piątek, 29 kwietnia 2016

Jak w porządnym horrorze!

Kiedy zorientowałam się, że ten odcinek nie będzie kontynuował wątku głównego, miałam cholernie mieszane uczucia (ten blog powinien się właściwie tak nazywać!). Z jednej strony MOTW są więcej niż znakomite i pokazują, gdzie leży siła Supernaturala, z drugiej jesteśmy już prawie na końcu sezonu, więc wypadałoby coś w tym temacie ruszyć, a nie na chybcika domykać wątki w jednym, góra dwóch odcinkach. Ale cóż, westchnęłam i zaczęłam oglądać… I wiecie co? I jestem dziko zachwycona!


I niby klasycznie, a jednak nie do końca. I Kandyse McClure jako szeryf!!!

Jakiś czas temu wspominałam o tym, że strasznie lubię, kiedy na scenie pojawiają się inni łowcy, bo to umieszcza Winchesterów w jakieś większej grupie, o czym dało się pamiętać, kiedy żył Bobby (chlip), ale ostatnimi czasy temat ten pojawia się raczej dosyć sporadycznie. Ucieszyła mnie więc sugestia w zajawce i nie powiem złego słowa o wykonaniu. Cesar i Jesse są absolutnie genialnie napisanymi postaciami, nieco przerysowanymi, ale w tej konwencji mi to nie przeszkadza. Przyznam też, że do końca miałam wrażenie, że z nimi jest coś nie tak i że okaże się, że mają coś wspólnego z potworami, no bo przecież jak to – po prostu tak o łowcy pojawiają się na scenie i są dobrzy, i współpracują z Winchesterami? Hej, to się tylko nazywa paranoja, jeśli nie da się tego udowodnić! Szkoda też, że już ich raczej nie zobaczymy, ale z drugiej strony – ci to przynajmniej wiedzą, kiedy ze sceny zejść…


A wiecie, że jestem tępa i niemal do końca nie załapałam, kim były te dzieciaki...

Przeszkadzała mi jedna rzecz: grubymi nićmi szyte analogie do Winchesterów. Te charakterystyczne spojrzenia, kiedy mowa była o braciach, poświęcaniu się, o tym, jak to człowieka niszczy zemsta… Trochę to wszystko było za bardzo kawę na ławę wyłożone, jak na mój gust. Oczywiście, nie obyło się bez sceny potencjalnie zabawnej, czyli „coming outu” nowych łowców w barze, kiedy to okazuje się, że dożera sobie nie tylko rodzeństwo, ale i małżeństwo. Woda na młyn dla fanów Wincestu, kolejna pozycja na liście scenarzystów odhaczona. Podobnie jak pozycja „LGBT”, której ostatnio sporo :) ale w absolutnie fajnych kontekstach i absolutnie uroczo, więc owszem, zauważam, ale strasznie się cieszę (bo wiemy, co się dzieje, jak scenarzyści robią coś na siłę).


Cudna scena. I już się łudziłam, że Winchesterowie dobiorą sobie sidekicków!

Do rzeczy jednak! Reżyser, będący współtwórcą The Blair Witch Project trochę mnie przestraszył, bo nie lubię tego filmu, jakkolwiek wiem, że jest przełomowy, dobry i co nie tylko. Nieoczekiwanie jednak przekonałam się, że klimat był, acz z zupełnie innej bajki, jeśli chodzi o historie – jak z opowiadań Stephena Kinga! Małe miasteczko w głębi lasu, zagadka, tajemnicze zniknięcia co kilkadziesiąt lat… Mamo, ja chcę więcej! W dodatku kolory związane z naszymi potworami bardzo przypominały mi pewną rzecz, która zapadła mi w pamięć jako nastolatce – jeden z odcinków Archiwum X, ten ze świecącymi się robaczkami, wysysającymi z ludzi całą wilgoć. Pamiętacie? Klimat był dość podobny i nie ukrywam, że dla mnie to jeden z najlepszych i najstraszniejszych odcinków w ciągu tych kilku sezonów. Główka ma szalona sama sobie powiązała fakty i potem już chłonęła zagadkę jak gąbka. I to, co mi się najbardziej podobało – fakt, że praktycznie nie widzieliśmy za dużo tych stworzeń, bo przecież łatwo to było schrzanić… Klaustrofobiczny klimat jak z Wendigo (kopalnia!) – naprawdę chcę więcej tego typu odcinków! Nawet jeśli samych potworów jest tam stosunkowo niewiele.


Powiem Wam, że jak dla mnie, to Supernatural naprawdę mógłby mieć tylko takie MOTW raz na tydzień. Mnie naprawdę niepotrzebny jest wielki storyline, Bóg, jego Siostra, whatevah. Ja chcę dobrej historii. A tu ją dostałam!

PS: Nie wiem, kiedy będę oglądać kolejne odcinki (praktycznie cały finał sezonu), bo wyjeżdżam jutro, a jak wracam, to zaczynam pracować, czyli jestem w rozjazdach. Między innymi dlatego ten dzisiejszy wpis jest raczej krótki – muszę ogarnąć jeszcze kilka rzeczy przed wylotem. Obiecuję jednak w tak zwanym międzyczasie – o ile będę miała dobry dostęp do netu – sprawozdanie z Doctor Who Experience w Cardiff i foty z Asylum… tak, możecie już przygotowywać sufit do rytualnego zjarania niżej podpisanej…


Supernatural 11x19 The Chitters, scen. N. Won, reż. E. Sanchez, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, L. Rumohr, H. Ateo i inni.


A na zakończenie hasło dnia: DO YOUR RESEARCH.

piątek, 22 kwietnia 2016

Monotematycznie: o pochodzeniu Ciemności

Od momentu pojawienia się Amary na naszych ekranach i wyjaśnienia jej skomplikowanych zależności rodzinnych, radośnie utożsamiliśmy ją i Boga z licznymi w mitologiach parami boskich rodzeństw, które się wzajemnie uzupełniają, często reprezentując zupełnie inne aspekty czy elementy (żeby daleko nie szukać – Apollo – bóg słońca i Artemida – bogini księżyca). Bóg jako wcielenie Jasności i Amara jako wcielenie Ciemności to dosyć oczywiste zestawienie, zaakceptowane przez nas z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czy jednak aby na pewno mamy do czynienia z takim przypadkiem?

Nigdzie nie jest wspomniane, kto tak właściwie jest tutaj starszy, kto młodszy… Nigdzie nie zostało powiedziane, dlaczego Amara została uwięziona przed eonami przez jej braciszka… Wiemy, że rzeczywistość została stworzona przez niego, podobnież jak anioły, czy jednak możemy założyć, że Bóg to wcielone dobro? Patrząc na anioły, niekoniecznie. Patrząc na Stary Testament, bardzo niekoniecznie. Starotestamentowy Pan zdecydowanie dorównuje pogańskim panteonom, jeśli chodzi o stopień żywienia urazy i to, jak ją okazuje. Elementy Ciemności wprawdzie sprawiały, że zombie ludziom zombie, ale tak naprawdę wątek skończył się zdecydowanie za wcześnie, by coś o tym konkretniej powiedzieć. Wiemy, że Ciemność może przemodelować świat, zakładamy, że źle, bo musi być zła, ale… czy na pewno? I tak, kiedy sobie przeszukiwałam różne materiały przed pyrkonową prelekcją, w moje łapki wpadły sobie zwoje z Nag Hammadi, a konkretnie księga O początku świata.

 

Można z niej się dowiedzieć, iż wcale nie musiało być tak, jak to można w licznych mitologiach przeczytać. Wszyscy znamy pierwsze słowa dzieła Parandowskiego – Na początku był Chaos. Otóż według autora tej księgi, by powstał Chaos, by powstała Ciemność, musiało istnieć coś, z czego przeciwieństwo owo się wzięło – Porządek i Jasność. Jasność to również Nieskończony, w domyśle Bóg, z którego domeny, domeny bytów nieśmiertelnych, wypłynęła postać, którą nazwano Pistis Sophia. Ona to stwarza niebo na wzór doskonałej Jasności, którą zna, oddzielające byty nieśmiertelne od ludzi, od tych, których później stworzono. Jasność rzucając cień, tworzy niniejszym Chaos, z którego wyrastają inni bogowie, tacy chociażby jak Zazdrość. W chaosie zrodziła się również materia i trzeba było ją uporządkować. Tu ponownie na scenę wkroczyła Sophia, kreując z niej postać, która miała nad tą materią zapanować, androgynicznego archonta imieniem Jaldabaoth. Tworzy ją jedynie za pomocą słowa, brzmi aż nadto znajomo? Jaldabaoth nie zna swojej Stwórczyni, widział tylko jej oblicze. Jednak kiedy on powstał, ona wróciła do Jasności, a Jaldabaoth rozpoczął swoją działalność – tworzenie nieba i ziemi, oraz synów, dla których stworzył siedem niebios i istoty, mające im służyć – anioły i archanioły…


Prawda, że ciekawa koncepcja? Znając (dawną jednakże) przewrotność scenarzystów Supernaturala, nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że Ciemność to nie jest właściwie to zło, którego powinniśmy się obawiać, że prawdziwym czarnym charakterem jest Bóg… To dopiero byłby twist…

piątek, 15 kwietnia 2016

Piekielnie... ale nie w dobrym tego słowa znaczeniu!

Trochę mi zeszło, ale przez to, że chwilowo mamy malutki kolejny hellatusik, nadgonię w terminie regularnej recenzji. Z góry przepraszam, ale Pyrkon i życie to jednak czasami combos niespotykany i piękne plany biorą w łeb.

Dostaliśmy wreszcie odcinek poświęcony głównemu wątkowi i przyznam szczerze, że na niego czekałam. Nie lubię bowiem tego, co Carver od pewnego czasu uskutecznia – MOTW, MOTW, MOTW, a potem na sam koniec bardzo przyspieszamy wątek główny. Sezon 11, nie najgorszy jeśli chodzi o to, co dzieje się na pierwszym planie, zwłaszcza w porównaniu z 10, międli dwa główne wątki, które zdecydowanie wymagają więcej niż tylko finałowego wykończenia głównego villaina. Naprawdę nie chciałabym, by nagle Ciemność i Lucyfer zostali załatwieni w piętnaście minut. To naprawdę nie jest poziom lewiatanów. Tak więc czekałam, czekałam i… się rozczarowałam.

Trzeba przyznać, że "best friend" Roweny jest nieco lepiej dobrana niż w przypadku jej syna.

Przede wszystkim – Rowena! Pierwszy raz podczas oglądania SPNa zdarzyło mi się premierowy odcinek przerwać, przejść się dla ukojenia nerwów i wrócić po pomyciu garów – to bardzo pomaga ochłonąć. Taka byłam zadowolona, że ją diabli wzięli, a tu niespodzianka! Powraca. Zgrzytam zębami niemożebnie, bo nie jest to coś, co mnie cieszy. Kupuję jednak jej zabezpieczenie, bo sama zadawałam pytanie, jakim cudem tak naiwna wiedźma przetrwałaby stulecia… Aż mi się cudowna seria o rodzinie Droodów i Molly Metcalf przypomina. Nie zmienia to faktu, że Rowena jest po prostu rozwiązaniem „Deus ex machina”, jako że oczywiście tylko ona może zastawić pułapkę na Lucusia. Chciałabym nieśmiało przypomnieć, że w Piekle nadal biega sobie pewien chomiczek, który był dawną przeciwniczką Roweny i zapewne posiada potęgę co najmniej równą jej. Jak zwykle zapomniany element, a wielka szkoda, bo Wielki Kowen mógłby być naprawdę dobrym rozwiązaniem.

Dalej – Ciemność. Amara dochodzi do siebie dzięki magii wiedźmy i daje próbkę swoich możliwości. Znowu. I znowu tak naprawdę nic to nie robi. Owszem, daje popis, zaciemnia na chwilę niebo i… to wszystko. Pamiętacie te zombie na początku sezonu? No tak, ja też ledwo ledwo. A tak marudziłam, ze nie chcę zombie apokalipsy w Supernaturalu! Ale przynajmniej coś by się, do diabła, działo! Tymczasem ciocia Amara i siostrzyczka Amara będzie znowu próbowała apelować do Boga, tym razem używając jego niegdyś ukochanego anioła. Powodzenia życzę.

Drugi raz Rowena, bo bardzo mi się to ujęcie podoba.

Drażni mnie to, mówiąc szczerze, bo doszliśmy do momentu, w którym pewnym rozwiązaniem byłoby pozbycie się Lucka, a przez to i Castiela, który naprawdę już przeżył swój najlepszy czas w serialu. Dosyć naturalną reakcją Ciemności powinno być rozwalenie archanioła na małe kawałeczki, miałaby na tyle mocy – wszyscy pamiętamy, kto zabił Rafała – Cas napchany duszami z Czyśćca. Zwłaszcza w kontekście tego, o czym później wspomina – że zaufała mu już raz, teraz nie zamierza. Oczywiście, zamiast go zabić jak bogowie przykazali, w końcu tak powinna wywrzeć zemstę na bracie, będzie go torturować. Bitch, please.

Castiel przecież będzie się musiał przebudzić. Na razie siedzi sobie w wyimaginowanej kuchni Bunkra i ogląda kreskówki czy inne stare seriale. Nawet na Deanie mu nie zależy. Acha. Czyli dzieje się dokładnie to, co przez kilka ostatnich sezonów – Cas jest totalnie i absolutnie zbędny. Ale nie wiadomo, jak zareagowaliby fani, więc do diabła z jakimkolwiek napięciem, głównej czwórki nie zabijamy. Wszyscy inni, czemu nie… Bogini, gdzie ten serial, w którym NIKT poza Winchesterami nie był bezpieczny?

O, to moja mina przy tym odcinku!!!

I tak, wiem, nikt nie umiera w Supernaturalu naprawdę, przynajmniej dopóki nie zobaczymy anielskich skrzydeł wypalonych na ziemi lub błysku w oczach demona po potraktowaniu go nożem Ruby. Niemniej, są postaci, którym się naprawdę należy. Są też takie, które powrócić nie powinny. Ze spoilerów wiemy, że pojawi się Wielki Nieobecny, ale to ma sens, jego nikt przy okazji nie zaciukał. Boję się jednak tego, że pojawić się może też i kto inny, zważywszy ostatnie ożywienie fanów wobec wypowiedzi na Twitterze: Gabryś. I tak, kiedyś bym się ucieszyła, teraz byłby to naprawdę jeden z ostatnich gwoździ do trumny: on się poświęcił dla ludzkości, nie negujmy tego. Ale pisałam już na ten temat, więc może nie będę się powtarzać. Powiem tylko, że nieco przeraziła mnie uwaga, że archanioł wygnany przez Pana nie da rady wykorzystać jego mocy… Bo w podtekście niemal usłyszałam sugestię, że inny może może… Jasne, w Klatce jest jeszcze Michał, znowu mamy w łapie Rowenę… kto wie?

Winchesterowie zachowują się jak zwykle: czekają na to, aż ktoś im poda pomocną dłoń (Boga) i nawet jeśli czują, że coś nie ma sensu, idą na to, znowu ufając komuś, komu nie powinni. Zastanawiają mnie tylko słowa Deana o nowym ciele dla Lucyfera… Jakoś nie zauważyłam, by miał kogoś pod ręką poza… jego bratem. Już raz udało mu się podstępem skłonił Sama do przyjęcia anioła, czyżby szykował się dubelek? A może liczył na to, że jako goła Łaska (dzięki bogom za polskie znaki) Lucyfer nie będzie specjalnie groźny? Nie rozumiem.

Wspólnicy zbrodni. Ooo, po raz trzeci pojawia się Rowena. Coś jest nie tak.

Tak samo jak w sumie nie rozumiem Lucyfera, bo te jego odwiedziny w Niebie były jakieś takie… bez ikry. To w końcu chce zwerbować te anioły czy nie? Owszem, wszyscy wiedzą, że jest groźny, że jednym ruchem może ich zdezintegrować, ale właściwie dlaczego mieliby za nim pójść? Jedyne, co im daje, to słowa, słowa, słowa… Mam wrażenie, że ta cała scena była li i jedynie po to, by zapełnić czas w odcinku.

Zresztą, podobnie jak dyskusja o niczym między Crowley’em a Winchesterami. Dyskusja, w której moje nadzieje odnośnie Króla Piekieł legły sobie radośnie w gruzach. Liczyłam na naprawdę sensowny plan, z jakim by przyszedł. Tymczasem Crowley wali na oślep, jest zaślepiony żądzą zemsty za doznane upokorzenia i nawet się nie zastanawia, co robi. Dlaczego? Och dlaczego? A przepraszam, odpowiedź padła: “I don’t have to reasonable. I am the King.” Dziękuję, nie mam więcej pytań. Drogi Jeremy, tym, co czyniło Crowleya wyjątkowym, była jego unikalna jak na czarne charaktery w tym serial umiejętność myślenia! Rozsądnego myślenia! Tymczasem dostajemy rozhisteryzowanego watażkę, który przypomina mi Crowleya tylko i wyłącznie vesselem. Nie należy się zatem dziwić temu, że widok lania spuszczanego Crowleyowi przez Lucyfera sprawił, że zaledwie wzruszyłam ramionami i napawałam się Markiem Pellegrino. Coś poszło bardzo bardzo źle.

To się jeszcze ponapawam!

Nie wiem, dałoby się ten odcinek rozegrać zupełnie inaczej, bez bezsensownych fillerów i scen nic niewnoszących. Nie rujnując mitologii już całkiem. Czego się jednak spodziewałam, skoro scenarzystami byli Brad Bucker i Eugenie Ross-Leming? Oni naprawdę powinni się już nauczyć, że przypadkowy zestaw scen nie tworzy dobrej opowieści!


Supernatural 11x18 Hell’s Angel, scen. B. Buckner, E. Ross-Leming, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Pyrkonowo cathiowo

To na szybciutko zapowiedzi tego, czego możecie się spodziewać na Pyrze.

Konkurs – Co Ty wiesz o Winchesterach?
Niedziela, godz. 11:00
Sala: Iglica/Konkursowa 2
Oglądasz każdy odcinek przynajmniej po trzy razy? Znasz wszystkich aktorów siódmego planu? Rozpoznajesz zaklęcia po pierwszej sylabie? Doskonale! Znaczy, konkurs dla Ciebie!

Trochę mało czasu dostaliśmy, ale postaram się temu jakoś zaradzić. Pytania o różnym stopniu trudności, ale większość fanów nie powinna mieć problemu :)

Prelekcja – Pochodzenie najciekawszych motywów w „Supernatural”
Niedziela, godz. 13:00
Sala Filmowo-Konkursowa
Tak, będziemy mówili tylko o niektórych motywach, bo gdyby przyszło nam omawiać każdy, spędzilibyśmy na konwencie co najmniej miesiąc. Biblia, legendy, apokryfy, mitologie – zapraszam na ekspresowy przegląd co ciekawszych twórczych adaptacji Kripkego, Gamble, Carvera i Spółki.

Jak ja się wyrobię w 50 minut, nie mam zielonego pojęcia! Ale zapraszam, myślę, że będzie ciekawie.

Poza tym zapraszam, rzecz jasna, do stoiska Biżuterii Tematycznej i Fantastycznych Kartek Cathii. Jesteśmy mniej więcej tutaj…



A w zeszłym roku było tak :) Pobijemy to? :)



Fotka autorstwa Eriu :)

Do zobaczenia! :)

sobota, 2 kwietnia 2016

Hmmm, coś tu jest nie tak...

Nie lubię wilkołaków. No co ja mogę na to poradzić? Nie lubię i już! Nie znoszę również wampirów, cierpię straszliwie przy wszystkich odcinkach z nimi związanych – jak chodzi o krwiopijców, uznaję jedynie Romana i wszystkie wariacje Draculi z wytwórni Hammer (no, może poza Vampire Lovers). Nie nastawiałam się zatem specjalnie pozytywnie na ten odcinek i mogę powiedzieć, że i miałam rację, i jej nie miałam.


Mam dziwne wrażenie, że to ujęcia powraca i powraca... Zmieniają się tylko reklamy piwa i nazwy baru :)

Red Meat to ciężki odcinek. Bardzo ciężki. Porusza to, co od dawna było sensem SPNa – poświęcanie się jednego brata za drugiego – jednak robi w to sposób zupełnie nieoczekiwany. Jasne, nie ukrywajmy, Winchesterowie w tym serialu giną jak te muchy i jestem wręcz zaskoczona, jak późno przyszło „zginąć” im w tym sezonie, tyle że teraz mamy w tym wszystkim dodatkową atrakcję – Billie, która ich już nie wskrzesi (swoją ścieżką, jak ona się do tych Winchesterów przypisała…). Przyznam szczerze, że rozstrzygnięcia tego odcinka mnie jednak zdrowo zaskoczyły.


Był już "Wywiad z wampirem", teraz będziemy mieli "Wywiad z Repearem"...

Choć może nie do końca. Ponownie dostaliśmy bowiem Samsel In Distress i to jest etap, na którym mam tego serdecznie dość. Zabijcie mnie, zupełnie nie pojmuję, dlaczego to młodszy Winchester ostatnio zawsze dostanie w łeb, kulkę czy zapewni mu się jeszcze całe mnóstwo innych atrakcji. No jasne, Jensenowi jako Deanowi lepiej wychodzi Single Man Tear i jest bardziej wiarygodny jako ten brat zdesperowany, ale czy przypadkiem nie wchodzimy tutaj za bardzo w schemat? Scenarzyści chcieli nam podnieść ciśnienie, przypominając, co się działo ostatnio, kiedy to Sam zginął, a Dean był zdesperowany? I nie miał znajomości na górze? A może założyli, że pamiętamy, że jak Dean zwiedzał Czyściec, to Sam przejechał psa…? Nie wiem. Tak czy siak, to się już zaczyna robić nieco nudne.


Single Man Tear ;)

Ciekawe jednak, że Dean nie próbował najgłupszego rozwiązania, czyli paktu. Ciekawe też, że nie próbował się pomodlić… Ja wiem, że aniołki skrzydełka mają popalone i musiałyby się pofatygować komunikacją miejską lub wiejską (czyli szykowną BeeMą), ale… Tak, wiem, że Castiel już raczej by im z wiadomych przyczyn nie pomógł, ale mam nieśmiałe wrażenie, że ktoś tam jeszcze na górze mógłby odpowiedzieć – jak chociażby Gadreel na początku dziewiątego sezonu (tak, wiem, to nie było dobre rozwiązanie). Dean postanowił zatem ponegocjować z Reaperką… I tu mam bardzo mieszane uczucia. Desperacki krok w Appointment in Samarra był wyjątkowy, ze specjalistą pod ręką i naprawdę „zaprzyjaźnioną” Reaperką plus „oswojonym” w pewien sposób Śmiercią. Tutaj… tutaj sprawia, że wydaje się to przygodnym rozwiązaniem – eee tam, najwyżej mi się zejdzie. Z jednej strony to kupuję, bo według wiedzy Deana, jego brat i tak jest martwy, z drugiej… Jak to powiedziała Billie, Dean to nie jest typ samobójcy. Jasne, był w szpitalu. Jasne, pomoc będzie udzielona natychmiast. Poprzednim jednak razem interweniował Śmierć. A to już jest spora różnica. Więc jakoś to rozwiązanie nie do końca do mnie przemówiło…

A to była bardzo klimatyczna scena :)

Podobnie mam kłopot, niestety, ze stanem zdrowia Sama. Nie znam się, więc jeśli ktoś tutaj ma wykształcenie medyczne, niech mnie opieprzy i zrobi mi wykład, ale wydaje mi się, że doznanie szoku niekoniecznie oznacza zaprzestanie oddychania – jasne, może wystąpić zwolnienie akcji serca i oddechu, ale chyba nie tak, by nie dało się go zupełnie wyczuć. Dalej – Dean Winchester naprawdę odszedłby od brata, który przed chwilą jeszcze był całkiem przytomny, ponieważ przez dwie, trzy sekundy nie byłby w stanie wyczuć jego pulsu? To się kupy nie trzyma. A gdyby rzeczywiście zatrzymała się na jakiś czas akcja serca i oddech, to zamiast napieprzającego wilkołaki Sama mielibyśmy chyba warzywko? Dobra, niech będzie, nie warzywko, ale też nie faceta, który tym wilkołakom daje radę. A potem jeszcze jest w stanie dojechać do szpitala w mieście… Co więcej – tuż po opatrzeniu i założeniu szwów jest z tego szpitala wypuszczony. Wyczuwam bzdurę. Piramidalną bzdurę i to sprawia, że mam duży problem z zaakceptowaniem tej części tego odcinka.


Nie wiem, jak on do tego samochodu doszedł...

Inaczej jest jednak z historią naszych nieszczęsnych turystów. Pani i bogini, po raz pierwszy chyba obejrzeliśmy sobie faceta, który jest naprawdę zdesperowany, by uratować swoją kobietę. Oczywiście, nie wykluczam, że było już w nim coś z wilkołaka, ale mimo to… Moment, w którym Corbin podejmuje tę niesamowicie trudną decyzję – albo umrze ten koleś na podłodze, albo umrą wszyscy – był dla mnie najcięższym fragmentem tego odcinka. I to on tak naprawdę zainteresował mnie bardziej niż kolejne wydanie nieśmiertelnego dramatu Braci W. I za to, drodzy scenarzyści, Wam serdecznie dziękuję.



Bo tak naprawdę był to odcinek z bardzo przeciętnym potworem tygodnia (już podczas winchesterowych odwiedzin w knajpie zaczęłam się zastanawiać, czy pani barmanka i bramkarz nie wyglądają czasem podejrzanie…), bardzo przeciętnie podany. I w tej kwestii miałam zdecydowanie rację. Nie miałam jej jednak chociażby w tym, że przemiana Corbina była tematem ciężkim (i znowu pojawia się pytanie Kto jest prawdziwym potworem? – jak w ubiegłym sezonie) i rzadkim w tym serialu (choć przypomina się tutaj trochę Heart). Czas jednak na odcinki o nieco większym ciężarze gatunkowym, bo finał sezonu się zbliża… (a do Asylum został tylko miesiąc…)

A na koniec szpital rodem z PeeReLu.

Od razu uprzedzam również, że recka następnego odcinka ukaże się nieco później – po drodze mamy Pyrkon. Wrzucę jakoś na dniach mój rozkład jazdy – będzie konkurs i prelekcja :) Do zobaczenia!

Supernatural 11x17 Red Meat, scen. R. Berens i A. Dabb, reż. N. Lopez-Corrado, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, L. Berry, B. Penner i inni.