piątek, 27 listopada 2020

"Endings are hard..."

UWAGA - SPOILERY (DUH!)

Trawiłam ten finał przez cały tydzień. Nie ukrywajmy, można mieć dość mieszane uczucia w stosunku do ostatnich kilku sezonów, ale nijak nie zmienia to faktu, że nastał koniec serialu emitowanego przez 15 lat! Niektórzy młodsi fani urodzili się w trakcie jego trwania! Jak zatem zakończyć coś takiego? Jak skończyć serial, będący absolutnym fenomenem nie tylko z tego względu, ale i przez fakt, że jest urban fantasy, a nie operą mydlaną (no dobrze, pod koniec sprawa stała się mocno dyskusyjna). To naprawdę niełatwe zadanie, zwłaszcza dla kogoś, kto jednak pokazał, że dziwne (wręcz idiotyczne czasami) rozwiązania przychodzą mu absolutnie bez trudu. Tak, mówię o Tobie, Andrew Dabbie!

Oczywiście, że oczekiwania fanów były wygórowane! Nic dziwnego, w końcu cały sezon bracia walczyli z Bogiem, a Inherit the Earth pokazał ową rozprawę w sposób tak bardzo niesatysfakcjonujące, że wielu (i ja także!) chciało, by okazał się absolutną zmyłką. A jednak nie. Bóg został pokonany, niech żyje Bóg! I tak Winchesterowie, mogący już robić, co tylko chcą, pozostają w Bunkrze, szukając kolejnych potworów do ubicia. Pozornie nie zmieniło się nic, a zmieniło się wszystko. Hej, Dean nawet odnalazł tego psa! I kiedy bracia jadą na Święto Ciasta w jakimś randomowym zapyziałym miasteczku, kiedy przypadkowo trafiają na sprawę, kiedy wyjmują dziennik papy Winchestera, odczuwamy ten klimat pierwszego sezonu, do którego przecież każdy z nas czuje olbrzymi sentyment – w końcu „mają zadanie do wykonania”. Tylko że… tylko że to zadanie kończy się nie tak jak powinno, a przecież to nie ten pierwszy sezon, kiedy wampiry stanowiły prawdziwe wyzwanie! Przez 15 lat bracia zdołali wykończyć Matkę Potworów, wygrać z niejednym archaniołem, pokonać Boga, a przede wszystkim pokazać wielkiego faka przeznaczeniu (koncept, niestety, unicestwiony przez ostatni sezon). A tu… jasne, wampiry to w sumie pestka, głupi gwóźdź okazuje się potężniejszy od woli Winchesterów.

Jest tu jakaś przewrotność losu. Po internecie oczywiście krążą już memy komentujące to rozwiązanie, jednak pomyślałam też o czymś innym. Dotychczas Chuck prowadził chłopaków za rączkę, dawał potężnego plot armoura… Jednak Chuck już nie może tego zrobić i Winchesterowie – mimo całego swego szczęścia i doświadczenia – znowu stają się kompletnie zwykłymi ludźmi. Ludźmi, którym przy wszystkich swoich dotychczasowych towarzyszach, nagle nie ma kto cudownie pomóc. Dean jest już gotowy na owo odejście, potrafi zaakceptować ten nieoczekiwany zwrot akcji. A Sam…? A Sam również dojrzał na tyle, by przyjąć to, na co żaden z nich dotychczas nie potrafił się zgodzić. Przemowa Deana – aczkolwiek ciut przydługa – jest jednak skierowana nie tylko do brata, to także hołd i przesłanie dla skupionej wokół serialu Supernaturalowej Rodziny – wprawdzie czasem toksycznej, ale ogólnie wspaniałej grupy fanów, przez lata nie tylko dzielących się miłością do Supernaturala, ale i przekuwających owo uwielbienie w rozmaite fantastyczne działania. Słowa Deana są dla nas…

Every day you're out there and you're Li... And you're living and you're fighting, 'cause you... You always keep fighting. You hear me? I'll be there every step. I love you so much. (…) I need you to... I need you to promise me. I need you to... To... to tell me... that it's okay.

Płakałam jak bóbr. Płakałam rzewnymi łzami również podczas scen w Bunkrze, gdy Sammy mierzył się z nieoczkiwaną i nieodwołalną samotnością, a robił to w dodatku przy akompaniamencie „Brothers in Arms”. Wyjście Sama, zgaszenie światła… miało to w sobie właśnie wszystkie oznaki końca przygód Winchesterów – już ich nie będzie, bo pozostał tylko jeden brat…

Nigdy nie sądziłam, że gasnące światła wywołają u mnie spazmatyczny szloch. Również w związku z opuszczeniem całego dziedzictwa Men of Letters.

I tu dla mnie mentalnie następuje koniec tego odcinka. Kompletnie nie pojmuję, dlaczego Dabb zdecydował się na ów skopany happy end, po prostu kupy się nie trzymający pod względem serialowej logiki i zwykłej przyzwoitości. Oczywiście, wiem, że Covid, że utrudnienia, ale czy nie lepiej w takim razie było zostawić serial w tym smutnym emocjonalnym momencie, kiedy wiemy, że ciągu dalszego nie będzie?

Bo tak naprawdę dostajemy tylko nijaką rozmowę Deana z Bobby’m, przejażdżkę Impalą i potwornie ckliwy montaż dalszego życia Sama z tak potworną charakteryzacją, że przeciętny (naprawdę przeciętny) cosplayer postarzyłby się pięć razy lepiej. Przeraża mnie także implikacja, że Sam i Dean spędzą wieczność razem – a co w takim razie z żoną i synem Sama? Będą po śmierci piętnastym kołem u wozu? Pójdą sobie gdzie indziej? Zaakceptują nigdy niewidzianego członka rodziny et consortes? Do którego pokolenia? Bo scenarzyści postanowili jednak pobawić się w happy end, przestraszeni potencjalną reakcją fanów? Nie wiem.

Nie wiem też, czemu służyło wskrzeszenie Castiela off-screen. Skoro zaś anioł został przywrócony przez Jacka do świata żywych, co stało na przeszkodzie, by pojawił się Winchesterom, nie na stałe, po prostu dał sygnał, że istnieje? Wiedział przecież, że jego odejście złamało Deanowi serce. Co, nagle zaczął się wstydzić tego swojego uczucia? Nie jestem fanką Destiela, zasadniczo w ogóle nie lubię shipów, ale takie miotanie się nieładnie świadczy o Andrew Dabbie. Co więcej: kto jeszcze został wskrzeszony? Na pewno Donna, spokojnie można zatem założyć, że i Jody… i kto jeszcze? Czy tylko ci, których dosięgnął palec Chucka czy może i inni, choćby Kevin Tran ze swoją nieustraszoną matką? Moi zdaniem takie niedopowiedzenia świadczą tylko o niezmiennym radosnym fanserwisie showrunnera i jego kompletnym lekceważeniu logiki świata w imię owego wymuszonego happy endu.

Dla mnie zatem happy endu nie będzie. Traktuję drugą połowę odcinka jako fanfik, wycięłam go zresztą z pliku, a kiedy pojawi się DVD, po prostu odcinek wyłączę. Bo dla mnie to gorzkie zakończenie jest idealne, bardzo winchesterowe i wcale nie tak pesymistyczne, jakby się by mogło wydawać. Pokazuje, jak bracia przez te 15 lat się zmienili, dorośli… Finał stanowi godne podsumowanie ich drogi. A przecież to ona zebrała nas wszystkich wokół serialu… Nie płaczmy zatem, bo się skończyło, cieszmy się z tego, że było…

No doubt – endings are hard. But then again... nothing ever really ends, does it?

Supernatural S15E20: Carry on, scen. A. Dabb, reż. R. Singer, wyk. J. Padalecki, J. Ackles, J. Beaver i inni, USA 2020.

środa, 25 listopada 2020

Mało optymistyczna przyszłość...

Cyberpunk z definicji nie jest opowieścią optymistyczną, tematem tego typu utworów są wszak negatywy wypływające z rozwoju technologii. W większości filmów lub książek widać, że wcale nie prowadzi to do świetlanej przyszłości, latających samochodów oraz dobrobytu wszystkich mieszkańców Ziemi, zastąpionych i obsługiwanych przez roboty. Ludzkość od zawsze ma tendencje do samozagłady, co zasadniczo widzimy przecież każdego dnia. Wraz z odradzającymi się szaleństwami nacjonalizmów i totalitaryzmów, wraz z szalejących wirusem, którego przy całym naszym zaangażowaniu nie możemy jeszcze okiełznać, z powiększającą się przepaścią między biednymi i bogatymi dosyć wyraźnie widać, że nowotestamentowe przesłanie miłości do bliźnich i dzisiaj nie padłoby na podatny grunt. Czy zatem żyjąc w świecie pesymistycznie nastrajającym niemal każdego dnia można stworzyć wizję przyszłości znacznie gorszą od tego, co nas otacza?

W przypadku świeżo wydanej przez wydawnictwo Uroboros antologii Cyberpunk Girls, takiego wyzwania podjęło się sześć autorek: Maryna Raduchowska, Magdalena Kucenty, Jagna Rolska, Krystyna Chodorowska, Gabriela Panika i Agata Suchocka. Pięć opowiadań przestawia pięć bohaterek, tytułowe „dziewczyny”. Każda z nich ma bardzo wiele do zyskania i stracenia, każda pochodzi z innego środowiska, łączy je desperackie pragnienie odmiany codzienności, choćby przez najmniejszą próbę ulepszenia otaczającej je rzeczywistości.

Może być nią chociażby złapanie gangu porywaczy małych dzieci. Takie zadanie stoi przed Ritą, bohaterką tekstu Dotknąć ciemności Krystyny Chodorowskiej i Gabrieli Paniki. Jest to zarazem jedno z dwóch opowiadań mających najmniej chyba wspólnego z cyberpunkiem. Tu na myśl przychodzi mi raczek klasyczne science fiction, traktujące między innymi o kontakcie z obcymi. Nie jest to w żaden sposób wada, wręcz przeciwnie, może właśnie sprawia, że opowiadanie wydaje mi się drugim najciekawszym w całej antologii. W końcu kogo z nas nie porywa opowieść o obcej cywilizacji i tym, co po sobie pozostawiła… Ta tematyka fascynuje już od czasów braci Strugackich.

Martyna Raduchowska opowiadając o spłukanej kurierce Keirze w Heartbyte przywołuje całkiem znaną nam rzeczywistość, umieszczając początki historii w świecie dotkniętym przez pandemię SARS-CoV-2. Jak wielu z nas, Keira na skutek obostrzeń ekonomicznych zostaje bez pracy, a wkrótce i bez środków do życia, co sprawia, że opiekę zdrowotną może sobie załatwić jedynie bardzo szemraną, co zdecydowanie nie należy do pomysłów najlepszych… Wizja roztaczana przez Martynę przeraża tym bardziej, że choć świat Keiry technologicznie wydaje się odległy od naszego, tak na poziomie emocji i instynktu samozachowawczego każdy z nas funkcjonuje identycznie. A u podłoża wszystkiego leży przecież to, o czym słyszymy na co dzień.

Ciekawą zagadkę przedstawia Magdalena Kucenty w Dziewczynie, której nie było. Tyana jest również kurierką, przekazuje ustne wiadomości, których nie powinno się powierzać żadnym nośnikom. Dwie z jej misji prowadzą do interesujących odkryć, a zarazem do pozyskania cennego urządzenia. Rodzi się pytanie, czy dziewczyna będzie umiała z tego odpowiednio skorzystać… i co to właściwie znaczy „odpowiednio”.

Amber Jagny Rolskiej ukazuje przyszłość może nie aż tak odległą… niestety. Poziom mórz w znacznej części Europy się podnosi, zalewając dużą część terenów przybrzeżnych. Odpowiedzialne za to nie są jednak zmiany klimatu, ale tsunami… Efekt jednak pozostaje ten sam, na powstałych w ten sposób wysepkach żyją ocalali mieszkańców, obiekt badań tych, którym owa zagłada w żaden sposób nie zaszkodziła. W tle tego tekstu majaczą się namiętności, konflikty, ale… ale nie ma tam absolutnie cyberpunku, a kombinacje osobiste są chyba zbyt przesadzone. Opowiadanie wydaje mi się zaledwie szkicem, zdecydowanie wartym dalszego rozwinięcia, ale tylko szkicem. A w przypadku tego konkretnego świata pewne detale powinny być raczej bardziej zarysowane.

Moim absolutnym faworytem w tym zbiorze jest Nitro Agaty Suchockiej, przedstawiające typowo cyberpunkowy świat rywalizujących gangów, wszczepów i wyścigów motocyklowych. Bohaterka tekstu, Rubble, członkini Chimer, znajda uratowana przed wystawieniem na aukcji, żyje opowieścią o wyczynach swojego ojca i sama pragnie zostać legendą. To wymaga jednak wygrania wielkiego wyścigu - Dobówki. Może to osiągnąć tylko poprzez wszczepienie sobie nielegalnego dopalacza u szalonego zwyrodnialca żądającego bardzo wysokiej, a zarazem nietypowej ceny. Autorka bardzo interesująco porusza kwestię, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć dla osiągnięcia tego, czego pożądamy, ale pyta też, co w sytuacji nietypowej może stać się wyrazem wolności… Opowiadanie zdecydowanie zmusza do myślenia!

Zebrane w tomie Cyberpunk Girls teksty przedstawiają pięć rozmaitych wizji światów, pięć interesujących bohaterek. W żadnym wypadku, zgodnie z regułami gatunku, nie są to światy przyjemne, a za okazjami, zwłaszcza dobrymi, zawsze kryje się drugie dno. Opowieści stanowią też w pewnym stopniu przeciwwagę dla męskiego w dużym stopniu sposobu narracji spotykanej w cyberpunku i w żaden sposób jej nie ustępują. Pokazują problemy i dylematy mrocznej rzeczywistości pod innym kątem i choćby dlatego warto się z tym zbiorem zaznajomić. Warto też czasami rozważyć, w którym kierunku zmierza nasza cywilizacji i czy jedna z wizji przyszłości nie okaże się przypadkiem naszą…

Cyberpunk Girls, wyd. Uroboros, Warszawa 2020.

poniedziałek, 16 listopada 2020

Co to, u diabła, było?

Choć blog ten został założony po to, by recenzować kolejne odcinki Supernaturala, od pewnego momentu przestałam się tym zajmować, porzucając oglądanie serialu na bieżąco. Ilość nonsensów i fanserwisu przerosła moją miłość, moje naprawdę spore zawieszenie niewiary i postanowiłam zarzucić obrażanie mojej inteligencji, wychodząc z założenia, że da się nadrobić. Najczęściej przed konwentami, rzecz jasna. Gdzieś tutaj wisi zresztą moja recenzja 13 sezonu jako całości, był dla mnie czymś absolutnie przepotwornym, gdyż unicestwił jedną z TYCH śmierci w serialu, TYCH nadających sensu akcji i postaciom, choćby i sam odcinek był beznadziejny. Tak, tak, chodziło mi o Gabrysia. O tego konformistycznego Gabrysia, który jednak postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i postawić się ukochanemu bratu w imię ratowania ludzkości (w końcu ją docenił!). Jakże płakałam nad tą śmiercią, wydającą się tak bardzo ostateczną. I taką była… dopóki komuś nie zabrakło pomysłów.

No wykończyła mnie ta scena podwójnie, słowo honoru.

Drugim gwoździem do trumny stało się dla mnie istnienie innych światów, bo choć w jakiś sposób stanowiło to naturalną konsekwencję rozwoju seriali w pewien sposób fantastycznych, okazało się właśnie tym, co pomogło mi pożegnać się z cotygodniowym oglądaniem. Nie chodzi zresztą o samą ich obecność, ale o to, że stały się wielką furtką dla fanserwisu i przywrócenia tych postaci, z którymi pożegnaliśmy się już naprawdę dawno (sezon siódmy i jeden z odcinków, przy którym zawsze płaczę – Death’s Door). No ale pal sześć! Niech te osoby się pojawią… tylko dlaczego właściwie nie różnią się charakterem od tych w świecie podstawowym? Dlaczego oglądamy te same postaci, mimo że nie mają prawa takie same być? Jedyny zacny wyjątek to, zdałoby się, Kevin Tran. Teoretycznie mieli wprawdzie inne doświadczenia (syn Bobby’ego, nie jego żona), ale koniec końców zostali identyczni jak ich, nazwijmy to, pierwowzory.

Zaczęłam oglądać z doskoku, po kilka, kilkanaście odcinków na raz. Z serialu, na który czekałam cały tydzień, Supernatural stał się po prostu czymś puszczanym w tle, tak, żeby leciało. Oczywiście, zdarzały się odcinki naprawdę fantastyczne (Scoobynatural), będące SPNem w starym stylu i nawet obejrzałam je ze dwa, trzy razy. Desperacko widać już jednak było, że trzeba ze sceny zejść niepokonanym. W pełni pojmuję, że ciężko wymyślić coś oryginalnego w momencie, kiedy nasi bohaterowie odbijają kule mrugnięciem powieki, ale można chyba się postarać, w końcu te dolary nie wpadają na konto same z siebie, za piękne oczy. A daje się naprawdę wiele, nawet w momencie, kiedy postaci powinny załatwić antagonistę w pięć sekund. Oczywiście, że tak się stanie, ale wcześniej istnieje szansa na bardzo przyzwoity odcinek – dla mnie najlepszym tego przykładem jest Atomic Mosters. Ale! Większość odcinków piętnastego sezonu charakteryzuje to, że same z siebie nie opowiadają tylko jednej historii, jakby znowu pomysły na MOTW trzeba było uzupełniać głównym wątkiem. A główny wątek sezonu 15 można sprowadzić do „Och, Bóg nas już nie lubi, trzeba się go pozbyć. Nie wiemy jak. Oj, czekajcie, jest Jack i jest wielki plan Śmierci, będzie dobrze. O, jest Amara. Ją też oszukamy, ale będzie dobrze. Będzie dobrze, niech się tam światy kończą, nas Chuck nie tknie, bo zachowuje na koniec.” Plot armour bohaterów jest już tak gruby, że rzeczywiście może się przebić przez niego tylko pocisk kalibru boskiego… Wiem, że na pewne sprawy należy przymknąć oko, ale dotychczas pewne posunięcia Winchesterów miały jakikolwiek sens… No nie tu… A już miałam nadzieję, bo szaleńczo spodobał mi się pomysł odebrania im tego plot armouru w The Heroes’ Journey, zamienienie ich w normalnych ludzi z dziurami w zębach i nietolerancją laktozy (oj, przypomniał mi się Metatron), z psującym się samochodem (aczkolwiek karta od Charlie była już pewnym niedociągnięciem w kwestii szczęścia bohaterów)… To musiałoby wymóc na postaciach zachowanie ostrożności i zmuszenie się do przyjęcia jakby „badziewnych” zleceń, jak w pierwszych sezonach, kiedy to wizja starcia z demonem wywoływała u nich tiki nerwowe (obecnie jak wiadomo panowie spuszczają manto demonom w piekle). I wtedy ów plot armour pt. „Bóg zostawia nas na koniec” miałby sens. Ale nie – panowie udają się na Alaskę, by stawić czoła Fortunie i wszystko wraca do normy…

Dalej mamy jeszcze jedną kwestię – Castiel. Należę do tych osób, które na widok badassowego wejścia anioła w Lazarus Rising dostały radosnego wyszczerzu na twarzy, bo też Anioł Czwartku w 4 i 5 sezonie kopał tyłki, nawet odcięcie od Niebios nie sprawiło, że stał się żałosną amebą. Nie. Bo wtedy na tę postać był pomysł. Od lat Castiel to po prostu pętający się koło bohaterów szczeniaczek, a całe wyzwanie aktorskie Mishy polega na odpowiednim zrobieniu „słodkich oczu”. Teoretycznie Cas dorasta, kiedy zostaje jakby przybranym ojcem Jacka, ale tylko po to, by jego „social awkwardness” przejął właśnie młody nefilim. Powiem Wam szczerze – kiedy miano uśmiercić Casa i Crowleya w finale sezonu 12 byłam szczęśliwa jak świnka w deszcz, bo ILE MOŻNA? Zwłaszcza że Crowley stał się już tylko magicznym popychadłem z kompleksem mamuni, a Castiel przecież przeżył wiele sytuacji, które powinny mu pewne rzeczy uświadomić (zamiana w człowieka, anyone?), ale nadal pozostał zagubiony jak ciotka w Czechach. Miałam więc dosyć konkretną nadzieję na to, że Pustka spełni swoje ultimatum gdzieś w połowie sezonu, co naprawdę zmieniłoby sytuację na linii frontu walki z Bogiem. Jednak to, co się wydarzyło w Despair, sprawiło, że straciłam jakąkolwiek nadzieję na sensowny finał. Fanserwis dla twórców jest zdecydowanie istotniejszy niż zdrowy rozsądek. Wszyscy wiemy, czym jest Destiel, można go lubić, można nie lubić, ale jest to na pewno jeden z najbardziej popularnych shipów w fandomie. Shipów nieoficjalnych, choć oczywiście twórcy od lat puszczają do tego oczka. Miał w sobie tyle samo legitności co Wincest, koncept dość obrzydliwy. Właśnie: miał. Szczęśliwy moment Casa to wyznanie miłości Deanowi i nie zawracajcie mi głowy miłością rodzinną. Castiel był przybranym bratem Winchesterów od lat, a fakt, że traktowali go czasem wyjątkowo podle, tylko to potwierdzał - w końcu już dawno stwierdziliśmy, iż jest to rodzina wybitnie patologiczna. Wiadomo, trzeba było coś na szybko wymyślić, ogarnąć, by przywołać Pustkę… Ale dlaczego Destiel? No do cholery: dlaczego Destiel? Przecież równie dobrze tą szczęśliwą chwilą mógłby być Dean mówiący, że przeżyli tyle chwil dzięki sobie nawzajem, że był dla niego bratem, że nie wyobraża sobie życia bez niego NIE w znaczeniu romantycznym… Dean raczej nie jest skłonny do mówienia takich rzeczy, to mogło uczynić Casa prawdziwie szczęśliwym… wyznanie w obliczu śmierci… i wówczas Pustka również przybyłaby we właściwym momencie… Po co to robić, skoro nawet Jensen Ackles czuł się niekomfortowo z tym shipem? Ach, od razu pragnę zaznaczyć, że nie jestem fanką Destiela nie dlatego, że paskudny ze mnie homofob, po prostu dla mnie zawsze Cas był tym trzecim bratem… dobrze, czwartym.

I tak dochodzimy do tego, co mnie doprowadziło do załamania nerwowego – odcinka Inherit the Earth. Ewelina już uprzedziła mnie, że warto się zaopatrzyć w procenty, co też przezornie uczyniłam i wielkie niech będą jej dzięki, bo nawet z dodatkowym wsparciem ciężko mi się ten badziew oglądało. Sam pomysł naprawdę świetny – ostateczna tortura dla Winchesterów, samotni na Ziemi, nikt do uratowania, a wręcz przeciwnie: zginęli, bo Winchesterowie nie chcieli grać wedle boskich reguł. Tylko że nie byłby to Supernatural i wszyscy o tym wiemy. Nie krytykuję zatem faktu, że Chuck został pokonany, a sposób, w jaki to się stało. A stał się Deus ex machina, a raczej Jack ex machina. Nie przepadam za Jackiem, bo jego obecność dała scenarzystom usprawiedliwienie na wyciąganie pomysłów z odwłoka i tak się stało też i w tym przypadku. Przyznam się szczerze, że zdążyłam już się pogubić w śmierciach i życiu Jacka, w jego mocach, ale tego, że Pustka nie przywróciła go ot tak do życia, bo mogła, domyśliłby się średnio inteligentny szympans. Jack musiał odegrać rolę w finale. No i odegrał, a my powinniśmy zakwiczeć z zachwytu i rozpłynąć się nad młodym lepszym bogiem. Tylko że nie. To może by i zadziałało, jeśli wątek poprowadzono by sensownie, powoli, bez skrótów fabularnych, wrzucania dawno niewidzianych postaci i w końcu bez łopatologicznego wyłożenia idiotom, za jakich mają nas scenarzyści, co się właściwie wydarzyło. Ale czego się spodziewać po Eugenie Ross-Leming i Bradzie Bucknerze, dwojgu najgorszych rzemieślników, jacy przydarzyli się Supernaturalowi? Mają na swoim koncie odcinki lepsze i gorsze, ale nawet te najlepsze nie powalają ze względu na rozwiązania skrótowe, bezsensowne i przede wszystkim efektowne – nawet ta niespójna wewnętrzna logika serialu szwankuje u nich bardzo mocno. Zdarzało im się już pisać końcówki sezonów i zdecydowanie nie należały do zbijających z nóg. Kto przy zdrowych zmysłach wziął tę dwójkę do pisania finału finałów? Owszem, pierwsze sceny z Michałem w kościele były bardzo klimatyczne i już miałam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, ale potem dostaliśmy Lucyfera w jego najbardziej wkur…zającym wydaniu, potem żałosną komedię, a na końcu tego złego Chucka, pragnącego już tylko zemsty. I wywierający ją w najgłupszy możliwy sposób. No cóż, coś musiało naładować Jacka… i komuś trzeba było wyjaśnić, co się dzieje, bo widzowie to banda debili, zapewne jeszcze oślepionych przez łzy po śmierci Castiela… chyba łzy szczęścia.

Co więcej – nagle to Jack staje się głównym bohaterem serialu, nie Winchesterowie. Tym magicznym bytem, który zniesie wszystkie bzdury potrzebne akurat w scenariuszu, by popchnął jakoś sezon do przodu… nie ukrywajmy. Tymczasem w tym odcinku Winchesterowie są jego sidekickami i do tego sprowadza się ich rola. To serial o braciach, nie ich przybranych pociotkach – nawet biedny Adam nie przetrwał finału… Jakoś dało się to ładnie ułożyć w sezonie 5, kiedy odebrano nadnaturalnemu pomocnikowi jego umiejętności i wyeliminowano z gry, zostawiając na scenie braci. Bo to zawsze chodziło o braci, o ten odwieczny konflikt, co podkreślał Gabriel w Changing channels. Tymczasem pod koniec Supernaturala dostajemy produkt braciopodobny. A przepraszam, jeden w sumie zabił drugiego, tylko nie o tych braci chodziło, a co więcej - zabił już tego, który ginął/zasypiał/ch...olera wie co wiele razy.

Mam po cichu nadzieję, że ten odcinek był po prostu trollingiem, snem Winchesterów tuż przed ostatecznym starciem. Nie dlatego, że nie chcę happy endu. Nie mam nic przeciwko uratowaniu świata, ale niech to będzie porządnie zrobione. Od zawsze marzyło mi się odejście braci z wielkim pieprznięciem, właśnie jako ten akt, który ocali wszystkich, zgodnie z credo Saving people, hunting things, the family business. Tymczasem mamy Winchesterów pijących piwo w Bunkrze, bredzących coś o tym, że teraz mogą sami decydować o swoim życiu. I wiecie co? Denerwuje mnie to z kilku powodów. Na przykład tym sposobem istnienie Team Free Will bierze w 15 sezonie w łeb. Nie było wolnej woli, była predestynacja. Kolejna rzecz – skoro wszystko wróciło do normy jedną myślą Jacka, to można założyć, że wszystkie ofiary Chucka z ostatnich odcinków wróciły… a co czyni ich lepszymi od wszystkich, którzy bracia stracili „po drodze”? No chyba że Carry On będzie traktować o tym, jak to wszyscy urządzają sobie życie na nowo i rzygają tęczą. Zapewne wróci też Cas, no bo kto boga powstrzyma?

Przynajmniej grafika zacna.

Jeszcze się łudzę. Naprawdę się łudzę. Supernatural to 9 lat mojego życia, zainwestowałam w niego swojego czasu naprawdę dużo, sentyment mam okrutny i bardzo chciałabym, bym mogła kiedyś powiedzieć, że zakończył się naprawdę dobrze i sensownie. Tak jak choćby w przypadku Babylonu 5 czy Battlestar Galactica… Tymczasem wygląda na to, że na sezony od 10 wzwyż będę musiała spuścić litościwie zasłonę milczenia i zapomnienia. Nie chcę! Wolałabym ostatni ostatni odcinek oglądać jeszcze kilka razy, niezmiennie z aprobatą, choćby i bolesną.

niedziela, 8 listopada 2020

Kocyk na zbolałą duszę...

Znacie pojęcie comfort food, prawda? To takie jedzenie, od którego robi nam się dobrze na sercu; takie, które przywołuje dobre wspomnienia; w które można się otulić jak kocykiem. Przyznam się Wam, że dotarło do mnie, iż można mieć także comfort book. Po jej przeczytaniu czujemy się tak bardzo pozytywnie, że nawet najgorszy dzień wydaje się lepszy, a mentalna kołderka zakrywa nas od czubka nosa po zmarznięte stopy.

Taka właśnie jest kronika rodziny Koźlaków, Cud, miód, Malina autorstwa Anety Jadowskiej. To nowa powieść autorki, aczkolwiek kilkoro bohaterów, na czele z Maliną i jej babcią Narcyzą, już poznaliśmy w kilku opowiadań. Jedno z nich to tytułowy tekst antologii Idiota skończony, dwa kolejne pojawiły się w zbiorach Harda Horda i Dynia i jemioła. Nareszcie nadszedł czas, by zwariowanym członkiniom rodu Koźlaków oddać w pełni sprawiedliwość!

Kobiety z owej rodziny to utalentowane wiedźmy, a przy okazji i nietuzinkowe osobowości. Skupione przede wszystkim wokół szalonej babci Narcyzy i jej wnuczki Aronii mieszkają w wyjątkowo przyjaznym magicznym miasteczku Zielony Jar, w pewien sposób przywodzącym mi na myśl Star’s Hollow z Gilmore Girls. Można się nawet natknąć na kawiarnię o wdzięcznej nazwie „Star Bunny”, gdzie do parującego kubka dorzuca się czasami magicznych posypek. Każdy zna każdego, jak to zwykle bywa w takich małych miejscowościach, należy zatem solidnie się wysilić, aby pewne rzeczy ukryć… A czasami naprawdę ukryć należałoby całkiem sporo, bo w końcu kto chciałby się chwalić córką i matką żądną mocy tak bardzo, że ofiara z własnego dziecka wydaje się przy tym zupełnie niewielką ceną! Doprawdyż, można dorobić się alergii na sam zapach siarki!

Koźlaczki gotowe są jednak na każde wyzwanie i to nie tylko dotyczące własnej rodziny. Doskonale rozumieją siłę więzów krwi, a powodowane dobrą kobiecą solidarnością, mogą stawić czoła nawet potencjalnie znacznie groźniejszym przeciwnikom… Smokom też. W końcu co to smok dla babci Narcyzy! Koźlaczki są tymi, do których zawsze można się zwrócić o pomoc, choć czasami trochę strach…

Myślę, że Malina i spółka doceniłyby kocyk z Kubusiem Puchatkiem. I dobrą herbatkę zapewne też!

W tomie znajdziemy osiem opowiadań, napisanych niezmiennie z olbrzymim poczuciem humoru i licznymi nawiązaniami do popkultury, jak to u Anety. Wszystkie bawią, ale niektóre skłaniają też do dłuższej chwili zadumy. Dla mnie, jako dziewczyny ze stosunkowo małego miasta, przecudownie czytało się właśnie ów opis nie tylko Zielonego Jaru, ale też i zamieszkujących go ludzi i nie-tylko-ludzi. Ach, te ploteczki i ostentacyjne nie-patrzenie się na sprawczynię lokalnego skandalu! Świetnie odmalowane zostały też polityczne przepychanki między lokalnymi tuzami, czy też owe „dobre” stosunki sąsiedzkie między niektórymi – zwłaszcza te na pokaz!

Absolutnie zachwyca również wydanie książki i fantastyczne ilustracje Magdaleny Babińskiej – nadają bohaterom bardzo konkretne rysy nie tylko w naszej wyobraźni. Malina jest absolutnie przepyszna i sympatyczna, a babcia Narcyza to istny wulkan w niepozornym, wydawałoby się, ciele. Zresztą, spójrzcie tylko na okładkę! Nie da się od razu nie polubić tej pin-upowej dziewczyny z łobuzerskim uśmieszkiem, kubkiem kawy w ręku i koziołkiem do towarzystwa! Ta okładka w ogóle jest obłędna i od razu sugeruje wtajemniczonym, co znajduje się w środku.

Aneta pisze lekko, choć nie waha się poruszyć i takich cięższych tematów jak choćby przemoc w rodzinie. Z każdym zdaniem wprowadza nas w ten magiczny świat Koźlaczek i sprawia, że czujemy się tam jak we własnych kapciach. A gdy zamkniemy książkę, jesteśmy całkowicie pokrzepieni na duchu, bo zło zawsze zostanie ukarane, chociażby przez staruszkę w neonowym dresie. A przecież obecnie potrzebujemy takiego zapewnienia, mentalnego przytulenia, wsparcia na duszy… I tak, kronika rodu Koźlaków nam to zapewni – to zdecydowanie comfort book…

Aneta Jadowska, Cud, miód, Malina, il. Magdalena Babińska, wyd. SQN, Kraków 2020.