środa, 25 marca 2020

Demonicznie i magicznie...


Z Domenicem Jordanem zapoznałam się w 2005 r., jeszcze za sprawą Fabryki Słów. To był jeszcze ten okres, w którym w ciemno kupowałam wszystko wydane przez to wydawnictwo, ani razu się nie rozczarowałam. Z wielką ciekawością sięgnęłam zatem po Diabła na wieży, bo książka wyglądała na rozgrywającą się w klimacie płaszcza i szpady, a ja to po prostu uwielbiam! Nie zawiodłam się – fascynujące przygody młodego medyka wciągały niczym chodzenie po bagnach, pisane ze swadą i lekko, równie łatwo się je czytało. Z radością przyjęłam zatem tom II, Zabawki diabła i z niecierpliwością czekałam na trzecią odsłonę opowieści o Domenicu. Trochę poczekałam, ale oto jest – tym razem cała trylogia zawitała do księgarń za sprawą wydawnictwa Powergraph (zakładam zatem, że problemem były prawa do dwóch do pierwszych tomów i Fabryka Słów – nie po raz pierwszy, jak głoszą plotki w naszym małym fantastycznym światku). Najnowsza książka z cyklu nosi tytuł Diabeł w maszynie.

Kim w ogóle jest Domenic Jordan? Szlachcic posiadający wykształcenie medyczne, ale również zafascynowany tematyką magiczną detektyw, często pracujący na zlecenie wysoko postawionego biskupa Alestry. Interesują go przypadki związane (choć nie zawsze) z czarami, demonami i mrocznymi zakątkami duszy ludzkiej. Jednocześnie ciężko nazwać go przyjaznym, pragnącym pomóc. Nie. Jordan pragnie wiedzieć, a co zrobi z tą wiedzą, to już zupełnie inna bajka. Jordan nie lubi ludzi, choć miewa słabość do niektórych, wykazujących się nieco większą inteligencją lub oryginalnością niż cała reszta. Ot, mam wrażenie, że czasami można go porównać do Sherlocka z wiadomego brytyjskiego serialu.

Niemniej sceneria przygód Jordana jest nieco ciekawsza niż szarobure chmury i ulice Londynu. Oczywiście, jego świat to kraina fantasy, jednak bardzo silnie inspirowana starą Hiszpanią, co widać już od pierwszej strony. Anna Kańtoch, wyczarowując Okcytanię i sąsiadujące z nią królestwa, zrobiła to wręcz magicznie, doskonale odnajduje się też w klimacie płaszcza i szpady, pojedynków, schadzek i zasadzek. Magia i ambicje ludzkie dodają tylko tym nowym krainom pikanterii.


Diabeł w maszynie zawiera pięć tekstów, z czego pierwszy pojawił się drukiem już wcześniej, w zbiorze opowiadań autorki, Światy Dantego. Jest to zarazem jeden ze słabszych w Diable…, owszem, akcja rozwija się całkiem nieźle, niemniej kończy się… kompletnie nijako. Niestety, podobnie dla mnie wygląda sytuacja z opowiadaniem W ciemności. Choć jest ono bardzo klimatyczne, na chwilę rzeczywiście przenosi czytelnika w labirynt katakumb, tak jednak sam klimat nie czyni całości. Niestety, jestem człowiekiem lubiącym teksty zamknięte, w których pojawia się konkretne rozwiązanie – tak, lubię wiedzieć, kto zabił i dlaczego. Nie wykluczam jednak, że jeśli ktoś ma nieco inne wymagania, opowiadanie bardzo mu się spodoba. Tak naprawdę kilka odpowiedzi na postawione w nim pytania doczekamy się w kolejnych historiach: Anatomii cudu i Diable w maszynie, co więcej, poznamy tło jednej z zagadek z poprzedniego tomu. Jestem absolutnie zachwycona Anatomią cudu – duszny klimat, tytułowe cuda i niewyjaśnione zabójstwa. To jest właśnie to! Tytułowy tekst oferuje nam z kolei przygodę, będącą zarazem opowieścią szpiegowską i detektywistyczną, a jednocześnie daje okazję na ponowne spotkanie z jedną z bohaterek Anatomii cudu, interesującą Julią. Absolutną rewelacją okazało się opowiadanie ostatnie, Majstersztyk. Czy sztuczka magiczna jest zaledwie typowym trikiem cyrkowym? Czy kryje się za nią coś jeszcze? Odpowiedź na to pytanie prowadzi do obecnej w cyklu jordanowym problemu sprawiedliwości i zemsty. Często okazuje się, że sprawiedliwość istnieje tylko w przypadku lepiej urodzonych, natomiast motłoch powinien być wdzięczny za parodię i pozory. Czasami Domenic próbuje przywrócić równowagę… czasami mu się udaje, ale czasami…

Zdecydowanie mogę powiedzieć o Diable w maszynie, iż jest książką wielce klimatyczną, przenoszącą czytelnika kompletnie do zupełnie innego świata, sprawiającą, że na czas lektury bezsprzecznie uwierzy w magię czy sprawcze siły świętych. Poczujemy (niestety) smród rzeki, usłyszymy grom odbijający się od stromych gór… Poziom opowiadań wydaje mi się trochę nierówny, ale – jak pisałam – może to wynikać z moich upodobań. Trochę brakuje mi takiej „jednostrzałowości” z poprzednich tomów, kiedy to większość tekstów stanowiło zamkniętą całość. Generalnie jednak oceniam tę odsłonę przygód señora Jordana jako satysfakcjonującą i polecam zapoznać się z całością serii!

Anna Kańtoch, Diabeł w maszynie, wyd. Powergraph, Warszawa 2019.

środa, 11 marca 2020

Zapłaczemy...

Wrocław Marty Kisiel już dwukrotnie okazał się miejscem niby zabawnym, a tak naprawdę strasznym. Miejscem, w którym rozmaite wydarzenia niemal zawsze mają źródło w przeszłości i często są powiązane ze światem nadnaturalnym. Jak każde miasto o starym rodowodzie, tak i Wrocław kryje bardzo wiele tajemnic, czasami skarbów i nie chce ujawnić odpowiedzi na pytania, zarówno te większe, jak i pomniejsze. 

Znamy już większość bohaterów dwóch poprzednich książek z cyklu wrocławskiego - Nomen Omen i Toni: przede wszystkim siostry Bolesne, Jadwigę i Matyldę, Klarę, Dżusi i Eleonorę Stern wraz z przyległościami. Wiemy, co potrafią i dlaczego postrzelone staruszki mrożą krew w żyłach najbardziej doświadczonym taksówkarzom. Ich umiejętności są po prostu przerażające, choć nic nie stoi na przeszkodzie, by je czasem wykorzystać w dobrym celu, a nie tylko, by zapewnić rodzinie dobrobyt niezbyt uczciwą drogą.

Taką próbę podejmuje Eleonora Stern, tym razem na urlopie. Wydawałoby się, że w przyjemnych okolicznościach przyrody, sowitych opadach śniegu i ciepłej kwaterze nic nie może człowiekowi zagrozić, a chęć pomocy drugiej osobie powinna wyrównać wszystkie zagrożenia. Niestety, jak to mawiają, życie to nie je bajka, a zło czai się wszędzie. Eleonora podąża za tajemnicą zniknięcia chłopca z sierocińca, a wkrótce potem jej rodzina i siostry Bolesne zaczynają odbierać telefony z szeptami z zaświatów – jak za starych dobrych mojrowych czasów. Tym razem rozwiązanie zagadki wymaga opuszczenia Wrocławia i podążenia na południe, w Góry Sowie. Tak, tak, te same, które kryją tyle tajemnic przeszłości, nie tylko związanych z II wojną światową, choć tajemnicze korytarze kompleksu Riese również odegrają swoją rolę. Ale misja ratunkowa ma swoje drugie dno. Jedną rzeczą jest pomoc potrzebującym, drugą… Drugą przezwyciężenie prawdziwego wroga, czającego się w ciemności.


Brzmi ponuro? Powinno. Bo jakkolwiek Płacz wyszedł spod pióra Marty Kisiel i w każdym zdaniu można znaleźć ten niewymuszony humor, można roześmiać się przy niektórych perypetiach (zwłaszcza Dżusi i Karolka!), ogólny klimat jest raczej niewesoły. Pojawiają się pytania o to, jak bardzo przeszłość i historia, a zwłaszcza zło i niekoniecznie dobre wybory mogą wpłynąć na oba światy – i ten realny, i ten drugi, nadnaturalny. To opowieść o stracie, okrucieństwie i poświęceniu, ale też i czającej się tam gdzieś, niczym w otwartej puszce Pandory, nadziei. To opowieść o przyjaźni i miłości, która jednak nie zawsze może przezwyciężyć wszystko i sprawić, że doczekamy się zamknięcia historii z uśmiechem na twarzy. Nie. Przeczytamy jednym tchem, oczywiście, ale potem usiądziemy i się zamyślimy.

I zapłaczemy. Nie tylko nad losami bohaterów, nie tylko odczuwając pewną stratę, nie tylko pragnąc, by pewne rzeczy się nie wydarzyły… Zapłaczemy nad tym, co wydarzyło się dawniej i nad tym, jak bardzo teraźniejszość mogłaby okazać się odmienna, gdyby zadecydowano inaczej. Zapłaczemy, bo dobro czasami może wygrać jedynie poprzez zło. Zapłaczemy, bo tak trudno pogodzić się z cudzymi wyborami…

Marta Kisiel, Płacz, wyd. Uroboros, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

wtorek, 3 marca 2020

Przygoda w słowiańskim stylu!


Pamiętam, jak kiedyś Andrzej Sapkowski strasznie marudził na brak słowiańskiego fantasy. Oczywiście, było to już jakiś czas temu, sam wprowadził wiele rodzimych elementów do wiedźmińskiej sagi, a dzięki sukcesowi gry (no już, Andrzej, nie denerwuj się) przedostały się one także do globalnej kultury masowej. Od tamtego czasu upłynęło jednak trochę wody w Wiśle, sytuacja na rynku wydawniczym w Polsce także nieco się zmieniła i można obecnie znaleźć w księgarniach pozycje spełniające owe wymagania. Jedną z najnowszych powieści, które spokojnie można określić mianem słowiańskiego fantasy, są Żółte ślepia Marcina Mortki.

Główny bohater, Medvid, służy księciu Bolkowi – mowa o władcy, znanym z historii jako Bolesław Chrobry. Książę wielce sobie ceni nietypowego towarzysza, jednak sympatia ta nie jest zbyt powszechna na gnieźnieńskim dworze. Powód prosty – nastają nowe czasy, obcy księża wprowadzają kompletnie nową religię, zaprzeczającą temu, co od zawsze znajdowało się na tych ziemiach, a Medvid… A Medvid nie tylko nie chce jej przyjąć, ale wcale nie kryje się z tym, że wierzy w stare bóstwa i opowieści. Pragnie jednak na książęcym dworze pozostać z bardzo konkretnego powodu, a przy niechęci otoczenia najłatwiej to osiągnąć, zapewniając sobie przychylność tej jedynej osoby, której inni zlekceważyć nie mogą.

Niedługo jednak jego świat przewróci się do góry nogami, kiedy tajemniczy napastnicy porwą nie tylko Bolka, ale i wszystkich mieszkańców gnieźnieńskiego grodu. Wszystko wskazuje na to, że nie jest to sprawka ani przypadkowych rabusiów, ani germańskich opra…, tfu, najeźdźców, należy zatem do pomocy zaprząc osobę mogącą znać się na zjawiskach obcych nawet Medvidowi. Dołącza do niego wiedźma Gosława, a już niedługo i dosyć nieoczekiwany sojusznik, Osmund. Rozpoczyna się wyścig z czasem i kolejnymi przeszkodami… z tego i innego świata.


Największą zaletą powieści są bohaterowie – napisani soczyście i wiarygodnie, ze swoimi wszystkimi wadami i zaletami. Kochają pasjami, wściekają się doprawdyż ogniście, nade wszystko jednak są dobrymi ludźmi. Pisząc Medvida, Mortka uniknął standardowej pułapki przy tworzeniu protagonisty – to nie jest po prostu dobrotliwy woj, walczący o swoje. Ma swoją mroczniejszą stronę i wcale jej nie ukrywa. Gosława, choć temperamentna we wszystkich tego słowa znaczeniach, a i czasami wredna, jak to wiedźma, ma pewne zasady i się ich trzyma, a jej bronią jest również rozum. Myśli wtedy, gdy narwanego Medvida ponosi gorąca krew. Niemiecki rycerz Osmund zaczyna wprawdzie z pozycji stereotypowego germańca, co to naszych przodków napadał, ale odgrywa ważną rolę w wydarzeniach i powoli się zmienia, w interesujący do obserwowania sposób. Cudownym komicznym elementem staje się domowik, skrzat podążający za towarzystwem i niezmiennie pakujący je w tarapaty – ale z jakim urokiem!

Przygoda, choć trochę generycznie zalatująca standardowym fantasy, napisana jest równie barwnie i z urokiem. Bohaterowie wprawdzie idą i poszukują, ale to nie Władca pierścieni, znajdują rozwiązania całkiem szybko i potrafią rozprawić się z zagrożeniem nie tylko siłą samego oręża, ale i przy pomocy sprytu i wiedzy. Oberwą przy tym nieco nie tylko od przeciwników magicznych, ale i zwykłych namacalnych, bo doczekamy się w Żółtych ślepiach i rozgryweczek politycznych, ciekawszych tym bardziej, że mamy do czynienia z bardzo wczesnymi dziejami Polski, słabo udokumentowanymi, więc autorowi pozostaje bardzo wiele swobody. Oczywiście, pewne rzeczy pozostać muszą, ale reszta… Resztę możemy przyjąć na wiarę, w dodatku z wielką przyjemnością.

Podoba mi się także język – prosty, lekko stylizowany. Szczęśliwie, nie jest to Sienkiewicz, którego bardzo lubię, ale ta góralszczyzna jednak mi przeszkadzała. Niestety, gdzieś tam zaplątały się określenia trochę nieprzystające do XI-wiecznej słowiańszczyzny, bo poważnie wątpię, by wojom wówczas „odbijało”, a i wątpię, by wywodzący się z greki termin „idiota” był jednak powszechnie znany, nie wykluczam jednak, że wynika to z faktu, że miałam do czynienia z egzemplarzem przed ostateczną korektą.

Żółte ślepia to doskonały przykład tego, jak drobna inspiracja historyczna może się rozwinąć się w świetną, pełnoprawną powieść fantasy. Przyjmujemy wykreowaną w książce rzeczywistość bez najmniejszego wahania, bo jest znakomicie opisana, a i tempo wydarzeń nie wymaga od nas czytania z wywieszonym językiem i przypominania sobie tego, co działo się dwie strony temu, bo od tego czasu wydarzyło się jeszcze więcej! Mamy czas na refleksję, zastanowienie, chwilę oddechu przy ognisku nad morzem, pogrążymy się też w mrocznym świecie dusz… Będziemy świadkami porządnych naparzanek… Czego innego chcieć od tego gatunku? Ja jestem całkowicie zadowolona. Rozrywka palce lizać!

Marcin Mortka, Żółte ślepia, wyd. Uroboros, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!