Jestem człowiekiem
wielkiej wiary, zwłaszcza jeśli chodzi o autorów, których kiedyś naprawdę
uwielbiałam. Będę złorzeczyć, rzucać książką, tak bardzo nie spełniającą moich
oczekiwań, ale koniec końców i tak kupię następną. I będę tego żałować. Tak,
tak, moi kochani, porozmawiamy sobie dzisiaj o Ciotce Zgryzotce Małgorzaty Musierowicz. Między innymi.
Musierowicz
towarzyszyła moim latom licealnym, niezmiennie bawiąc i podnosząc na duchu. Bo
skoro Cesia, mająca rumiane pycho i za grube łydki, miała swojego wielbiciela w
postaci Jurka, to może i kiedyś na mnie ktoś spojrzy? Bo skoro nawet wśród
problemów różnych i rozmaitych zawsze znajdują się mądrzy i ciepli ludzie, to
przecież i ja na takich się natknę? Pierwsze tomy Jeżycjady nieodmiennie
wprawiają mnie w dobry humor, a taką Szóstą
klepkę znam już na pamięć. Naprawdę, kiedyś były to książki prawdziwie „miłe
i ciepłe”, ale – co najważniejsze – mądre. Bawiąc, uczyły. To se ne vrati. Moja ukochana uśmiechnięta pani Małgosia zmieniła
się w zgorzkniałą panią Małgorzatę, pragnącą za pośrednictwem swoich książek
przedstawić katastrofalne wizje dotyczące ludzkości. Oczywiście, pomijając
ludzkość spod znaku Borejków.
Część mojej książkowej kolekcji autografowej z czasów, kiedy pani Małgorzata nie pisała tylko
o "miłych i dzielnych" gabrysioklonach.
o "miłych i dzielnych" gabrysioklonach.
Najbardziej
ujmowały mnie w Jeżycjadzie bohaterki – każda z nich stanowiła indywidualność, miała
swój charakterek, różniły się od siebie i nie pochodziły li tylko z rodu
Borejków. Tęsknię za Cesią i Julią, zwariowaną Anielą, mądrą Kreską, Geniusią,
a nawet Gabrysią ubraną w suknię z zasłon. Za „kolorami ziemi, które ma się w
nosie.” Za pisankami z Hitlerem. Za serwisem Nowakowskiego. Za Robin Chódem.
Mrocznym Baltoną, w garniturku lepiącym pierogi na Wigilię. Tęsknię za
wszystkimi sytuacjami, które choć niewesołe, prowadziły do pozytywnych
wniosków, a już mistrzostwem w tym są dla mnie Opium w rosole i Dziecko
piątku. Tęsknię wreszcie za Eksperymentalnymi Sygnałami Dobra, które staram
się wysyłać przez całe życie, a o których kompletnie zapomniała już Musierowicz.
Strasznie mi żal
tej kobiety. Gdzieś po drodze zgubiła swój optymizm i lekkie pióro, dar
obserwowania rzeczywistości, zastępując to wszystko czarnowidztwem, wydawaniem
opinii na podstawie ubioru lub wyglądu i potępianiem w czambuł wszystkiego, co
nie jest związane z poezją i inteligencją – no chyba, że tym kimś jest Józef Pałys.
Zapomniała, że udane życie jest powodem, by przejść do porządku dziennego nad
tym, co nas kiedyś zabolało, zwłaszcza jeśli wydarzyło się to już dawno temu, a
od tamtego czasu spotykają nas rzeczy raczej dobre. Zapomniała, że dzieci i młodzież
patrzą na świat zupełnie inaczej i bliżej im do eksperymentowania z banknotami
niż krytycznego nastawienia do sylwestrowych filmów z paniami wyposażonymi w
pióra w odwłoku.
W efekcie
dostajemy historie, w których główni bohaterowie są zaledwie pretekstem do
przedstawienia dziejów ostatnich sprawiedliwych: cholernych Borejkozaurów, stworów
pradawnych i archaicznych, nastawionych do bliźnich wyjątkowo… potwornie.
Gorzej, oni się mnożą – pączkują chyba albo klonują, bo nie mogę znaleźć innego
wyjaśnienia na ten borejczy klan, poza tym, że tworzą go Reptilianie.
Nie, na ilustracji nie znajdują się Pulpecja i Ida, a ich córki - Ania i Łucja. Oczywiście cholernie przemądrzała Łusia musi być otoczona książkami, a córka Pulpy musi malować sobie paznokcie, to przecież oczywiste.
Miałam złudzenia
co do Ciotki Zgryzotki, bo przeczytałam
jedną z recenzji, mówiącą, że nie jest tak bardzo źle. Wysoce cenię sobie
autorkę rzeczonej recenzji i stwierdziłam Zaryzykuję!,
choć z każdej strony internetu dochodziły mnie słuchy, że jest bardzo źle. Tak,
po fragmentach zamieszczanych na Facebooku można było się tego spodziewać, ale
jeszcze łudziłam się, że są może wyrwane z kontekstu. No nie, nie były.
Naprawdę, jestem człowiekiem zbyt wielkiej wiary.
Bohaterką tego
tomu jest bowiem córka Patrycji, Nora Górska (taaaaak, ale Kopiec Esmeralda to
śmieszne nazwisko, w sam raz dla plebsu) i chociaż to mogło dać nam nadzieję,
że będzie lepiej – w końcu Pulpa zdołała się oderwać od klanu, choć nie na
długo. Licealistka, indywidualistka, w dodatku otwierająca powieść wylegując
się, więc można mieć jeszcze nadzieję… próżną, dodajmy. Już wkrótce na scenę
wkracza przeklęta Ida Pałys, Rudy Kościotrup, którego szczerze nienawidzę od
czasu McDusi. Dlaczego? Ponieważ w
jej usta pani MM wkłada słowa, jakie w żaden sposób nie powinny się znaleźć w
książce dla młodych dziewczyn (ale z drugiej strony kogo ja oszukuję? Jeżycjady na pewno nie czytają już młode dziewczyny,
bo nic tam dla siebie nie znajdą) – nadmierną krytykę jedzenia innego niż suchy
chlebek chrupki, nabiał czy warzywa. Jeśli jesz chipsy, jesteś spasioną konsumpcjonistką!
Oczywiście, Rudy Kościotrup jak zwykle wygłasza mowę przypominającą naszej
bohaterce, że jest za gruba, a potem… Nie, musicie to sami przeczytać, bo ja
nie dam rady tego streścić…
„A zumba to jest co? Ach,
prawda. Nowa zbiorowa iluzja. A zawsze mówię, uważajcie, co jecie! To nie, nikt
mnie nie słucha. Kobiety najpierw opychają się chałwą, zagryzają tłustą
kiełbasą, zapijają likierem, a dopiero potem myślą. W efekcie muszą sporo
zapłacić, żeby wolno im było się publicznie rozebrać, wymachiwać rękami i trząść
tym wszystkim na komendę, skacząc w takt ogłuszającej…”
Czy jest Wam właśnie równie niedobrze jak mnie? Jestem gruba, wiem o tym,
niemniej na myśl o piciu likieru i wcinaniu chałwy żołądek podchodzi mi do gardła.
Pływam, chodzę na aqua aerobic… I stresuję się jak jasna cholera, jak będą się
na mnie ludzie patrzeć. Bo to przecież takie dziwo, gruba baba w kostiumie kąpielowym,
normalnie wieloryb, należy takiego ratować, co by nie zdechł na brzegu. Słyszałam
takie historie, zawsze jednak traktując je jako legendę miejską. No ale chyba
nie jest to legenda miejska, skoro takie cudeńka można przeczytać w książce
popularnej autorki, piszącej „miłe” powieści dla dziewcząt. Ja mam prawie
czterdzieści lat, a i tak boli. Nie chcę wiedzieć, co pomyślałaby czytająca te
słowa nastolatka…
Co gorsza, wszyscy tę manię Idusi traktują jako nieszkodliwe dziwactwo, ot,
taka kobitka, co to powie słowa prawdy prosto w oczy, szczera prostolinijna. No
w końcu jest z Borejków, nie? Tam chamstwo członków klanu jest uznawane za szczerość
i odwagę…
To jeszcze w kwestii tuszy - postaci przy kości są obrzydliwe, fałszywe i nie kochają poezji, chyba że pochodzą z Borejków, jak Patrycja. Na obrazku widzimy przeuroczą panią z dołeczkami, co niekoniecznie pasuje do wizji roztaczanej przez MM, jako to z latami Pulpa zmieniała tylko pogodnie rozmiary... Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam Patrycję i zawsze zastanawiam się, jak ona znajduje czas na pieczenie i gotowanie, posiadając gospodarstwo ze stadniną itp., ale niekonsekwencja kłuje tu wręcz w oczy...
No dobrze, ale co z Norą, zapytacie, w końcu to główna bohaterka. Zasadniczo
niewiele. Siedzi u Idusi, odjeżdża od Idusi, spotyka kolegów ze szkoły, a ponieważ
to Jeżycjada, można spodziewać się, że w jednym z nich się zakocha. I nie, nie
ma między nimi specjalnie skomplikowanych interakcji ani żadnych elementów
wskazujących na to, że będą parą – poza imperatywem narracyjnym. Bo przecież
porządna dziewczyna w świecie Borejków powinna wyjść za mąż i rodzić dzieci,
przecież nie ma nic innego godnego uwagi na tym bożym świecie. I niestety,
dostajemy tego przerażające potwierdzenie pod koniec książki, gdy na świat
przychodzi kolejne dzieciątko – pokażcie mi nastolatkę, która na widok
niemowlaka powie, że to „nawiązanie
bezpośredniej miłości z Bogiem.” Co za kompletna bzdura, oderwana od życia?
Specjalnie dla Was Nora - wyjątkowo paskudna ilustracja, ale to akurat nic nowego.
Niestety, niejedna. Jak wspominałam, Nora to zaledwie pretekst do
opisywania ciągu dalszego sagi rodu Borejków, tak więc dowiadujemy się
właściwie, co u wszystkich. Chwalić bogów, że wieści te docierają do nas za
pośrednictwem e-maili wymienianych przez cztery siostry, bo w ten sposób mogę
przełknąć ten koszmarny język, którymi się posługują. W skrócie: Józek żeni się
z Dorotką, Ignacy Grzegorz wraz z Agnieszką spodziewają się dziecka, a biedna
Róża musi przyjechać z dziećmi do Poznania, bo zły Fryderyk wyjechał do Stanów.
No dobrze, jak MM nie umie już pisać o codziennych sprawach, to niech się
koncentruje na wydarzeniach przełomowych… tylko że nie.
Zacznijmy od tego nieszczęsnego Fryderyka. Sposób, w jaki potraktowano go
od samego początku epopei ciążowo-różowej prosił o pomstę do nieba, a tutaj nie
jest dużo lepiej. Oczywiście jak zwykle zapoznamy się jedynie z punktem
widzenia Mafii, tfu, rodziny borejczej, więc Schoppe odsądzany jest od czci i
wiary, zarzuca mu się porzucenie Różyczki z dziećmi… Znając Różyczkę, sama
oznajmiła mu spod dzielnej grzywki (jak Gabusia), iż ona sobie da z dziećmi
radę, a że Fryderyk zna ten swój niewieści bluszcz, zasugerował, by jednak
pojechała do Poznania, bo sama sobie nie poradzi. Nie ma szans. Jestem bardzo
ciekawa, jak to zostanie rozwiązane w kolejnych tomach, bo mnie tutaj dosyć
wyraźnie zapachniało Pyziakiem i myślę, że dostaniemy powtórkę z rozrywki.
Ślub Józka i Doroty… Pamiętacie Gabunię przychodzącą do Laury na sześć dni
przed jej ślubem i strzelającą focha, że córka już ogarnęła wesele bez pomocy
mamuni? Tu mamy prawie że powtórkę z rozrywki. Babcie Dorotki zamierzają
ogarnąć wesele własnymi siłami – ta kobitka piecze pasztety, ta chleby… no iluż
tych gości w końcu może przyjść? No jak się okazuje… całkiem sporo. I nagle
mamy problem, który oczywiście rozwikła w kilka dni superman – mama Dorotki,
świeżo przybyła z Norwegii, doskonale orientująca się w okolicy, cenach i tym
podobnych komplikacjach. A dlaczego gości zaproszono całkiem sporo? Ponieważ na
uczcie weselnej pojawiają się krewni i przyjaciele Borejków, kompletnie nie
mający nic wspólnego z parą młodą – Żeromscy, Hajdukowie (dobra, Jerzy
przyjaźni się z Grzesiem, ale to nie syn Grzesia się żeni), Maciek i Kreska,
Aurelia Bittner i – uwaga – Bebe!!! Jestem absolutnie przekonana, że wszystkie
te osoby zostały wymienione tylko po to, by krytyczni czytelnicy zamknęli wreszcie
paszcze na temat nieobecności dawnych znajomych. Chcieliście, to macie! Skumbrie
w tomacie! Niestety, Elki nadal nie stwierdzono, MM najwyraźniej dawno już zapomniała,
że to także członek rodziny Świętej Gabrieli Jeżyckiej.
Ja się nie chcę czepiać, ale na tej ilustracji to Agnieszka wygląda na nastolatkę i przekartkowując książkę tak się można zacząć zastanawiać - a nuż tym razem będzie o młodzieży z problemami?
Ciąża Agnieszki przyprawia mnie naprawdę o solidny facepalm. Dziewczę
radośnie bowiem nie chodzi do lekarza, jako że były jakieś komplikacje i czuła
się źle, kiedy straszyli ją możliwymi powikłaniami. Rozumiecie? Gdzie jest
cholerny Ignacy Grzegorz? Gdzie jest cholerna rodzinka? Święta Gabriela
Pyziakiem Umęczona? Ach, przepraszam, ona nie chce być wredną teściową i się
wtrącać… A rozmowę ze swoim synem Grzegorz Małżonek przeprowadza niemalże pod
sam koniec ciąży… Dziecko oczywiście rodzi się przez cesarkę, bo problemy były,
ale wszystko oczywiście jest ok, dzieciątko dyszka, mamusia też kwitnąca, kto
by się przejmował brakiem kontroli lekarskiej? Woła to tak bardzo o pomstę do niebios,
że jedynie fakt, iż znajdowałam się w pociągu, uratował książkę od pirzgnięcia
w ścianę. Ale jest lepiej, poczekajcie. Agnieszka i Ignacy Grzegorz przywożą
dziecko do Patrycji, gdzie teraz znajduje się niewzruszone centrum wszechświata
(Poznań stał się wcieleniem zła, tylko wieś spokojna i wesoła może nas zbawić –
to tak na wypadek, gdybyście nie wiedzieli), mieszkają i dziadki borejcze, i Gabriela
z Małżonkiem się sprowadza (bo Florian wybudował pawilonik całoroczny,
rozumiecie). Wszystkie kobiety na widok dziecięcia dostają małpiego rozumu
(dzieje się to nawet z paskudną feministką matką Agnieszki) i padają słowa, od
których znowu mi się coś poprzewracało.
„To takie proste. Wychowuj
ją tak, jak malujesz. (…) Intuicja ci podpowie. Wyłącz strach, włącz miłość.”
Drogie panie z depresją poporodową, jeśli nie potraficie pokochać swojego
dziecka, to go nie kochacie. Li i jedynie. Zamilknę w kwestii intuicji, bo sama
dziecka nie posiadam, ale wydaje mi się, że od zbyt wielu koleżanek słyszałam,
że muszą się kogoś poradzić w wielu kwestiach – choćby tych najprostszych, przy
pierwszym dziecku. Nie bez powodu pielęgniarka przychodzi pokazać rodzicom np.
jak kąpać maleństwo. Ale nie w świecie MM. Nie potrafisz zająć się dzieckiem
intuicyjnie – jesteś złą matką. Idealna rzecz do napisania w książce dla
dziewcząt.
Wiecie, co jest najgorsze? Że ja naprawdę chciałam, żeby ta książka okazała
się dobra! Tymczasem ani treść, ani ilustracje nie nadają się do czegokolwiek. Żal
mi potwornie, zwłaszcza że na odtrutkę przeczytałam sobie Noelkę – MM naprawdę kiedyś umiała pisać! I to jak! A teraz… a
teraz są to Cierpienia starej Małgorzaty,
nieudolnie udające powieść młodzieżową.
Małgorzata Musierowicz, Ciotka
Zgryzotka, Akapit Press, Łódź 2018.