy miano uśmiercić Casa i Crowleya w finale sezonu 12 byłam szczęśliwa jak świnka w deszcz, bo ILE MOŻNA? Zwłaszcza że Crowley stał się już tylko magicznym popychadłem z kompleksem mamuni, a Castiel przecież przeżył wiele sytuacji, które powinny mu pewne rzeczy uświadomić (zamiana w człowieka, anyone?), ale nadal pozostał zagubiony jak ciotka w Czechach. Miałam więc dosyć konkretną nadzieję na to, że Pustka spełni swoje ultimatum gdzieś w połowie sezonu, co naprawdę zmieniłoby sytuację na linii frontu walki z Bogiem. Jednak to, co się wydarzyło w Despair, sprawiło, że straciłam jakąkolwiek nadzieję na sensowny finał. Fanserwis dla twórców jest zdecydowanie istotniejszy niż zdrowy rozsądek. Wszyscy wiemy, czym jest Destiel, można go lubić, można nie lubić, ale jest to na pewno jeden z najbardziej popularnych shipów w fandomie. Shipów nieoficjalnych, choć oczywiście twórcy od lat puszczają do tego oczka. Miał w sobie tyle samo legitności co Wincest, koncept dość obrzydliwy. Właśnie: miał. Szczęśliwy moment Casa to wyznanie miłości Deanowi i nie zawracajcie mi głowy miłością rodzinną. Castiel był przybranym bratem Winchesterów od lat, a fakt, że traktowali go czasem wyjątkowo podle, tylko to potwierdzał - w końcu już dawno stwierdziliśmy, iż jest to rodzina wybitnie patologiczna. Wiadomo, trzeba było coś na szybko wymyślić, ogarnąć, by przywołać Pustkę… Ale dlaczego Destiel? No do cholery: dlaczego Destiel? Przecież równie dobrze tą szczęśliwą chwilą mógłby być Dean mówiący, że przeżyli tyle chwil dzięki sobie nawzajem, że był dla niego bratem, że nie wyobraża sobie życia bez niego NIE w znaczeniu romantycznym… Dean raczej nie jest skłonny do mówienia takich rzeczy, to mogło uczynić Casa prawdziwie szczęśliwym… wyznanie w obliczu śmierci… i wówczas Pustka również przybyłaby we właściwym momencie… Po co to robić, skoro nawet Jensen Ackles czuł się niekomfortowo z tym shipem? Ach, od razu pragnę zaznaczyć, że nie jestem fanką Destiela nie dlatego, że paskudny ze mnie homofob, po prostu dla mnie zawsze Cas był tym trzecim bratem… dobrze, czwartym.

I tak dochodzimy do tego, co mnie doprowadziło do załamania nerwowego – odcinka Inherit the Earth. Ewelina już uprzedziła mnie, że warto się zaopatrzyć w procenty, co też przezornie uczyniłam i wielkie niech będą jej dzięki, bo nawet z dodatkowym wsparciem ciężko mi się ten badziew oglądało. Sam pomysł naprawdę świetny – ostateczna tortura dla Winchesterów, samotni na Ziemi, nikt do uratowania, a wręcz przeciwnie: zginęli, bo Winchesterowie nie chcieli grać wedle boskich reguł. Tylko że nie byłby to Supernatural i wszyscy o tym wiemy. Nie krytykuję zatem faktu, że Chuck został pokonany, a sposób, w jaki to się stało. A stał się Deus ex machina, a raczej Jack ex machina. Nie przepadam za Jackiem, bo jego obecność dała scenarzystom usprawiedliwienie na wyciąganie pomysłów z odwłoka i tak się stało też i w tym przypadku. Przyznam się szczerze, że zdążyłam już się pogubić w śmierciach i życiu Jacka, w jego mocach, ale tego, że Pustka nie przywróciła go ot tak do życia, bo mogła, domyśliłby się średnio inteligentny szympans. Jack musiał odegrać rolę w finale. No i odegrał, a my powinniśmy zakwiczeć z zachwytu i rozpłynąć się nad młodym lepszym bogiem. Tylko że nie. To może by i zadziałało, jeśli wątek poprowadzono by sensownie, powoli, bez skrótów fabularnych, wrzucania dawno niewidzianych postaci i w końcu bez łopatologicznego wyłożenia idiotom, za jakich mają nas scenarzyści, co się właściwie wydarzyło. Ale czego się spodziewać po Eugenie Ross-Leming i Bradzie Bucknerze, dwojgu najgorszych rzemieślników, jacy przydarzyli się Supernaturalowi? Mają na swoim koncie odcinki lepsze i gorsze, ale nawet te najlepsze nie powalają ze względu na rozwiązania skrótowe, bezsensowne i przede wszystkim efektowne – nawet ta niespójna wewnętrzna logika serialu szwankuje u nich bardzo mocno. Zdarzało im się już pisać końcówki sezonów i zdecydowanie nie należały do zbijających z nóg. Kto przy zdrowych zmysłach wziął tę dwójkę do pisania finału finałów? Owszem, pierwsze sceny z Michałem w kościele były bardzo klimatyczne i już miałam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, ale potem dostaliśmy Lucyfera w jego najbardziej wkur…zającym wydaniu, potem żałosną komedię, a na końcu tego złego Chucka, pragnącego już tylko zemsty. I wywierający ją w najgłupszy możliwy sposób. No cóż, coś musiało naładować Jacka… i komuś trzeba było wyjaśnić, co się dzieje, bo widzowie to banda debili, zapewne jeszcze oślepionych przez łzy po śmierci Castiela… chyba łzy szczęścia.

Co więcej – nagle to Jack staje się głównym bohaterem serialu, nie Winchesterowie. Tym magicznym bytem, który zniesie wszystkie bzdury potrzebne akurat w scenariuszu, by popchnął jakoś sezon do przodu… nie ukrywajmy. Tymczasem w tym odcinku Winchesterowie są jego sidekickami i do tego sprowadza się ich rola. To serial o braciach, nie ich przybranych pociotkach – nawet biedny Adam nie przetrwał finału… Jakoś dało się to ładnie ułożyć w sezonie 5, kiedy odebrano nadnaturalnemu pomocnikowi jego umiejętności i wyeliminowano z gry, zostawiając na scenie braci. Bo to zawsze chodziło o braci, o ten odwieczny konflikt, co podkreślał Gabriel w Changing channels. Tymczasem pod koniec Supernaturala dostajemy produkt braciopodobny. A przepraszam, jeden w sumie zabił drugiego, tylko nie o tych braci chodziło, a co więcej - zabił już tego, który ginął/zasypiał/ch...olera wie co wiele razy.

Mam po cichu nadzieję, że ten odcinek był po prostu trollingiem, snem Winchesterów tuż przed ostatecznym starciem. Nie dlatego, że nie chcę happy endu. Nie mam nic przeciwko uratowaniu świata, ale niech to będzie porządnie zrobione. Od zawsze marzyło mi się odejście braci z wielkim pieprznięciem, właśnie jako ten akt, który ocali wszystkich, zgodnie z credo Saving people, hunting things, the family business. Tymczasem mamy Winchesterów pijących piwo w Bunkrze, bredzących coś o tym, że teraz mogą sami decydować o swoim życiu. I wiecie co? Denerwuje mnie to z kilku powodów. Na przykład tym sposobem istnienie Team Free Will bierze w 15 sezonie w łeb. Nie było wolnej woli, była predestynacja. Kolejna rzecz – skoro wszystko wróciło do normy jedną myślą Jacka, to można założyć, że wszystkie ofiary Chucka z ostatnich odcinków wróciły… a co czyni ich lepszymi od wszystkich, którzy bracia stracili „po drodze”? No chyba że Carry On będzie traktować o tym, jak to wszyscy urządzają sobie życie na nowo i rzygają tęczą. Zapewne wróci też Cas, no bo kto boga powstrzyma?

Przynajmniej grafika zacna.

Jeszcze się łudzę. Naprawdę się łudzę. Supernatural to 9 lat mojego życia, zainwestowałam w niego swojego czasu naprawdę dużo, sentyment mam okrutny i bardzo chciałabym, bym mogła kiedyś powiedzieć, że zakończył się naprawdę dobrze i sensownie. Tak jak choćby w przypadku Babylonu 5 czy Battlestar Galactica… Tymczasem wygląda na to, że na sezony od 10 wzwyż będę musiała spuścić litościwie zasłonę milczenia i zapomnienia. Nie chcę! Wolałabym ostatni ostatni odcinek oglądać jeszcze kilka razy, niezmiennie z aprobatą, choćby i bolesną.

niedziela, 8 listopada 2020

Kocyk na zbolałą duszę...

Znacie pojęcie comfort food, prawda? To takie jedzenie, od którego robi nam się dobrze na sercu; takie, które przywołuje dobre wspomnienia; w które można się otulić jak kocykiem. Przyznam się Wam, że dotarło do mnie, iż można mieć także comfort book. Po jej przeczytaniu czujemy się tak bardzo pozytywnie, że nawet najgorszy dzień wydaje się lepszy, a mentalna kołderka zakrywa nas od czubka nosa po zmarznięte stopy.

Taka właśnie jest kronika rodziny Koźlaków, Cud, miód, Malina autorstwa Anety Jadowskiej. To nowa powieść autorki, aczkolwiek kilkoro bohaterów, na czele z Maliną i jej babcią Narcyzą, już poznaliśmy w kilku opowiadań. Jedno z nich to tytułowy tekst antologii Idiota skończony, dwa kolejne pojawiły się w zbiorach Harda Horda i Dynia i jemioła. Nareszcie nadszedł czas, by zwariowanym członkiniom rodu Koźlaków oddać w pełni sprawiedliwość!

Kobiety z owej rodziny to utalentowane wiedźmy, a przy okazji i nietuzinkowe osobowości. Skupione przede wszystkim wokół szalonej babci Narcyzy i jej wnuczki Aronii mieszkają w wyjątkowo przyjaznym magicznym miasteczku Zielony Jar, w pewien sposób przywodzącym mi na myśl Star’s Hollow z Gilmore Girls. Można się nawet natknąć na kawiarnię o wdzięcznej nazwie „Star Bunny”, gdzie do parującego kubka dorzuca się czasami magicznych posypek. Każdy zna każdego, jak to zwykle bywa w takich małych miejscowościach, należy zatem solidnie się wysilić, aby pewne rzeczy ukryć… A czasami naprawdę ukryć należałoby całkiem sporo, bo w końcu kto chciałby się chwalić córką i matką żądną mocy tak bardzo, że ofiara z własnego dziecka wydaje się przy tym zupełnie niewielką ceną! Doprawdyż, można dorobić się alergii na sam zapach siarki!

Koźlaczki gotowe są jednak na każde wyzwanie i to nie tylko dotyczące własnej rodziny. Doskonale rozumieją siłę więzów krwi, a powodowane dobrą kobiecą solidarnością, mogą stawić czoła nawet potencjalnie znacznie groźniejszym przeciwnikom… Smokom też. W końcu co to smok dla babci Narcyzy! Koźlaczki są tymi, do których zawsze można się zwrócić o pomoc, choć czasami trochę strach…

Myślę, że Malina i spółka doceniłyby kocyk z Kubusiem Puchatkiem. I dobrą herbatkę zapewne też!

W tomie znajdziemy osiem opowiadań, napisanych niezmiennie z olbrzymim poczuciem humoru i licznymi nawiązaniami do popkultury, jak to u Anety. Wszystkie bawią, ale niektóre skłaniają też do dłuższej chwili zadumy. Dla mnie, jako dziewczyny ze stosunkowo małego miasta, przecudownie czytało się właśnie ów opis nie tylko Zielonego Jaru, ale też i zamieszkujących go ludzi i nie-tylko-ludzi. Ach, te ploteczki i ostentacyjne nie-patrzenie się na sprawczynię lokalnego skandalu! Świetnie odmalowane zostały też polityczne przepychanki między lokalnymi tuzami, czy też owe „dobre” stosunki sąsiedzkie między niektórymi – zwłaszcza te na pokaz!

Absolutnie zachwyca również wydanie książki i fantastyczne ilustracje Magdaleny Babińskiej – nadają bohaterom bardzo konkretne rysy nie tylko w naszej wyobraźni. Malina jest absolutnie przepyszna i sympatyczna, a babcia Narcyza to istny wulkan w niepozornym, wydawałoby się, ciele. Zresztą, spójrzcie tylko na okładkę! Nie da się od razu nie polubić tej pin-upowej dziewczyny z łobuzerskim uśmieszkiem, kubkiem kawy w ręku i koziołkiem do towarzystwa! Ta okładka w ogóle jest obłędna i od razu sugeruje wtajemniczonym, co znajduje się w środku.

Aneta pisze lekko, choć nie waha się poruszyć i takich cięższych tematów jak choćby przemoc w rodzinie. Z każdym zdaniem wprowadza nas w ten magiczny świat Koźlaczek i sprawia, że czujemy się tam jak we własnych kapciach. A gdy zamkniemy książkę, jesteśmy całkowicie pokrzepieni na duchu, bo zło zawsze zostanie ukarane, chociażby przez staruszkę w neonowym dresie. A przecież obecnie potrzebujemy takiego zapewnienia, mentalnego przytulenia, wsparcia na duszy… I tak, kronika rodu Koźlaków nam to zapewni – to zdecydowanie comfort book…

Aneta Jadowska, Cud, miód, Malina, il. Magdalena Babińska, wyd. SQN, Kraków 2020.

piątek, 30 października 2020

Biedne te zaświaty...

Uwaga, spoilery do pierwszej części!

Pisałam tu już o powieści Katarzyny Bereniki Miszczuk Ja, diablica. Jako że książka, choć zalatywała mocno fanfikiem, dawała się czytać raczej bezboleśnie, ot, taka lekturka na wieczór, zaciekawiło mnie, jak to będzie z następnymi częściami. Dotychczas zostały wydane dwie: Ja, anielica i Ja, potępiona, jednak dwa dni temu premierę miała trzecia: Ja, ocalona. Tak, dobrze się domyślacie, Wiktoria szlaja się intensywnie po zaświatach, Niższa Arkadia a.k.a. Piekło to już dla niej zdecydowanie za mało!

Diabły Azazel i Beleth jak zwykle knują – a to oznacza, że Wiki jako osoba z Iskrą Bożą i mocą diabelską jest im zdecydowanie potrzebna. Jednak ich plany sięgają nieco dalej niż tylko do Los Diablos, tym razem panowie zamierzają udać się na wycieczkę piętro wyżej. Jak możecie się domyślić, archanioł Gabriel nie jest tym specjalnie zachwycony… A diabły nie dają za wygraną – nie znają opamiętania czy to w miłości, czy w nienawiści, a że nasza bohaterka ma tendencję do wpadania w olbrzymie kłopoty, nic dziwnego, że zostanie również zesłana do miejsca, z którego nikt jeszcze nie wrócił… Do czasu, rzecz jasna.

Fabuła nie należy do specjalnie skomplikowanych – zarówno w przypadku Anielicy, jak i Potępionej generalnie od połowy książki wiemy, jak wszystko się skończy. Podtrzymuję tu jednak moje zdanie z poprzedniej recenzji: czyta się i tak na tyle lekko, że obie powieści można zaliczyć do tych, z którymi można miło spędzić wieczór. A zasadniczo można byłoby, gdyby nie jeden problem.

To, że Wiktoria wykazuje się stosowną do okoliczności, nieziemską głupotą w pierwszej części aż tak nie przeszkadza, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż dopiero poznaje prawa rządzące zaświatami. Trudno, by człowiek od razu podejrzewał wszystkich i wszystko o najgorsze, nawet jeśli ma się do czynienia z nie do końca szatańskim pomiotem (w końcu Belfegor jest absolutnie nieszkodliwy i przyjazny). Pewne posunięcia naszej bohaterki wywołały w pierwszej części wprawdzie niejednego facepalma, ale takie prawo początkującej. Problem zaczyna się, kiedy bohaterka jak głupia była w Diablicy, tak głupia pozostaje dalej. A nie, przepraszam, staje się jeszcze głupsza. Już nie mówię o tym nastolęcym cielęcym zakochaniu w Piotrusiu – każdy z nas tak w końcu miał, święte prawo młodości, choć jako rozwiązanie fabularne mocno nadużywane. W każdym kolejnym tomie Wiktoria zamiast zrobić to, co radzi jej zdrowy rozsądek i dotychczasowe doświadczenie, ładuje się w przewidywane przez siebie zresztą kłopoty, a potem wydaje się wielce zdziwiona, że tak się wszystko skończyło… Co więcej, marysuizm naszej bohaterki, wytykany przeze mnie już wcześniej, sięga coraz wyższych szczytów i w momencie, kiedy zaczął płaszczyć się do jej stóp niejaki Adolf H., to doprawdyż osiągnął już Olympus Mons, bo Everest to zdecydowanie za nisko. Piękna, uwielbiana, niemalże wszechmocna… Boszzzz… ileż można? Co gorsza, stanowiące pewną odmianę od chodzącego ideału w pierwszej części diabły zaczęły cierpieć na zdebilenie i nastolatkowy nadmiar hormonów. Słowo daję, już mniej drażniło mnie cholerne wzdychanie do Piotrusia niż liczący tysiąclecia upadły anioł, nagle zapatrzony w śmiertelniczkę i zachowujący się jak rasowy stalker. Można znieść to raz, ale jako motyw przewijający się przez dwa i pół tomu nudzi serdecznie i nagle czytelnik zaczyna życzyć im wszystkim gromu z jasnego nieba albo nagłego czaru umożliwiającego zachowanie się jak ludzie dorośli, nie nastolatki. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie przeskakiwałam te jakże fascynujące rozmowy o wyborach między ukochanymi, chcąc po prostu wrócić do akcji…

Na tym tle miłą odmianą jest Ja, ocalona. Ta część została napisana niedawno, po dziesięciu latach od ukazania się trylogii i to bardzo widać. Autorka w Posłowiu wspomina, że postanowiła również przesunąć akcję o tę dekadę do przodu, gdyż nie może bogatsza o swoje doświadczenia i kolejne przygody literackie wrócić do tamtych bohaterów, tamtych dylematów i tamtego języka. I chwała Bogu. Taka przerwa naprawdę wszystkim znakomicie zrobiła, bo i Wiki stała się strawniejsza, i Beleth jakby wydoroślał, a cholerny Piotruś pojawia się epizodycznie i nie przyprawia już o spazmy. Fabuła, podobnie jak w poprzednich częściach, toczy się wokół jednego motywu i czasami naprawdę szczerze bawi. Pojawia się również (wreszcie!) całkiem sensowny anioł, którego da się czytać bez zgrzytania zębów i wreszcie ma naprawdę sensowne motywacje. Team Uzjel, bez dwóch zdań. Szkoda tylko, że Wiktoria nie uczy się na własnych błędach, ale cóż poradzić – tym razem jej głupota nie okazuje się aż tak niestrawna jak w poprzednich dwóch tomach.

Generalnie jako podsumowanie całej serii Ja, ocalona sprawdza się całkiem sympatycznie, bo autorka pozamykała pewne, jakby mniej interesujące wątki, nasi główni bohaterowie dostają swoje rozwiązania, a jedyne, czego naprawdę nie mogłam pojąć, to dlaczego Behemot nagle okazał się tygrysem… Jeśli chcecie się zatem zapoznać z całością, osobiście polecam przekartkowanie dwójki i trójki, ot tak, by wiedzieć, o co w tym wszystkim się rozchodziło, a solidnie zabrać się za część ostatnią. I mimo wszystko żywię cichą nadzieję, że pozostanie ostatnią, bo mimo wszystko Wiktorii Biankowskiej i jej dylematów mam już trochę dość.

Katarzyna Miszczuk, Ja, anielica, wyd. w.a.b., Warszawa 2020.

Katarzyna Miszczuk, Ja, potępiona, wyd. w.a.b., Warszawa 2020.

Katarzyna Miszczuk, Ja, ocalona, wyd. w.a.b., Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarze recenzenckie!

poniedziałek, 12 października 2020

Zabawa (z) popkulturą

Oglądaliście może Ready Player One? I jak Wam się podobało? Mnie szaleńczo, dwugodzinny maraton po czasach młodości (tak, w moim wieku to chyba trzeba sobie trumnę szykować…), całe mnóstwo rewelacyjnych odniesień do gier, komiksów i popkultury w ogóle. Fabuła w gruncie rzeczy też niespecjalnie skomplikowana: kilku nastolatków vs. chciwa korporacja i nawet ponura wizja czekającej Ziemię przyszłości nie zakłócała doskonałej zabawy.

Nie odczuwałam zatem specjalnej chęci, żeby sięgnąć po książkę. Wiedziałam, rzecz jasna, że film powstał na bazie powieści Ernesta Cline’a, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić potrzeby zapoznania się z materiałem, że tak powiem, źródłowym, który już zdążyłam zobaczyć… Wielokrotnie mówiono mi, że książka jest zupełnie inna, nie do końca widziałam, w jaki sposób taka inna może być. Aż w końcu zaczęłam rozładowywać moją kupkę wstydu i doszłam do Player One.

Powiem Wam od razu: zetknęłam się z opinią kilku krytyków, że film znacznie lepiej wykorzystał założenia fabuły i oszczędził widzom dłużyzn z książki. Wiecie, ja tam nie jestem fanką opisów przyrody w Nad Niemnem, ale niekiedy dłużyzny są w pełni usprawiedliwione i tak po raz kolejny upewniłam się, że krytycy i ja to jednak dwie zupełnie inne bajki. Bo właśnie te „dłużyzny” czynią książkę tak bardzo różną i lepszą od filmu. Nie znaczy to, że dzieło Spielberga jest gorsze, nie. Ono zwyczajnie zwraca uwagę na zupełnie inne rzeczy.

Oczywiście, zarys fabuły jest dokładnie identyczny: wielki konkurs o Jajo Hallidaya, czyli o przejęcie absolutnej władzy nad wirtualnym światem nazwanym OASIS, do którego ucieka większość ludzi. Mamy naszych bohaterów, mamy IOI, czyli złowrogą korporację z diabolicznym Nolanem Sorrento na czele (dobrze, przyznaję, że Ben Mendelsohn pojawiał się w mej głowie przy każdej wspomince i chyba nikt się temu nie dziwi)… Wyścig trwa! Wszystko inne sprawia jednak, że zanurzyłam się w paskudnej codzienności stosów przyczep i wraków z większą przyjemnością niż sobie wyobrażałam.

Przede wszystkim: Parzival, Aech, Art3mis, Daito i Sho nie są przyjaciółmi, nawet wirtualnie (poza Parzivalem i Aechem). Co więcej, to rywale do Jaja, co widać zresztą na każdym kroku. Jest to jednak rywalizacja prawdziwa i uczciwa, polegająca na przewadze sprytu i wiedzy nad możliwościami technologicznymi. Każde z nich wykuł na pamięć nie tylko słowa Hallidaya, ale także na wyrywki zna dzieła lat 80. i pobija rekordy w niejednej starej gierce – a te są równie kluczowe jak znajomość dialogów Monty’ego Pythona i świętego Graala. Dla kontrastu IOI i żołnierze korporacji, znani jako Szóstki, uczciwość znają może ze słownika, a i to nie na pewno. Sorrento i zarząd nie cofną się przed niczym, by tylko zdobyć wszystkie prawa do OASIS. Tylko że… tylko że w książce stawka wydaje się nawet większa niż w filmie.

Akcja dzieła Spielberga rozgrywa się na przestrzeni kilku tygodni, a może nawet dni – w książce zajmuje znacznie więcej czasu, co ją znacznie bardziej uwiarygadnia. To nie natchnienie i genialny pomysł, ale mnóstwo pracy i bezskutecznych prób – przy okazji, innych niż w filmie, więc nie bójcie się, że mamy powtórkę z rozrywki. Widzimy, jak wygląda rzeczywistość bohaterów, rozumiemy desperację, ale z w filmie drugiej strony nie do końca uprzytamniamy sobie, co tak naprawdę IOI chce zrobić z OASIS. W książce sytuacja jest przerażająco jasna. Za OASIS nie trzeba płacić… póki co. Oczywiście, możliwość zapłacenia za przedmioty, transport, skórki i inne rzeczy ułatwia rozgrywkę, ale nie jest całkowicie niezbędna, o ile stać cię na konsolę. Jeśli nie masz pieniędzy, nadal możesz uciec od rzeczywistości, choć będziesz tłukł szczury dla zyskania poziomu. IOI uczyni grę płatną, od samego początku do końca, a co więcej – wirtualny świat stanie się po prostu kompletnym śmietnikiem reklamowym.

O tym, jak wolność i darmowość OASIS są istotne dla przeciętnego użytkownika, dowiadujemy się właśnie przez Wade’a. Oczywiście, był też narratorem w filmie, ale Wade książkowy to zupełnie inny bohater. Tye Sheridan, Wade z dużego ekranu, to właściwie chłopak z sąsiedztwa, wprawdzie nie typowe ciacho, ale jego aparycji niewiele można zarzucić. Wade Watts książkowy to typowy produkt naszej cywilizacji żywności zapychającej i taniej, z dużą nadwagą, ofiara szkolnych prześladowań. To dostanie się do szkoły w OASIS daje mu szansę na przetrwanie edukacji we względnym zdrowiu psychicznym i fizycznym. To jego szansa na przyszłość. Takich Wade’ów jest w naszej przyszłości tysiące – dla nich OASIS to nie tylko ta ucieczka od paskudnej rzeczywistości, ale również jedyna możliwość, by wyrwać się z zaklętego kręgu biedy.

Ponura codzienność jest również opisana bardziej szczegółowo, przedmieścia zapełnione niewykorzystywanymi pojazdami, zapchane kamperami i przyczepami, w których mieszkają tysiące. Widzimy to w filmie, ale podróżując z Wade’em zauważmy, że to tylko początek, przeobrażeniom ulegają również centra miast – to nie jest tak łatwe do zauważenia, kiedy spoglądamy na bombardujący nas co chwilę nowymi bodźcami ekran kinowy. Przyznam, że najbardziej uderzył mnie opis dawnego sieciowego hotelu, przerobionego na apartamenty do wynajęcia. Z racji pracy przebywam w sieciówkach całkiem często, wizja tego, że ten metraż wystarcza na co dzień, bo i tak większość czasu człowiek spędza w wirtualnej rzeczywistości i odżywia się byle czym, chyba najbardziej mnie uderzyła. Naprawdę jest o co walczyć…

A przesłanie? Pozostaje to samo. Nawet w tak paskudnych okolicznościach należy od czasu do czasu wyjść ze świata wirtualnego, odnaleźć się w rzeczywistości. Bo pieniądze i możliwości nie zastąpią tego, co możemy mieć na wyciągnięcie ręki, za darmo. Drugiego człowieka.

Ernest Cline, Player One, tłum. Dariusz Ćwiklak, wyd. Feeria, Łódź 2018.

czwartek, 1 października 2020

Diabelska Sójka. Marysia Sójka

Jak najlepiej zdefiniować Marysię Sójkę? To postać najczęściej kobieca, kompletnie pozbawiona wad (a te nieliczne, które ma, są postrzegane przez otoczenie jako zalety), wszyscy ją uwielbiają, posiada rozmaite nadzwyczajne moce, przyćmiewa urodą wszystkich dookoła (niekoniecznie od razu), a cokolwiek zrobi, jest nadzwyczaj słuszne. Brzmi znajomo? Wprawdzie samo zjawisko wywodzi się z fanfika, ale wygląda na to, że mocno przeniknęło do książek i filmów o teoretycznie lepszej renomie.

Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ określenie to przyszło mi do głowy praktycznie chyba na 20 stronie powieści Katarzyny Miszczuk Ja, diablica. Jej bohaterka, przeciętna studentka Wiktoria Biankowska, po swojej nieoczekiwanie przedwczesnej śmierci trafia prosto do piekła, gdzie dowiaduje się, że jest wystarczająco dobra, by otrzymać pozycję pracy jako diablica (śmiertelniczki rzadko spotyka podobny zaszczyt – Wiktoria jest drugą w historii ludzkości). Co wchodzi w zakres jej obowiązków? Nic nadzwyczajnego, zaledwie targi o dusze po zejściu danego delikwenta. Ale zaraz… przecież to niemoralne, potępieni smażą się w kotłach… Ano nie w tej wersji – tutaj generalnie panuje luz blues, pełna impreza, każdy robi co chce i co mu najbardziej odpowiada – w efekcie w piekle doskonale odnajduje się nawet typowy moherowy beret, pani Anna Kowalska (i wcale nie tak jak myślicie!).

No dobrze, lecimy dalej. Chałupka naszej Wiktorii w Los Diablos może nie dorównuje obecnej rezydencji księcia Harry’ego i Meghan Markle, ale też jest niczego sobie, nie wspominając już o spektakularnej zawartości szafy. Zresztą, jak się coś nie podoba, zawsze samą myślą można stworzyć kompletnie inną, dla chcącego nic trudnego. Opiekunem Wiki zostaje zabójczo przystojny Beleth, w pobliżu kręci się jeszcze Azazel, a na kumpelę kreuje się niejaka Kleo. Znaczy Kleopatra – ach, ten nosek! Jakby tego było mało, od początku wiemy, że coś nie do końca się zgadza z tą śmiercią panny Biankowskiej…


Powiem szczerze – Wiki jest głupia jak but z lewej nogi, choć całkiem sympatyczna, poczciwa i ma serce na właściwym miejscu. Ale nic dziwnego, musi być niezbyt bystra, by stosunkowo prosta intryga mająca na celu ustalenie, o co tu właściwie chodzi, toczyła się bez specjalnych przeszkód. Przewija nam się w tle Śmierć pijąca herbatkę, kiciuś Behemoth, a także będący wielką miłością dziewczątka kolega ze studiów, niejaki Piotruś. I jakkolwiek możecie się spodziewać, że zaraz zmiażdżę Ja, diablicę bez litości, nieco Was zaskoczę. Czyta się to naprawdę przyjemnie, przynajmniej przez pierwszą połowę, ot, takie sympatyczne opowiadanko o tym, jak balansuje się między piekłem a ziemią, zastanawiającym się przy tym, w co właściwie ubrać się na bal u samego Szatana? Problem zaczyna się w drugiej części powieści, gdzie sytuacja robi się nazbyt chaotyczna, wybory bohaterki doprawdy głupawe (jak przystało na Marysię Sójkę), a niektóre rozwiązania są wręcz żenujące. Próba wprowadzenia scen rodem z kina akcji kompletnie autorce nie wyszła, od początku rozwiązanie musi być tylko jedno, niestety.

W efekcie otrzymujemy wyjątkowo lekką (miejscami aż za) pozycję flirtującą z urban fantasy. Nie powiem, książka okraszona jest sporą dozą humoru różnego (Anna Kowalska moją faworytką), stanowi sympatyczną pozycję na wieczór, kiedy potrzebujemy się po prostu odmóżdżyć i zapomnieć o problemach dnia codziennego. Oczywiście, jeśli będziemy w stanie wytrzymać opkowość fabuły i głównej bohaterki. To idealna książka na raz, bo choć po przeczytaniu pozostaje wrażenie miłej lektury, tak jednak kilka dni później można mieć pewne kłopoty z przypomnieniem sobie poszczególnych szczegółów książki. Jak widać jednak, istnieje całkiem spore zapotrzebowanie na tego typu literaturę, bo Ja, diablica doczekała się kontynuacji (i to nie tylko jednego tomu). Miłe, lekkie, do zapomnienia. W sumie dobre na jesienne wieczory.

Ale cichaczem szepnę, że bez specjalnego wstrętu sięgnę po część drugą – co teraz wymyśli dla tej naszej Wiki autorka?

Katarzyna Berenika Miszczuk, Ja, diablica, wydawnictwo w.a.b., Warszawa 2020.

Dziękuję za egzemplarz recenzencki.

piątek, 25 września 2020

Porzućcie wszelką nadzieję Wy, którzy zamierzacie TO czytać…

Uwaga, tekst zawiera spoilery, spore spoilery. Choć właściwie: jakie spoilery? Zakończenia się już dawno domyślaliśmy…

Uczciwie uprzedzam, że ten tekst nie będzie recenzją. Nie da się napisać recenzji tego czegoś, bo wymagałoby ode mnie poważnego potraktowania potwornego gniota. Skoro jednak poważnie nie traktuje mnie autor, to ja też nie będę się nawet wygłupiać.  

Pamiętacie, czym zakończyła się poprzednia część cyklu? To macie szczęście, bo ja kompletnie nie. A żeby nie było – fabułę pierwszych tomów opowiadań pamiętam do dzisiaj! Szczęśliwie na Rusi dzieje się niewiele, a przejęcie zamku i grodu Ludmiły przez jej wuja to zaledwie pomniejsza przeszkoda – choć tutaj przynajmniej pojawiła się ciekawa sztuczka mateczki Olgi. W ogóle czarownice z bagien to chyba jedyny interesujący element tej książki, a i tak… ale o tym później! Cokolwiek zapomnieliśmy z poprzednich części (niewiele do zapomnienia, tak między Bogiem a prawdą), przypomnimy sobie na kilku następnych stronach: Ludmiła jest po swojemu racjonalna i czasami litościwa, Nataszka potężna, Mordimer nie znosi, jak się ją nazywa wiedźmą, mateczka Olga ma własne plany, a Ruś śmierdzi i jest pogańska (o właśnie, autor sobie łaskawie przypomniał o czułym powonieniu Mordimera).

W połowie książki, w połowie pitolenia o miłości Mordimera i Nataszy, dyskusji o planach Izjasława, wreszcie zaczyna się coś dziać – i powiem Wam, że pojawiła się we mnie nadzieja. Wspomniany przez księcia demon pozwala się łudzić, że po dwóch tomach o niczym wreszcie dostaniemy przygody INKWIZYTORA, a nie podnóżka ruskiej księżnej. My reagujemy z radością, Mordimer rzecz jasna, nie. Musiałby się jeszcze od Nataszki oderwać. A i Ludmiły chronić nie będzie mógł. I tak mimo przebłysku dawnego klimatu, ponownie zanurzamy się w peczorskiej nudzie. I błocie, nie zapominajmy o błocie.

Szczęśliwie wygląda na to, że ktoś w wydawnictwie się opamiętał i zorientował, że większość czytelników tego już nie zniesie, więc zróbmy z ruskich przygód Madderdina trylogię, a to oznaczało, że Piekara musiał się nagle zmieścić z zakończeniem na ostatnich dwustu stronach. Pewna osoba zatem kompletnie zmienia swój charakter, z potężnej i wielce inteligentnej postaci stając się rządzoną humorami nastolatką. Przecież wszystkie baby zamieniają się w idiotki, kiedy w grę wchodzą dzieci, nieważne, że poprzednio w ogóle nie było o tym mowy – jakoś w końcu trzeba tę sielankę zakończyć… Rachu ciachu, włącza się instynkt macierzyński i nagle z zaplanowanej intrygi wychodzą nici. Pewnie te, którymi była szyta, bo grube jak cholera. Nagle wszystko galopuje na łeb na szyję i znienacka pojawiają się NARESZCIE interesujące wątki. Nie łudźcie się, tylko po to, by się zakończyć w kompletnie idiotyczny sposób.

Na końcu pojawia się deus ex machina, twierdzący, że wcale nim nie jest. Utrzymuje przy tym, że wszystko, nad czym męczyliśmy się przez ostatnie trzy tomy, ma sens, nawet jak tego sensu nie widzimy. Przy okazji – mam wadę wzroku, zowie się jasnowidztwem – pamiętacie, co wymyśliłam, żeby Piekara mógł wyjść z tego bajzlu z czymś na kształt twarzy? No więc właśnie. Załatwiamy gwałtowną zmianę charakteru postaci w połowie istniejącego już cyklu wymazaniem pamięci. RILI, panie Piekara, RILI?

ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI!

I co? I wygląda na to, że mordimerowe przygody (głównie w łóżku) i jego (nader chętna) współpraca z wiedźmami to element planu Inkwizytorium (Wewnętrznemu Kręgowi rozum kolektywnie odebrało). Inkwizytor, planujący z własnej woli odejście od obrony Świętej Wiary i zamieszkanie z niezwykle potężną ruską wiedźmą, nie jest postrzegany jako zagrożenie, ale jako atut. No bo wiecie, okoliczności. No i Szachor Sefer (tak, każdy ją pragnie z Mordimera wyciągnąć, nawet jak nie wie, co to) – jakim cudem ten chłop przeżył w Cesarstwie, gdzie (jak dowiadywaliśmy się w opowiadaniach) heretyków i czarnoksiężników nie brakuje? Przepraszam, ale po tym wszystkim Amszilas powinno zamknąć chłopaka w swoich przepastnych wnętrzach i trzymać pod ręką, bo wcale nie widać, by był nadmiernie lojalny wobec Inkwizytorium. Zakończenie się zatem kupy nie trzyma, nie tylko pod tym względem. Jesteśmy pomiędzy tomami opowiadań, to nie jest Mordimer z początku Ja, Inkwizytor, zdolny zakochać się do niepamięci w bóstwie leśnym i któremu imponuje wizyta w ekskluzywnym burdelu. To cynik, nie zakochany debil. Tymczasem wydaje się, że krew permanentnie przebywa w jego drugiej główce. Ach, i jeszcze jedno – u boku Mordimera non stop przebywał przecież Anioł. I co? Nagle go wywiało? Poszedł na dziwki? No ludzie! Ta potężna istota, którą poznaliśmy w opowiadaniach, raczej na pewno nie pozwoliłaby swojemu podopiecznemu na aż takie zbratanie się z wiedźmami i udział w praktykach nekromanckich nie mających związku z obroną Świętej Wiary.

Właśnie, wiedźmy… zanim zapomnę! To jedyny jasny promyczek tej książki, zarówno mateczka Olga, jak i Tamara są fascynujące (na pewno bardziej niż Wychędoż-i-Kochaj-Mnie-Mordimerze-Natasza). To Olga pojawia się w jedynych interesujących scenach w książce (szczęśliwie chędożenie w strumieniach krwi i innych wydzielin szczegółowo opisywane nie jest), udowodniając swoją potęgę, a i z Sabatem na bagnach mocno powiązano zakończenie. Tyle że… poprzez popierdułki o Nataszy i Mordim w dwóch poprzednich książkach, za dużo się na ten temat nie zmieściło, trzeba było zatem wepchnąć to na ostatnie 200 stron. Najciekawszy wątek (och bogini, ów kamień z niebios!), pojawiający się, gdy wszyscy już stracili nadzieję, wrzucono ot tak, potem sprawie łeb ukręcono (w sumie niemal dosłownie). Rozwój wydarzeń miał nas przy okazji upewnić, że te baby mogą być sobie potężne, ale są zbyt ambitne, zbyt niecierpliwe i marnie kończą. Rozwinięcie tematu Piekara zostawił sobie na przyszłość. Ręce i cycki opadają.

I nie jest to mój wniosek wyciągnięty z czterech liter, Piekara pisze o podobnej możliwości w posłowiu, które trochę hadko czytać, bo przepełnione jest takim poczuciem samozajebistości, że aż dziw, iż kolejne tomy nie pojawiły się już dawno. Nie ukrywam, chętnie poczytałabym o Mrocznych Wiekach, o Walerii czy wreszcie o dalszych losach Mordimera po Łowcach dusz, ale patrząc na to, jak autor obecnie prowadzi narrację i wypacza charaktery postaciom, chyba jednak wolę, by główny cykl pozostał nieskończony.

Autor przy okazji broni się tym, że będzie pisał, jak pisze, bo ludzie książki kupują. Oczywiście, jego święte prawo. Tylko powiem Wam szczerze, że gdyby nie fakt, iż mój małżonek nabywa wszystko piekarowe w ciemno, to ja bym już sobie tych książek oszczędziła. 44 złocisze w kieszeni, a i brak tego paskudnego posmaczku bycia dojną krową. To już nie jest ten Mordimer, to nie to Inkwizytorium. Zamiast grozy mamy fejspalm. Zamiast przygody i walki ze Złem, tomiszcza o Wielkiej-tfu-Miłości i marzeniach o karierze karczmarza. Odradzam, gorąco odradzam.

Jacek Piekara, Przeklęte przeznaczenie, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2020.

piątek, 28 sierpnia 2020

Igrzyska Snowa


Czy oglądając lub czytając którąkolwiek z odsłon Igrzysk Śmierci potrafiliście sobie wyobrazić, że Coriolanus Snow był kiedyś młodzieńcem? Że codziennie zmagał się z rzeczywistością? Że pójście do szkoły z burczącym żołądkiem nie było codziennością tylko w Dystryktach, a również w Kapitolu? Że same Igrzyska załatwiano szybko i niemalże wstydliwie, traktując Trybutów jak podludzi?

Niekoniecznie? A jednak! Ballada o ptakach i wężach umożliwia zakochanemu w świecie Panem czytelnikowi wgląd w przeszłość. Tym razem jednak bohaterem jest nie kto inny, a antagonista Trylogii, Coriolanus Snow. Poznajemy go w wieku nastoletnim, gdy uczęszcza do szkoły średniej, martwiąc się, skąd wziąć fundusze na kontynuację nauki, jako że rodzina Snowów, kiedyś wprawdzie bardzo wpływowa i bogata, obecnie żyje już tylko wspomnieniami dawnej wielkości. Istnieje jednak szansa na zwiększenie szans otrzymania stypendium. Oto bowiem, by powiązać emocjonalnie mieszkańców Kapitolu i Trybutów ginących w corocznych śmiertelnych zawodach, wymyślono instytucję mentora. Oczywiście, dla stałych czytelników to nic nadzwyczajnego, zapoznaliśmy się już ze specyfiką tej pozycji. Ale w Balladzie mentorzy podejmują się swojej pracy po raz pierwszy i zostają nimi nie zwycięzcy z danego Dystryktu (ciężko by było, to dopiero dziesiąte Igrzyska), a uczniowie z Kapitolu, podejmujący się tego właśnie za dodatkowe punkty. Jednym z nich jest Coriolanus Snow. Przydzieloną mu Trybutką okazuje się dziewczyna z Dystryktu 12, cóż za upokorzenie! Szybko jednak okazuje się, że Lucy Gray Baird jest istotą nietuzinkową, a rozpaczliwe dążenie do odniesienia sukcesu Coriolanusa okazuje się właściwym podejściem do zdobycia zaufania dziewczyny. W końcu obojgu zależy na jej sukcesie, zdobytym uczciwie bądź nie… Co jednak stanie się z osobą, gotową do pewnych nieortodoksyjnych posunięć, by tylko wyjść na swoje? Wszystko zależy od tego, kto ocenia pewne wyczyny…

W książce mamy do czynienia z zupełnie innymi realiami Igrzysk niż te, do których zdążyły nas przyzwyczaić pierwsze książki. W Trylogii Igrzyska to święto medialne ze spektakularną oprawą i użyciem najnowszej techniki, a Trybuci, traktowani są może i z wyższością, ale też swojego rodzaju pobłażliwością, wiążącą się z faktem, że już niedługo ich śmierć stanie się źródłem rozrywki dla żądnych jej tłumów. W najnowszej pozycji Collins Igrzyska traktowane są wstydliwie, jako coś, co trzeba raz w roku odbębnić, a potem zapomnieć na następne 12 miesięcy. Wylosowani nieszczęśnicy przywożeni są do stolicy w bydlęcych wagonach, zakwaterowani w klatce w ZOO, a o jakimkolwiek przyzwoitym traktowaniu mogą zapomnieć. Mają się zatłuc na arenie, koniec, kropka. To właśnie prowadzi do takiego, a nie innego postrzegania Igrzysk, a poza Kapitolem właściwie nikt ich relacji nie ogląda, bo i też nie ma gdzie. Mentorzy i nowy wynalazek – sponsorowanie Trybutów i zaprezentowanie ich potencjalnym wspierającym to nowość, na którą patrzy się niekoniecznie sprzyjającym okiem.

Czytelnika na początku może zdezorientować to, jak zaprezentowany w tej pozycji został Kapitol. Nadal nie odbudowano wielu budynków, które ucierpiały w Mrocznych Dniach, kłopoty z aprowizacją nie są czymś wyjątkowym. Wszystko, co utożsamialiśmy dotychczas z sytuacją w Dystryktach, pojawia się i tutaj. Niezmienne jest coś innego – buta, duma mieszkańców Kapitolu, ich przekonanie o tym, że są ponad innymi ludźmi, a także ich okrucieństwo. Widzieliśmy te tłumy już wcześniej, roześmiane, dyskutujące o spektakularnym bądź nie rodzaju śmierci Trybuta… Bezmyślne w jakiś sposób, przywykłe do rozrywki, dobrej sytuacji, obfitości… W Balladzie widzimy jednak społeczeństwo tresowane do bycia wyjątkowym, a młodych jego przedstawicieli do bycia twardymi i bezwzględnymi. Współczucie czy po prostu zwykłe ludzkie podejście jest uważane za słabość. To ci właśnie ludzie będą w przyszłości elitą Kapitolu, będą rządzili tą krzykliwą i barwną masą konsumentów. Widzimy kształtowanie charakterów w ogniu, nie poprzez zagłaskanie kotka na śmierć, a przez wystawianie go na rozmaite próby. Mam gdzieś tam z tyłu głowy jakieś skojarzenie z republikańskim Rzymem, tym dokonującym podbojów nie dzięki rozpasaniu ekonomicznemu czy obyczajowemu z czasów cesarstwa, a poprzez wieczny głód terytoriów, zasobów i ludzi. To skojarzenie staje się jeszcze silniejsze poprzez nadawanie imion kojarzących się intensywnie z antykiem, z drobnymi wyjątkami (jedną z bohaterek jest znana nam z Kosogłosa Tigris).

Czytałam w oryginale, ale adres bibliograficzny podaję do polskiego tłumaczenia - wyszło chyba równocześnie z tym, jak dostałam angielską wersję. I tak, wiem, brakuje na zdjęciu "Mockingjaya", ale komuś pożyczyłam i pewnie będzie to tzw. "wieczne nieoddanie", bo nawet nie pamiętam, komu ;)

Wszystko byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie dwie rzeczy. Jedna z nich to fakt, że głównym bohaterem autorka uczyniła właśnie Snowa. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi mi o to, że czarny charakter ma pozostać czarnym charakterem, wiecie, że jestem wielką fanką antagonistów, bywają znacznie ciekawsi niż krystaliczni protagoniści (casus Ogniem i mieczem). Wydaje mi się jednak, że tej postaci nakreślono wystarczająco dobre tło już w oryginalnej Trylogii – w drugiej i trzeciej książce doskonale pokazano, dlaczego Snow postrzega Katniss jako zagrożenie i jak postrzega Panem w odniesieniu do Dystryktów. To nie był po prostu zły bohater, on miał swoją wizję świata i tego, jak powinien wyglądać. Klasycznie – muszą być ofiary, ale one pomagają utrzymać pożądane status quo. Szczerze mówiąc, obserwując zmagania młodego Coriolanusa i jego perypetie z Lucy Gray, zastanawiałam się, jak właściwie autorka poradzi sobie z podsumowaniem tej postaci… I, moim skromnym zdaniem, nie poradziła sobie. Zbyt szybko, zbyt schematycznie, zbyt standardowo, zbyt niezrozumiale. Jedyne, co pozostaje silnie umotywowane, to ambicja naszego bohatera. Bo reszta… do pewnego momentu jest po prostu pewną standardową opowieścią o protagoniście…

Drugą przeszkadzającą mi w lekturze rzeczą było umocowanie różnych większych i mniejszych okoliczności oraz szczegółów znanych nam z Trylogii właśnie wtedy, w 10. Igrzyska Śmierci. Oczywiście, początki systemu mentorskiego i sponsorskiego to jeden z głównych wątków powieści, całkiem zgrabnie zresztą obmyślonych, chodzi mi o rzeczy bardziej tworzące świat. Weźmy pod uwagę chociażby piosenki znane nam przede wszystkim z filmów – w książce jednak kompletnie umykają, z filmu pozostaje choćby melodia. Okoliczności powstania wielu z nich poznamy właśnie w Balladzie i drażni mnie wielce wrzucanie kilkudziesięciu lat historii dokładnie w ten opisywany okres. Za dużo grzybów w barszczu, zdecydowanie…

Ciekawe, że właśnie przy Balladzie boleśnie uświadamiałam sobie, że to pozycja przeznaczona dla Young Adult. Jasne, katnissowe zastanawianie się, owo Peeta czy Gale, bywało irytujące, ale jakoś nie przesłaniały mi całego świata. Tutaj ten młody Snow w zestawieniu ze starym służy za lekcję, ale trochę za bardzo łopatologicznie wyłożoną. Wielka szkoda, bo porwanie się na opisanie młodości tego właśnie mężczyzny to dosyć ciekawe wyzwanie. Tymczasem dostajemy postać rodem z fanfika, a wrażenie fanfikowatości pogłębia ujawnianie jego roli w tworzeniu Igrzysk, jakie wcześniej poznaliśmy. Za dużo! Po prostu za dużo!

Pisanie prequeli do świata znanego i bardzo kochanego przez czytelników lub widzów zawsze stanowi spore ryzyko, bo każdy ma już swoją wizję (patrzę w stronę półki z prequelami Gwiezdnych wojen, sequeli nawet nie mam). Staje się to jeszcze bardziej ryzykowne, kiedy sięgamy do postaci znanych z części poprzednich, bo oczywiście, ciekawi nas, jak znaleźli się tam, gdzie byli w punkcie wyjścia, ale czasem jest to spacer na bardzo wąskiej krawędzi. Czy Suzanne Collins to się udało? I tak, i nie. Świat Panem sprzed 64 lat w stosunku do Igrzysk Śmierci jest fascynujący, wciągający i zaskakujący, ale Snow w roli głównego bohatera drażni. Lubicie Igrzyska, spróbujcie. Jestem ciekawa Waszej opinii.

Suzanne Collins, Ballada ptaków i węży, tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina, Poznań 2020.

piątek, 14 sierpnia 2020

Lato z dobrem


Pamiętacie ten cudowny nastrój w piękny, OSTATNI dzień szkoły? W okresie takiej wczesnej podstawówki? A jakie niecierpliwe oczekiwanie przeżyło się, gdy w dodatku kończyło się trzecią klasę – w końcu człowiek niemal oficjalnie stawał się dorosłym! No, prawie dorosłym. No dobra, takim maciupcim dorosłym! W nowym roku szkolnym miały być już konkretne przedmioty! Takie normalne lekcje, wiecie? To czyniło wakacje jeszcze bardziej niesamowitymi.

Jednak nie aż tak magicznymi i niecodziennymi jak wakacje naszego znajomego pół-chłopca, pół-gluta, Bożydara Jekiełłka. Dwa miesiące, które można wykorzystać na dalsze projektowanie gry planszowej i niezamierzone konfundowanie Licha, brzmią w końcu jak doskonała rozrywka. Jeśli do tego dodamy kąpanie się z utopcami, szaleństwo ogólnoogrodowe i zażeranie się przysmakami przygotowanymi przez zawsze chętne macki Krakersa, brzmi to jeszcze znakomiciej! Niestety, w ten piękny plan wkrada się jedna przeszkoda: odwieczne ukochane urlopowe zajęcie Polaków – R jak Remont. Trzeba jednak Konradowi i Turu oddać, że nie mają już żadnego wyboru, schronienie dla istot niechcianych i chcianych, ale nieodmiennie magicznych nie jest, kurczaki, z gumy. Jak to jednak bywa w takich sytuacjach, należy pozbyć się młodzieży! Tak oto Bożek i uszczęśliwione Licho, wyposażeni we wszystko, co może im się przydać podczas Wakacyjnej Przygody (niestety, bez eine kleine Panzerfausta!) zostają wyprawieni do cioci Ody oraz, rzecz jasna, Baszylka… Zamierzają bez reszty wykorzystać te cudowne, długie, wakacyjne dni… I koniecznie spać w namiocie, no inaczej się nie da!

Nie da się tej książki czytać inaczej jak na balkonie lub w ogródku z wielką michą letnich owoców na kolanach!

Każda kolejna wizyta w świecie Licha i jego przyjaciół wiedzie nas z powrotem do krainy fantazji i tego niesamowitego głodu na wszystko, co będzie się działo następnego dnia, a nawet za godzinę. Cudownie znowu, choćby na chwilkę, przenieść się w tę, może i pamiętaną, ale jak przez mgłę, krainę dzieciństwa, krainę o zapachu dojrzewających owoców, szumiącą pszczołami zbierającymi nektar. Zresztą, już sama cudowna okładka wprawi nas w doskonały humor swoimi kolorami i letnim klimatem, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi, które choć bardzo ładne, pozostawały w kolorach nieco zimniejszych. Poczekajcie też, aż zobaczycie Odżinkę skąpaną w słonecznych promieniach!

Jak zawsze jednak, przygody Bożka i ekipy to nie tylko przyjemna historia perypetii chłopca i jego nietypowych przyjaciół, ale także opowieść nieco głębsza, zawsze zahaczająca o tak trudne tematy jak przyjaźń i tolerancja. Bo przecież magia otaczająca naszych bohaterów niekoniecznie udziela się każdemu, a nie wystarczy zaledwie się uśmiechać i być miłym, by wszyscy nas lubili. Trudności w zaakceptowaniu różnic między martwymi prawdami i prawdami żywymi, szkiełkiem i sercem zdarzają się w każdym wieku i w każdym wieku wymagają od nas mądrości, która wcale nie przychodzi z czasem, bo wszyscy znamy takich, którzy chyba już nigdy się nie nauczą i chyba nawet nie chcą się nauczyć, licząc ze strony innych na tę tolerancję, której sami okazać nie chcą. A to obecnie umiejętność niezwykle ważna i istotna!

Marta Kisiel wyjątkowo sprawnie pokazuje to, co czasami umyka, co czasami wydaje się takie niemożliwe. W bożkowej i nie-lichej historii nie znajdziemy jednak nudnych pouczeń czy wielkich lekcji, od których oczy się same zamykają, nie. To piękny zapis dnia prawie-że-powszechnego wielu dziesięciolatków, bo przecież nie potrzebujemy anioła i diaboła-udającego-kozę, by doskonale się bawić. To także opowieść tak bardzo realna, wywołująca uśmiech nie tylko na twarzach dzieci, ale i ich rodziców, bezbłędnie rozpoznających wiele swoich dni i problemów pociechy i z pociechą. To wreszcie cudowne lekarstwo na otaczającą nas, niezbyt kolorową ostatnimi czasy rzeczywistość, barwna kołderka, oddzielająca nas od tego szarego świata. To taki prozac w formie książkowej, bez paskudnych czasami efektów ubocznych. I (uwaga – mówi to osoba niespecjalnie przepadająca za poezją, zwłaszcza romantyczną) najcudniejsze i najbardziej sarkastyczne wykorzystanie cytatu z Dziadów cz. II w ostatnich latach.

Marta Kisiel, Małe Licho i lato z diabłem, il. Paulina Wyrt, wyd. Wilga, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki! Premiera książki już 2 września!