czwartek, 26 grudnia 2024

Gdy zapada Ciemność...

Koszmary I wojny światowej to nie tylko gazy bojowe, miliony poległych i okaleczonych, ale także Ciemność – nieznana siła, spychająca ludzi w otchłań obłędu, prowadząca do nieuniknionej śmierci. Jak się przed nią bronić? Tylko pozostając w kręgu światła. Tak, hasło „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” już się nie sprawdzi, bo blask gwiazd lub księżyca to zdecydowanie za mało, by się uchronić przed mrokiem, który odbierze ci rozum. Ludzie zaczynają się zatem dostosowywać – przenoszą do miast, organizują w większe farmy czy po prostu walczą o przetrwanie w głuszy, kiedyś będącej po prostu terenami uprawnymi. Zmienia się wszystko, ale zarazem nie zmienia się nic, bo natura ludzka pozostaje taka sama – ciężkie warunki sprawiają, że desperaci zrobią wszystko, by przetrwać, a przecież zawsze znajdą się tacy, którzy będą z tego czerpać zyski. Ciemność nie zmieniła też całkowicie sytuacji geopolitycznej, to lata 20. XX wiek, nikogo nie satysfakcjonuje rozstrzygnięcie wielkiej wojny, więc walka wywiadów trwa w najlepsze, sięgając ku zasobom, które pojawiły się wraz z nowymi realiami – Innym, mogącym przetrwać nieco dłużej w śmiertelnym mroku.

Pośrodku tego wszystkiego weteran i prywatny detektyw w jednym, kapitan Jerzy Kowalski, próbuje znaleźć własną drogę. Dawny oficer wywiadu doskonale wie, co w trawie piszczy, a nawiązane niegdyś znajomości procentują, kiedy prowadzone przez niego sprawy stają się nieco bardziej niezwykłe. Gdy więc w gabinecie Jerzego pojawia się Barbara Maciejewska (z tych Maciejewskich) i oferuje niebanalną sumkę za odnalezienie swojej przyjaciółki Wandzi, on sam bez wahania rzuca się w wir poszlak i wskazówek, które jednak już wkrótce sprawią, iż stwierdzi, że ugryzł chyba zbyt duży kęs. Dodatkowo właściciel pewnego luksusowego burdelu też ma sprawę do Jerzego i to raczej z tych pilnych. Nagle i nie w ten miły sposób przypominają sobie o istnieniu Kowalskiego wszyscy. W co wdepnął, przyjmując prostą, zdawałoby się, sprawę zaginięcia?

Debiutancka pozycja Andrzeja Pupina już samą okładką zachęca do lektury wielbicieli powieści detektywistycznych o lekkim zabarwieniu Chandlerowskim. I rzeczywiście, klimat magicznego świata świetnie komponuje się z realiami Polski lat 20. ubiegłego wieku. Akcja toczy się wartko, bohaterowie nie są tylko kilkoma słowami na papierze, a miejscami niemal miałam wrażenie, że czuję i dotykam tego, co mi przedstawiono. Szaleńczo podobało mi się rozwiązanie z ekspozycją, która przecież w pewnym momencie stała się niezbędna – historię Ciemności i walki z nią poznajemy podczas wykładu w szkole oficerskiej. Dobry ruch, umieszczony we właściwym miejscu w fabule i pasujący stylistycznie do reszty powieści. Jestem szczerze zaskoczona tym, jak dobrze mi się tę książkę czytało, bo rzadko zdarza się aż tak dobra robota debiutanta! O mało nie przegapiłam w autobusie swojego przystanku!

Mam tylko zastrzeżenia do końcówki – zbyt przyśpieszonej, ogólnej i chaotycznej. Rozumiem, że na końcu bohater miał się znaleźć w pewnej określonej sytuacji, ale przy bardzo szczegółowych poprzednich rozdziałach odnoszę wrażenie, iż autorowi skończył się czas albo limit znaków, bo innego wyjaśnienia nie znajduję. W zapowiedziach jest już jednak drugi tom, więc liczę na to, że finał Szeptów był jedynie wpadką przy pracy i na pewno sięgnę po kontynuację. To jest naprawdę cholernie dobre!

Andrzej Pupin, Szepty ciemności, il. Szymon Wójciak, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

niedziela, 17 listopada 2024

To mnie Piekara zaskoczył...!

Kiedy ostatni raz pisałam tutaj o serii inkwizytorskiej trafiał mnie – delikatnie mówiąc – szlag i wcale ale to wcale nie śpieszyło mi się do poznania jej kolejnej odsłony. Jednak w międzyczasie zmieniło się choćby wydawnictwo publikujące kolejne przygody Mordimera i stwierdziłam, że może dam mu jeszcze jedną szansę. Wprawdzie dużo wody w Wiśle upłynęło, zanim w ogóle się zorientowałam, że następny tom inkwizytorski w ogóle się pojawił, bo – rzecz jasna – zmieniła się też i szata graficzna serii. Nowa kompletnie nie przypomina tego, co oferowała Fabryka Słów, co oczywiście rozumiem, ale co sprawiło, że ta okładka kompletnie nie kojarzyła mi się z Mordimerem. Pamiętam, że tak rzuciłam okiem u przyjaciół na stole, bez żadnego zatrybienia. Na przyszłość sugerowałabym jednak owo charakterystyczne Ja, inkwizytor dać nieco większą czcionką.

A co w środku? Ano ponownie powieść, choć dzięki Jezusowi Bezlitosnemu skończyliśmy już z tą cholerną Rusią. To od razu naprawa nieco większym optymizmem. Nasz bohater zostaje jak zwykle uwikłany w rozgrywki możnych, oczywiście nie za darmo. Robótka z założenia miała być lekka, łatwa i przyjemna, bo oto Mordimer podróżuje do Italii, by odzyskać relikwie świętego Alodiusza i przekazać je zleceniodawcy, księciu von Solheim. Wszystko wydaje się całkiem banalne, gdyby nie jeden mały szkopuł – rodzina, w której posiadaniu od jakiegoś czasu owe relikwie się znajdują, mieszka w mieście zarządzanym przez potężnego przeora, mającego niezwykle dalekosiężne plany odnośnie do przyszłości tego zakątka i samej religii. Czy w miejscu, gdzie potęga Świętego Officjum nie jest aż tak niezachwiana, inkwizytorowi uda się wykonać swoje zadanie i nie wejść w drodze żadnej potędze – z tego lub innego świata?

Powiem Wam, że całkiem przyjemnie mnie ta książka zaskoczyła. Oczywiście, Miasto Słowa Bożego do pięt nie dorasta pierwszym zbiorom opowiadań z cyklu, ale czyta się je całkiem przyjemnie. Mordimer nieco bardziej przypomina tego pierwotnego siebie (wiem, na osi czasu serii to stwierdzenie nieco skomplikowane, ale odnoszę się generalnie do Sługi Bożego), cynicznego, wrednego, ale niegłupiego faceta, co to zadba i o swoją kiesę, i o chwałę Bożą. Co widać, to fakt, iż zapewne Piekara nie wróci już do takiego samego traktowania kobiet przez bohatera, co mocno wali po oczach, bo chociaż Mordimer nadal postrzega je głównie jako obiekty do zaspokojenia żądzy, to jednak poglądy wygłasza nieco mniej radykalne. I tak, nie ma w tym nic złego, ale jeśli jest to PREQUEL do opowiadań, fajnie byłoby pokazać, jak do tego doszło. Ale tego się pewnie nie doczekam, bo autor już nam w pewnym posłowiu wyłożył, że może robić, co mu przyjdzie do głowy we własnym uniwersum. „Vanity, my favorite sin”.

Podobają mi się bohaterowie drugoplanowi Miasta – towarzysze inkwizytora wręcz zadziwili mnie tym, że są właśnie tymi, na jakich wyglądają, świetnie wyszło też rozwiązanie wątku Riegera. Język – jak to u Piekary – jest barwny, nieprzesadzony i przeczytałam książkę po prostu bezboleśnie i błyskawicznie. To naprawdę niezła odsłona cyklu i wierzcie mi, sama jestem tym niezmiernie zaskoczona.

Są jednak też i „ale”. Powieść wydaje się mocno przegadana, naprawdę, niewiele by straciła, gdyby wyciąć jakieś kilkadziesiąt stron pieprzenia o niczym, najlepiej początkowej „pornografii bez mięsa” (jak to ujął mój małżonek). Rozumiem, liczba znaków musi się zgadzać, jednak choć mamy dużo tego lania wody, końcówka dotycząca realizacji planów przeora del Monte jest na maksa skrócona, szast prast, szacher macher inkwizytorów i po sprawie. Next please. Czuję się tym mocno rozczarowana, bo napięcie w tej kwestii było bardzo konsekwentnie budowane od początku tego wątku i naprawdę zabrakło mi takiego porządnego rozwiązania tej sprawy.

Możliwe jednak, że to tylko moje wrażenie i nie wszystkim będzie to przeszkadzało. Mam nadzieję, że Miasto Słowa Bożego oznacza powrót Piekary do formy i czegoś takiego jak ta cholerna ruska trylogia już nie uświadczymy. Szczęśliwie, nie trzeba jej znać, by zabrać się za tę powieść, więc nawet jeśli nie zdzierżyliście tamtego badziewia, ta odsłona cyklu może wydać Wam się zdecydowanie bardziej strawna.

Jacek Piekara, Miasto Słowa Bożego, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2024.


wtorek, 12 listopada 2024

W magicznym antykwariacie

Janusz Magnuszewski – właściciel antykwariatu w Zielonej Górze – wydaje się dość przeciętnym człowiekiem, jednak to tylko pozory. Choć sam raczej nie włada wybitną magią, ma świadomość jej istnienia, w miarę potrzeby służy też pomocną bardziej utalentowanym mieszkańcom i przybyszom. Wiedzę i antykwariat odziedziczył po ojcu, potężnym magu, dzięki czemu pewnego dnia nie zaskakuje go (aż tak bardzo) wizyta niejakiego Dominika Krajewskiego, noszącego tytuł magister militum praesentalis – w tym drugim świecie odpowiednika ministra spraw wewnętrznych i głównodowodzącego wojsk obronnych. Jak łatwo się domyśleć, nie jest ona zupełnie przypadkowa, bo w domu Janusza kryje się portal prowadzący do zupełnie innego świata, a także i nierozwiązana do dziś zagadka. Mężczyzna powoli zaczyna odkrywać swój własny potencjał magiczny, ale i ten znany od wieków fakt, że wraz ze wzrostem potęgi wzrasta liczba wrogów...

Antykwariat Pod Salamandrą już od pierwszych stron przywodzi mi na myśl przygody innego maga, Harry’ego Dresdena. Podobnie jak on, Janusz – choć świadom istnienia pewnych sytuacji i zależności – dowiaduje się, że każdy kolejny krok może zaprowadzić ku nowej szansie, ale i zagrożeniu, że kolejne warstwy rzeczywistości ukrywają następne tajemnice. Poznaje przyjaciół i wrogów, tak potężnych, że powinni całkowicie wymazać go z powierzchni ziemi, a jednak... A jednak nadal walczy, na przekór wszystkim przeciwnościom.

I tu właśnie leży pies pogrzebany. W Aktach Dresdena rosnąca potęga głównego bohatera ma okrutną cenę – jego sojusznicy giną, zostają ranni, sam Dresden słono okupuje kolejne zwycięstwa. Czasami wręcz jako czytelnik mam ochotę mówić, żeby się wycofał, przestał, bo wiem, że straty tak naprawdę przerosną ten pozorny zysk (jestem przekonana, że nie tylko ja rozmawiam z bohaterami książek lub seriali!). W przypadku Magnuszewskiego jest jednak kompletnie inaczej – wszystko idzie mu jak po maśle, kolejne zdrady nie wpływają jakoś na sytuację poza pretekstem do następnych wydarzeń, każda kolejna osoba w jego życiu okazuje się mega potężna i wpływowa, co samo w sobie nie jest niczym złym, ALE jednocześnie niemal wszystkie są dla niego li i tylko pomocne, wszystkie mają koneksje, dysponują niesamowitymi artefaktami, eliksirami i umiejętnościami, a to oczywiście sprawia, że nasz Janusz w mgnieniu oka staje się równie potężny, z każdego kłopotu wybawi go albo przyjaciel, albo wróg, który tym przyjacielem się stanie.

To właśnie sprawia, że od połowy książki czytałam już tylko dlatego, że Przechrzta jest bardzo sprawnym pisarzem i jeśli chodzi o techniczną stronę powieści, to kawał solidnego rzemiosła. Niesamowicie też podoba mi się hierarchia magicznego świata, jego zależności, oparcie systemu na łacińskich i rzymskich podstawach – miałam olbrzymią radochę z okrywania geograficznych i politycznych zależności. Niestety, są one jednak wplecione w przygody Janusza Magnuszewskiego czy raczej Henryka Słoja (męski odpowiednik Marysi Sójki, jeśli ktoś nie zna tego określenia), a one stają się tak strasznie, kosmicznie wręcz nudne! Z każdej sytuacji wyjdzie cało, z każdego kącika wyskoczą ciotki, kuzynki, narzeczone, a nędzna podróbka Boba doprowadza mnie do szału. Finałowa wielka bitwa sprowadza się do kilkunastu stron i to głównie dialogów.... Zero poczucia zagrożenia, zero emocji...

A przecież ja wiem, że Adam Przechrzta potrafi stworzyć naprawdę fascynujące postaci – uwielbiam cykl Materia Prima, którego bohaterem jest również uczony. Jednak jemu nie wszystko przychodzi ot tak, on wywoływał u mnie jakieś emocje poza życzeniem, by go wreszcie szlag trafił i do niego jeszcze na pewno powrócę. Bo zamiast kolejnych tomów Mons Viridis Magicus (już zapowiedzianych) wolę sięgnąć do tamtej alternatywnej Warszawy, tym bardziej, że przede mną jeszcze cykl Materia Secunda.

Adam Przechrzta, Antykwariat Pod Salamandrą, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

wtorek, 22 października 2024

Powrót do Tess

Pamiętacie jeszcze Przetainę, krainę próbującą się podnieść po bliżej nieokreślonej katastrofie, która wymazała rozwinięte cywilizacje z powierzchni ziemi? Pozostali przy życiu potomkowie tamtych nieszczęśników próbują przywrócić swoim państewkom dawną świetność, czerpiąc z rozmaitych zapisków i odkrywając tajemnice przeszłości. Próbują też przetrwać, co nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza w obliczu wielu nieoczekiwanych, a także bardziej przewidywalnych zagrożeń. W końcu nie od dzisiaj poszczególne narody próbują się wzajemnie powybijać...

Skończyliśmy Przetainę w momencie, gdy wysłana przez kapłanów drużyna dotarła do swojego celu, umożliwiając nawiązanie nowego sojuszu. Teraz jednak wracamy do Tess, gdzie pozostały ich rodziny, a zwłaszcza Ast, młodszy brat odważnego Dave’a. Choć nie do końca sprawny fizycznie, potrafi szybko myśleć i dobrze kombinować, ma także doskonałe stosunki z kapłanami, którzy bardzo mu ufają. A taki zaufany człowiek jest bardziej niż potrzebny, bo oto okazuje się, że zagrażający Tess od dłuższego czasu Węże są już coraz bliżej zaatakowania miasta – i to nie tylko frontalnie. Choć niespodziewanie w domu pojawiają się nasi znajomi bohaterowie z bardzo dobrymi wiadomościami, wychodzi na jaw, że kryzys nadejdzie zdecydowanie szybciej, niż wszyscy się spodziewali. Tylko czy nie jest już za późno?

Przyznam, że sięgnęłam po Okiść, nie odświeżywszy sobie poprzedniej części, i miałam pewne obawy, czy nie okaże się, że jednak muszę do niej wrócić (tak dużo książek, tak mało czasu). Nie. Świat Przetainy nie należy do specjalnie skomplikowanych i chociaż Andrzejowi udało się uniknąć pewnych nudnych fragmentów przypominających czytelnikowi, co się poprzednio wydarzyło, szybko sobie wszystko przypominamy. Bo też umówmy się – powieści z tej serii to po prostu bardzo przyjemne czytadła, przepełnione wywodami historyczno-społecznymi, nieprzeszkadzającymi jednak tak, jak w poprzednim tomie. Również bohaterowie wydają się nieco bardziej sympatyczni – szczęśliwie pisani w nieco odmienny sposób niż poprzednio – mniej tu jakby „robertostormizmu” i mimo wszystkich perypetii czujemy na końcu optymizm, nadzieję na to, że za rogiem kryje się rozwiązanie i odpowiedź na wszystkie problemy. Niemniej – nie odczuwam wybitnej konieczności dowiedzenia się tego, co będzie dalej, podobnie zresztą, jak w przypadku poprzedniego tomu. Ot, można potraktować to jako zamkniętą całość i może tak byłoby zdecydowanie lepiej...?

Okiść może nie jest dziełem wybitnym, ale jeśli lubi się gawędziarski styl Pilipiuka, ta opowieść zapewni nam przyjemne kilka godzin. Pamiętajcie jednak, że to zdecydowanie typowy „ciąg dalszy”, więc nie należy poń sięgać bez znajomości części pierwszej, ale jeśli go nie znacie – sięgnijcie i po niego. To dobry sposób na przyjemne spędzenie długich wieczorów, które się właśnie zaczynają...

Andrzej Pilipiuk, Okiść, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

wtorek, 15 października 2024

Na magicznym uniwerku znowu rozróba!

Już kiedyś zaglądaliśmy do Czarowiru, magicznego akademika, w którym mieszkają Lady i Złomir, studiujący na Collegium Magicae UJ wraz ze swoimi przyjaciółmi, Grzesiem i Agnieszką. Podobnie jak w pierwszej odsłonie serii (oby!), i w tej książce (tym razem samodzielnej powieści, nie zbiorze opowiadań) towarzyszymy Nataszy, wikłającej się znowu całkiem nieświadomie w rozmaite perypetie – choć tak naprawdę wszystko zaczyna się od całkowicie uzasadnionej obawy o los Olki, jej współlokatorki. Olka całkiem nieoczekiwanie znika bowiem po magicznej imprezie urozmaiconej wizjami jednorożców i kuszących elfek, wywołanymi przez nieoczekiwany dodatek do wina. Pewnie, mogłaby się gdzieś zagubić w euforii wywołanej nadmiarem eliksiru, gdyby nie to, że jako jedna z nielicznych miała świadomość, co się w napitku znajduje... Wyparowują też jej rzeczy, zupełnie jakby nigdy nie wróciła po wakacjach na uczelnię... a przecież Lady sama z nią rozmawiała! I nie, nie piła tego wina! Coś tu mocno śmierdzi i nie chodzi o ciało znalezione na Zakrzówku. I choć samodzielnie Lady do niczego nie dojdzie, to przecież od czego są przyjaciele – niektórzy utalentowani, niektórzy ustosunkowani, a wszyscy powiązani ze sobą przeżyciami podczas praktyk w Sławieńczy.

Bardzo się cieszę, że wracamy do świata Polanii, do magicznego Krakowa, opuszczonego przez Pierwszą (czy aby na pewno?), ale nie tak do końca bezbronnego. W końcu studenci to nie zawsze tylko źródło kłopotów! Zgrana paczka po raz kolejny udowadnia, że razem potrafi więcej i nie chodzi zaledwie o rozkopywanie grobów. I chociaż główną bohaterką opowieści pozostaje Natasza, w tej odsłonie cyklu (kurczę, serio mam nadzieję, że to można już nazwać cyklem!) dowiemy się sporo o Agniesi, Miss Perfect, która oprócz nieskazitelnego wizerunku i ustosunkowanych rodziców ma jeszcze oswojoną panią z dziekanatu i zdrowy rozsądek. Oczywiście, czytelnicy już wiedzą, iż dziewczyny zdążą się do końca studiów zaprzyjaźnić, ale teraz widzimy, co za tym stało i że ta przyjaźń nie wzięła się zaledwie z jednego letniego traumatycznego przeżycia. To ekscytujący wgląd w przeszłość, któremu naprawdę nie przeszkadza to, iż mamy świadomość, że bohaterowie wyjdą z tych wszystkich perypetii cało (co wynika z Czarodziejki z ulicy Reymonta). Nie, w połowie książki człowiek kompletnie o tym zapomina i zaczyna nerwowo obgryzać paznokcie, bo gra toczy się o coraz wyższą stawkę. A to naprawdę nie udaje się tak dobrze wszystkim autorom!

No cóż, miałam nadzieję na kolejne przygody Lady i jej przyjaciół, dostałam kolejne przygody Lady i jej przyjaciół, a teraz liczę na więcej! Może gdzieś tam powróci również Sara? Wiemy, że Magda Kubasiewicz nie śpi, bo pisze książki, więc może w miarę niedługo będzie nam dane ponownie przekonać się, co nowego u ekipy z magicznego uniwerka... bo przecież oni wszyscy muszą się wpakować w kolejne tarapaty!

Magdalena Kubasiewicz, Czarodziejka z ulicy Grodzkiej, wyd. SQN, Kraków 2024.

środa, 9 października 2024

Niby tradycyjnie, a jednak inaczej...

Historii o Alienie jest całkiem sporo i nie mówię tu tylko o adaptacjach filmowych scenariuszy. Uniwersum Obcego zostało mocno rozbudowane – w książkach, komiksach, grach czy erpegach, niełatwo zatem wymyślić coś nowego. Większość odbiorców pragnie zresztą po prostu kolejny raz poczytać/obejrzeć to, co już zna, więc mamy do czynienia z następnymi klonami opowieści: Weyland-Yutani zakłada kolonię, ktoś odkrywa dziwną strukturę/statek (niepotrzebne skreślić), poinformowane korpo pragnie próbek (często zresztą już wie, o co chodzi, albo wręcz samo wysłało osadników, by to właśnie odkryli), ktoś idzie, znajduje jaja, następuje szybka akcja z facehuggerem i dalej już wszystko wiadomo. Alienowy klasyk, chciałoby się powiedzieć.

Obcy. Zimna Kuźnia także zaczyna się od zapoznania czytelnika z bohaterami dramatu, który wkrótce się rozpęta. Kolejny korposzczurek, Dorian Sudler, to księgowy o moralności ameby, żyjący tylko i wyłącznie po to, by redukować koszty firmy, nie dbający zupełnie o to, czy owa redukcja nie spowoduje czyjegoś życiowego dramatu – jak długo jego pracodawca będzie zadowolony z wyników... Teraz trafia mu się nie lada gratka, bo oto zostaje wysłany na stację badawczą, tytułową Zimną Kuźnię, a on wręcz uwielbia zwalniać naukowców. Na potężnej konstrukcji unoszącej się nad gorejącym Kaufmannem, gwiazdą układu, prowadzi się równocześnie kilka eksperymentów w różnych dziedzinach, choć – jak łatwo się domyślić – najistotniejsze są związane z rwaczami, śmiertelnie niebezpiecznymi istotami, których cykl życiowy może kryć w sobie wybawienie dla wielu ludzi cierpiących na nieuleczalne choroby genetyczne. Proces zapłodnienia, zarodniki wtłaczane na siłę do gardła nieszczęsnego gospodarza to klucz do substancji mogącej zapewnić nowe, lepsze życie. Pracująca nad tym doktor Blue Marsalis za wszelką cenę pragnie osiągnąć sukces, nie ze względu na dobro korporacji, a własne życie. Sama ledwie może się już poruszać, a badania prowadzi za pośrednictwem androida Marcusa, do którego może przenosić swoją świadomość. Jest już tak blisko, kiedy okazuje się, że Zimna Kuźnia wcale nie należy do takich bezpiecznych miejsc – inny obiekt badań stacji wymyka się spod kontroli...

Brzmi znajomo, prawda? No właśnie... ale nie do końca. Napawałam się opisami laboratoriów, postaciami i ich wzajemnymi powiązaniami, chcąc się nimi nasycić, zanim akcja powieści znowu zostanie zredukowana do pogoni i ucieczki, na końcu której samotny protagonista wysadzi placówkę i obcych. Czekała mnie jednak niespodzianka. Bo Zimna Kuźnia, choć rzecz jasna podąża za schematem serii, skupia się właśnie na ludziach, ich motywacji i reakcji na sytuacje ekstremalne. Tutaj dramat rozgrywa się między nimi – owszem, obcy to bardzo ważny element układanki, bez którego sytuacja byłaby kompletnie inna, jednak są tam w tle, jako dodatkowe przeszkody do pokonania. My skupiamy się na desperackiej walce Blue, na nieoczekiwanych odruchach jej asystenta, nadziei pozostałych naukowców, moralnych problemach androida i zaskakującej reakcji Doriana. To opowieść o bardzo przeciętnych ludziach w sytuacji ekstremalnej i tak, nawet nie wiedziałam, że czegoś takiego w uniwersum Aliena potrzebowałam...

Oczywiście, Zimna Kuźnia to nie jest wybitne arcydzieło, jednak na tle rozmaitych produktów alienowych, które znam, wyróżnia się bardzo na plus. Do końca trzyma w napięciu, bo wcale nie jest tak oczywista, a i potrafi oddać to napięcie nawet bez dziesiątków zmasakrowanych ciał. Fanom serii o Obcym, szczególnie tym, którym podobała się pierwsza połowa Romulusa, bardzo polecam!

Alex White, Obcy. Zimna Kuźnia, tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Vesper, Czerwonak 2024.

sobota, 5 października 2024

Straszna klasyka

Jakoś nam się tutaj ostatnio duszno zrobiło – no cóż, w końcu październik, Halloween tuż za progiem, więc czas na takie właśnie historie! Dzisiaj chciałabym napisać kilka słów o książce, która stała się inspiracją dla wielu późniejszych twórców – nie tylko literackich, ale z którą ja zetknęłam się po raz pierwszy – wiem, shame, shame, shame.

Mowa o Nawiedzonym domu na wzgórzu Shirley Jackson. Do tytułowej posiadłości, podobnoż nawiedzonej, przybywa czwórka osób, na czele z badaczem zjawisk nadprzyrodzonych, doktorem Montague’em. Pozostali raczej wydają się przypadkowo dobrani, bo Theo jest artystką, Eleanor młodą kobietą, dotychczas zajmującą się matką, a Luke krewnym właścicielki posiadłości – jednak przynajmniej jednego z nich cechuje wrażliwość na zjawiska paranormalne. I choć wszyscy przestrzegają ich przed straszną posiadłością, ta wydaje się początkowo po prostu starym budynkiem, wprawdzie mocno specyficznym, jeśli chodzi o architekturę i wyposażenie oraz posiadającym tragiczną historię, ale w końcu istnieje wiele takich obiektów i nic w nich nie straszy. Atmosferę podkręca jeszcze gospodyni, zaklinająca się, że za żadne skarby nie zjawi się w domu po zmierzchu, ale w końcu każdy ma prawo do swoich dziwactw, a pani Dudley znakomicie gotuje! I tylko te drzwi się dziwnie zamykają, a w nocy... a w nocy zaczyna się zabawa. Czy jednak to zjawisko paranormalne, czy ktoś się doskonale bawi kosztem innych?

Nawiedzony dom to wprawdzie powieść grozy, ale niech nikt nie nastawia się na tryskającą krew i flaki wylewające się na każdej stronie. To historia w starym stylu, gdzie atmosferę tworzą słowa i – na bogów – jakże znakomicie autorce się to udało! Niektórzy mogą wręcz narzekać, że za dużo czasu poświęcono poszczególnym postaciom i ich relacjom, niekoniecznie wydającym się w danej chwili najistotniejszym, ale dzięki temu lepiej ich poznajemy i rozumiemy. Bo gdy przychodzi co do czego, to właśnie te relacje okażą się istotne. W tej książce bowiem najważniejsze pozostaje niedopowiedziane, jakby niedomknięte, i choć z jednej strony drażni to w ten nieprzyjemny sposób, to z drugiej cudownie pasuje do tajemnicy, którą próbują rozwikłać nasi bohaterowie. Bo nawiedzony dom bywa subtelny – odwraca uwagę w pewien fizyczny sposób, by uderzyć subtelnie gdzie indziej. Fani bardziej krwawych rozwiązań mogą poczuć się nieco rozczarowani, ale jeśli wolicie klasyczne opowieści, musicie bezwarunkowo sięgnąć po tę książkę!

Dla mnie Nawiedziony dom na wzgórzu to absolutne arcydzieło i żałuję tylko, że nie przeczytałam go wcześniej. To klasyk, który w dobie graficznych i ohydnych nierzadko horrorów przypomina, że krew stanowi zaledwie jedno z rozwiązań, bo w końcu najbardziej boimy się tego, czego nie widać...

Shirley Jackson, Nawiedzony dom na wzgórzu, tłum. Maria Straszewska-Hallab, wyd. Replika, Zakrzewo 2018.

poniedziałek, 9 września 2024

Nawiedzona Polska

Kto z nas – maniaków urban fantasy – nie lubi prawdziwych historii o duchach i nawiedzonych miejscach? Umówimy się – to jedne z bardziej popularnych opowieści, bać się i straszyć lubimy od zawsze, już za dzieciaka wszyscy (no prawie) urozmaicaliśmy sobie wolny czas w ten sposób. Pracowałam kiedyś zresztą na zamku (faktycznie nawiedzonym, jeśli ktoś w to wierzy) i historia „duszna” była chyba najbardziej popularna wśród zwiedzających. Przewodnicy mieli jej trochę dość. Kochamy się bać i nic dziwnego, że powstają książki o miejscach nawiedzonych – mają wzięcie! Jakiś czas temu w łapki wpadł mi Duchowy przewodnik po Polsce Martyny Skibińskiej i po prostu nie mogłam go nie kupić!

101 wycieczek z dreszczykiem jest podzielonych województwami i już z samej objętości rozdziałów można wyciągnąć wniosek, że duchy zdecydowanie lubią jedne lokalizacje bardziej od drugich. Nie chodzi tu raptem o zagęszczenie zamków w konkretnej okolicy, bo autorka uwzględnia wszelakie nawiedzone miejscówki – lasy, źródełka, jeziora czy chociażby sztetle. To ostatnie zresztą wiąże się z moim jedynym zastrzeżeniem do książki: czasem pojawiają się w niej pozycje, które z nawiedzeniami mają niewiele wspólnego, choć ich historia rzeczywiście przyprawia o gęsią skórkę – jak choćby Wilczy Szaniec. Dużo można o nim powiedzieć, ale akurat nie to, że tam straszy. Wystarczająca jednak liczba miejsc rzeczywiście jest związana z legendami i podaniami (tak, „mój” zamek też tam jest), by zapomnieć o tych, które znaleźć się tutaj nie powinny.

Pozycja skierowana została skierowana teoretycznie do dzieci, więc i jej język dostosowano do młodszego odbiorcy i muszę przyznać, że zrobiono to po mistrzowsku. Nawet taki stary zgred jak ja pochłania kolejne rozdziały z zapartym tchem i chichocze radośnie przy cudownych metaforach i porównaniach. Co więcej, książka zawiera ilustracje i są one absolutnie fantastyczne – kolaże Dominiki Czerniak-Chojnackiej to prawdziwe arcydzieło i jestem przekonana, że niejeden rodzic wpatruje się w nie w upojeniu, gdy dzieciatko zaśmiewa się po raz kolejny z jakiegoś opisu.

Jak na przewodnik przystało, do każdej wymienionej w nim atrakcji dodano podstawowe informacje teleadresowe, łatwo więc rzeczywiście z tego skorzystać i zaplanować sobie taką straszną wycieczkę. Bo przecież chcemy zobaczyć te wszystkie nawiedzone miejsca i trochę się pobać, prawda? A Duchowy przewodnik po Polsce zdecydowanie nam w tym pomoże!

Martyna Skibińska, Duchowy przewodnik po Polsce. 101 wycieczek z dreszczykiem, il. Dominika Czerniak-Chojnacka, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2024.

sobota, 24 sierpnia 2024

Blaski i cienie

Kiedy żyje się w miasteczku zamieszkiwanym przez rozmaite, nie zawsze ludzkie istoty, aż chciałoby się mieć pewność, że w razie jakiegokolwiek zagrożenia wśród służb porządkowych znajdzie się ktoś, kto sobie z tym wszystkim poradzi, a jednocześnie będzie na tyle dyskretny, by tajemnice, które nie mają szybko stać się powszechnie znane, nie ujrzały światła dziennego. Springfield bowiem, w odróżnieniu od takiego choćby Thornu Dory Wilk, to miejscowość nie tylko i wyłącznie dla magicznych (choć prawda, że nieoczekiwanie okazuje się ich więcej, niż byśmy podejrzewali). Dlatego też zadanie sierżant Mariki Echidnas i jej partnera Jordana do najłatwiejszych nie należy, bo obok włamań i zaginięć kotków, w miasteczku zaczynają się dziać i inne, bardziej przerażające rzeczy: a to ginie mający olbrzymie znaczenie płaszcz, a to eksponat z miejscowego muzeum, a to piesek uroczej starszej pani, a to ktoś próbuje otruć lokalne seniorki... Do wyjaśnienie jest również zagadka ciała na plaży... W wielu przypadkach Marika może liczyć na pomoc ze strony byłego dzielnicowego Gianniego, jednak najczęściej jest zdana na swój szósty zmysł i niecodzienne talenty. Oraz na przypadek, bo ten zawsze odgrywa przecież niebanalną rolę.

Historia i tajemnice Mariki odsłaniają się przed naszymi oczyma poprzez kolejne opowiadania. Choć teoretycznie każde z nich jest zamkniętą całością, łączą się ze sobą właśnie poprzez poszczególnych bohaterów – obserwujemy ich losy na przestrzeni miesięcy, poznajemy sekrety, kibicujemy w związkach i wraz z nimi żałujemy, że nie wszystko się udaje. Przyglądamy się temu, jak się zmieniają i dorastają (zakończenie wątku Sōamiego to dla mnie mistrzostwo świata), jak też odkrywają nieoczekiwanie prawdy o sobie, także te niezbyt przyjemne. Oczarował mnie nastrój tych tekstów – czytając, czułam wręcz ten małomiasteczkowy klimat, przemiany pór roku, ten swoisty genius loci, który autorka oddała wręcz fantastycznie (a co – zważywszy na pewien element fabuły – można było po prostu spieprzyć). Springfield to trochę takie Stars Hollow z Gilmore Girls – archetyp miejsca, w którym wszyscy się znają, a jednak coś znacznie bardziej realnego. Mamy lokalne znakomitości i pewne sekrety, mamy przestępstwa i zagadki, a wszystko to nie staje się groteskowe niczym Sandomierz ojca Mateusza, gdzie strach mieszkać. Nie, wręcz przeciwnie, chciałoby się tam zajrzeć, choćby na urlop, zajrzeć do Kręgu, skosztować na festynie wypieków Gianniego czy też zamienić kilka słów z Larisą. Niezależnie od pory roku, Springfield wydaje się miejscem nader interesującym.

Nie nazwałabym Echidny pozycją lekką i łatwą, bo – podobnie jak książki Marty Kisiel – choć czyta się ją z dużą przyjemnością, zmusza do przemyśleń. To kryminał i obyczajówka w jednym, a niektóre poruszane tam tematy nie są przyjemne. Czy jest zatem pozycją dobrą? Och, zdecydowanie! Mam olbrzymią nadzieję, że będzie mi jeszcze kiedyś dane wrócić do Springfield, poznać kolejne przygody Mariki, Jordana, a także ich znajomych i przyjaciół. Oby jak najszybciej!

Agnieszka Szmatoła, Echidna, wyd. Mięta, Warszawa 2023.

czwartek, 25 lipca 2024

Magiczne grzyby i inne takie...

Stęskniliście się za magicznym gabinetem weterynaryjnym, Ryśkiem, Bździągwą i Kreplem, a przede wszystkim za naszą ukochaną dwójką techników i ich nieumarłą pryncypałką? Tak, ja też! Zdążyłam się do nich już niesamowicie przywiązać i teraz łaknę ich kolejnych przygód i odkryć niczym kania dżdżu!

Z tym dżdżem to w sumie trafiłam, bowiem kolejny tom przygód Florki i ekipy rozgrywa się właśnie jesienią, a wiadomo, jak z tą porą roku bywa – może być cudowna, złota, gdy liście chrzęszczą pod nogami i pachną zamagazynowanym słońcem, a może być szara, ponura i niesłychanie dołująca. Pierwszą nasi bohaterowie pilnie wykorzystują, czy to na sympozja naukowe, czy na z dawien dawna wyczekiwany wyjazd w góry, a druga... A druga dopada ich sama, proza życia, gdy trzeba wstawać rano do pracy, walczyć z chorobą czy rozwikłać zagadkę niesłychanej wręcz aktywności zombie w okolicy.

Zbliża się wprawdzie Halloween, ale nikt się w Zrębkach nie bawi w przebieranki. Jednak kolejne osoby donoszą o dziwnych stworzeniach (dziwniejszych niż zwykle) w okolicy, z grobów wydają się powstawać ci, co powinni w nich leżeć, a w paczkomatach jakiś zwyrodnialec zatrzaskuje koty! A przecież w okolicy mieszka nekromantka... Co więcej, zaczyna ją odwiedzać bardzo nietypowe indywiduum z jeszcze bardziej nietypowym stworzeniem...

W sercu wszystkich zagadek tkwi lecznica, ale tam życie toczy się pozornie jak zawsze – Rysiek, niemagiczne zwierzaki potrzebujące adopcji, psianiołek Puder czy królik Tapczan o spojrzeniu godnym roli w Monty Pythonie. Do tego znajomość Florki i Bastiana się zacieśnia, choć fauna chyba coś mocno gryzie... Techniczkę kusi też krok w stronę, którą dotychczas uważała za zakazaną.... Jak to wszystko się rozwikła? Ano... niespodziewanie. Bo też wszystko dookoła wydaje się stawać na głowie.


Trzecia odsłona serii Necrovet absolutnie nie zawodzi. Radiografia bytów nadprzyrodzonych to nadal ta cudowna opowieść o magicznych stworzeniach oraz dobrych ludziach, którą pokochaliśmy od pierwszego rozdziału. Bohaterowie wprawie powoli dostosowują się do dziwnych sytuacji, jakie przyszło im przeżywać, ale nie obojętnieją. Wręcz przeciwnie, dojrzewają uczuciowo, odkrywając w sobie dosyć nieoczekiwane rzeczy. Wielkie też brawa dla autorki za przedstawienie tak trudnego tematu, jakim jest choroba psychiczna, i zrobienie tego w nielukrowany i niemedialny sposób. Szanuję.

Szanuję i czekam na kolejny tom – bo kto raz zajrzał do poczekalni gabinetu weterynaryjnego w Zrębkach, ten już zawsze pragnie tam powrócić.

Joanna W. Gajzler, Necrovet. Radiografia bytów nadprzyrodzonych, wyd. SQN, Kraków 2024.

czwartek, 11 lipca 2024

Skórzewski i Storm znowu nadają!

Zbiory opowiadań Andrzeja Pilipiuka gościły tutaj już nieraz – jak wiecie, cenię je sobie nawet bardziej niż Andrzejowe powieści czy cykl wędrowyczowski. Zazwyczaj autor kreuje w nich niesamowity świat, będący połączeniem magii i historii, ludzkich namiętności i wiedzy. Na potrzeby tych tekstów stworzył również postaci, które naprawdę bardzo lubię – doktora Pawła Skórzewskiego i Roberta Storma. Ich przygody, choć mocno fantastyczne, wydają się tak realne, że czytelnik czeka z niecierpliwością na kolejne. I oto są – w kolejnym tomie: Czasy, które nadejdą.

Z pięciu opowiadań cztery są poświęcone naszym starym znajomym. Tom otwiera Remedium. Wracamy do (względnej) młodości doktora Skórzewskiego, jego zapluskwionej studenckiej stancji i przyjaciół. Ci ostatni będą tutaj kluczowi, bo z jednym Paweł spotka się już jako praktykując lekarz. Nieszczęsny Polikarpow choruje na zaawansowaną kiłę, poszukuje jednak panaceum na swoją przypadłość i tu przychodzi mu z pomocą dawny kolega, łaknący naukowego odkrycia i sławy.

Doktora spotkamy też w tekście Profesor śmierć, gdzie przenosimy się do okopów I wojny światowej, wypełnionych gazem, jękami umierających i krwią. Zaczynają również pojawiać się w nich dosyć nietypowe jednostki, wypytujące o daty, nazwiska... Ale czy to faktycznie szpiedzy, czy mamy tu do czynienia z czymś zupełnie innym?


Z czasów carskich wędrujemy do okresu stanu wojennego, prosto w zimową zadymkę i przepychanki opozycji z siłami rządowymi. Te drugie, odwieczne wcielenie zła, postanawiają wykorzystać powiązania rodzinne oponentów, a co za tym idzie, również dzieci. Zwłaszcza w czerwonych czapeczkach, śpieszące do babci. Tym razem jednak mogą dowiedzieć się zdecydowanie za dużo!

Siódma armata opowiada o kolejnej awanturze, w którą wplątuje się Robert Storm, tym razem poszukujący owej siódmej zaginionej armaty ze szwedzkiego okrętu. Jak to w jego przypadku, decydująca będzie odrobina farta, ale też i nieznanego, przywołanego przez Cygankę z Roztocza.

Robert pojawi się jeszcze raz, w ostatnim, a zarazem tytułowym opowiadaniu zbioru. Przybywa do niego nietypowy gość – w dodatku z ostrzeżeniem i misją. Jako że Robert pragnie doprowadzić ją do końca, znowu musi poprosić o pomoc nieoczekiwanych sojuszników. Tylko czy warto i czy to, co odkryje, mu się spodoba?

Teksty w tym zbiorze to Pilipiukowa klasyka. Zagadki historyczne, starzy znajomi, podróże w czasie, a nawet śladowa zawartość Wędrowycza i Wojsławic. W Remedium wrócimy klimatem i pamięcią do 2586 kroków, pierwszego zbioru sprzed... wielu lat. Osobiście jednak najbardziej przypadła mi do gustu Klementynka, idealnie wpisująca się w pewien trend popkulturowy sprzed lat, ale ten motyw nigdy się przecież nie starzeje. Jest zabawny i, mimo wszystko, optymistyczny. A tego właśnie straszliwie w tej książce brakuje – optymizmu i pomysłu na coś staro-nowego. Przyznam bowiem szczerze, że przy Siódmej armacie już mnie nużyły standardowe rozwiązania fabularne i nieodzowna rozmowa Storma z kumplem policjantem, w której Robert zgrywa wioskowego cwaniaczko-idiotę. No ileż można? Niefortunnym wydaje mi się także umieszczenie tytułowego opowiadania na końcu, bo można już tylko książkę zamknąć i „pójść się pochlastać” – w końcu nic dobrego nas już nie czeka, cywilizacja upada i wszyscy zaraz staniemy się niewolnikami bogaczy i korporacji. Nic nowego w twórczości Pilipiuka, ale motyw ten jest już zgrany do urzygu i trochę mam tego dość. Zdecydowanie nie czytajcie tego przy jakimkolwiek obniżeniu nastroju – i mówię absolutnie serio!

To nie jest zły zbiór, ale na pewno słabszy, zwłaszcza przy poprzedniej zwyżce formy Andrzeja. Fani na pewno przeczytają, innych specjalnie nie zachęcam – no, może dla Klementynki. Ale jakby co – zostaliście ostrzeżeni!

PS: A Skórzewski na okładce to wypisz wymaluj mój kolega Gabryś! Nie mówiłeś, że pozujesz dla Fabryki Słów!

Andrzej Pilipiuk, Czasy, które nadejdą, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

piątek, 5 lipca 2024

W magiczną, długą noc...

Wreszcie udało mi się przeczytać książkę o właściwej porze roku! Właśnie minęła bowiem Noc Kupały, kto miał szukać, ten szukał – może też i znalazł... A co? No oczywiście, że kwiat paproci!

Taki tytuł nosi bowiem antologia wydawnictwa Mięta, do której zaproszono dziesięć autorek: Paulinę Hendel, Anetę Jadowską, Martę Kisiel, Martę Krajewską, Agnieszkę Kulbat, Katarzynę Berenikę Miszczuk, Martynę Raduchowską, Jagnę Rolską, Małgorzatą Starostę i Annę Szumacher. Spod ich piór wyszło dziesięć opowieści, mniej lub bardziej nawiązujących do słowiańskich klimatów, a czasami też umożliwiających czytelnikom wizytę u bohaterów, których znamy z rozmaitych cyklów.

Paulina Hendel zaprasza nas w odwiedziny u Egona, którego prześladuje upierdliwa sąsiadka, zawracająca głowę i przynosząca pączki. I jakkolwiek pączki mogłyby zostać, tak Egon na czcze rozmowy kompletnie nie ma czasu, bo ktoś musi rozprawić z mieszkającymi w okolicy słowiańskimi demonami. Jak sobie zatem poradzi? Łatwo na pewno nie będzie!

Sezon na nowożeńców Anety Jadowskiej to powrót do Thornu, a przynajmniej w jego okolice. Będziemy mieli okazję ponownie spotkać Dorę Wilk i przeżyć wraz z nią kolejną przygodę, rozgrywającą się w dość nietypowej scenerii ośrodka przyjmującego głównie pary i przeważnie na miesiąc miodowy (pierwszy lub nasty). Jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie zapraszałby tam Namiestniczki, więc – jak łatwo się domyślić – właścicielka przybytku ma kłopoty. Goście znikają, a to nie wróży nic dobrego. Dora musi zatem użyć swoich rozlicznych talentów i dotrzeć do sedna problemu.

Ze starą znajomą spotkamy się także w Kukuku Marty Kisiel. Jeśli pamiętacie cykl o wrocławskich mojrach, z radością poznacie wcześniejsze przygody Jagi Tupatajkowej, szykującej się na polecenie lokalnego kaowca do obchodów sobótki. Jednak w taką magiczną noc należy być ostrożnym, bo można obudzić to, czego obudzić się nie chce.

Maliny na śniegu Marty Krajewskiej to wycieczka do średniowiecza, a może raczej krainy fantasy, opwiadająca o losach Nieradki, żony smolarza. Jej codzienność to typowa codzienność kobiety w miejscach odosobnionych i zapomnianych, w dodatku w sytuacji, kiedy jest całkowicie zależna od męża. Zdobywa jednak bardzo nieoczekiwanego sojusznika i... coś się zmieni.

Tekst Agnieszki Kulbat również pozostaje w klimacie słowiańskim, będziemy mieli do czynienia z wojami, pięknymi dziewojami, ale też emocjami i chęcią zemsty – nie zawsze na tym, kogo ta zemsta powinna dosięgnąć. Podobnie u Martyny Raduchowskiej, choć to bardziej klasyczne fantasy opowiadające o odległych krainach i niesamowitych stworzeniach, a także o tym, do czego może się posunąć człowiek zazdrosny, pożądający tego, co jego być nie może.

Wraz z Noc nas tu zastanie Katarzyny Bereniki Miszczuk wrócimy jednak do okoliczności nieco bardziej współczesnych, a już na pewno do bardziej współczesnych form rozrywki, bo nie bez powodu na początku opowiadania została przytoczona definicja slashera. Podejrzewam nieśmiało, że po przeczytaniu tego tekstu każdy będzie się zwijał ze szlaku przed zmrokiem...

Wiedźmi kamień Jagny Rolskiej przeniesie nas znowu w bardziej historyczne dekoracje, na Hel w 1878 r., do wsi bogobojnych rybaków i ich wyrozumiałego duszpasterza. Niesamowity dar umożliwi mu zajrzenie na drugą stronę... czy to jednak dobrze? A może istnieje coś, dla czego zdecydowanie warto zaryzykować?

Do starych znajomych zajrzymy również w tekście Małgorzaty Starosty, gdzie wrócimy do szalonego Babiboru i jego nie mniej zwariowanych mieszkańców, przygotowujących się do świętowania Kupały, oczywiście z księdzem i batiuszką na czele! Równie współcześnie, choć nieco inaczej, jest w przypadku Na kwiatu urok Anny Szumacher, gdy niejaki Szymon, uporządkowany pracownik korporacji, musi się zmierzyć z nieoczekiwanymi konsekwencjami magicznej nocy.

Stali bywalcy Rozdroży wiedzą, że do antologii podchodzę stosunkowo ostrożnie, jednak Kwiat paproci mogę zdecydowanie, z czystym sercem polecić. Nawet najsłabsze teksty zbioru (a to dla mnie Na kwiatu urok i REM-X) czyta się bezboleśnie, a wręcz zaskakują. Bardzo ucieszył mnie powrót Jagi Tupatajkowej, bo cykl wrocławski kocham miłością szczerą i prawdziwą, niesamowicie z kolei zadziwiła mnie Kasia Miszczuk, po której wcale nie spodziewałam się tak udanego opowiadania grozy! Wiecie, że lubię jej powieści, ale odbiegają one jednak nieco klimatem od tego, co zaserwowała nam w Noc nas tu zastanie. Naprawdę, jestem szczerze zaskoczona tym, jak wyrównany poziom mają te teksty i nawet jeśli ich akcja rozgrywa się w niekoniecznie lubianym przeze mnie settingu, zapominałam o tym już po kilku stronach, pochłonięta losami bohaterek i bohaterów.

A zatem czytajcie! Zwłaszcza teraz, kiedy dni ciągle są długie!

Kwiat paproci i inne legendy słowiańskie, wyd. Mięta, Warszawa 2023.

środa, 26 czerwca 2024

Spadek z trupami

Życie Niny uległo pewnej słodko-gorzkiej odmianie. Zupełnie nieoczekiwanie stała się właścicielką domu, jednak został jej on zapisany w testamencie, a dobrodziejka, Lula, najlepsza przyjaciółka i podopieczna dziewczyny, właśnie odeszła. Nina zaczyna zatem kompletnie nowy etap w życiu, jedzie w okolice Ustki, by obejrzeć stojącą samotnie w lesie posiadłość Uklejów. Dom jak dom, nic nie straszy, wymaga tylko pewnych nakładów finansowych, choć można już też w nim zamieszkać. Dziewczyna skwapliwie korzysta z tej sposobności, kładzie się spać, zmęczona po niemiłych przygodach z PKP (Powoli K....a Powoli, sami wiecie), gdy w nocy nieoczekiwanie pojawia się jakiś dziwny typek, niekoniecznie cały na biało, i pragnie... no, co najmniej ją przegonić. Pada jednak ofiarą rozwiechutanych schodów i to prowadzi do przymusowej wizyty policji, pogotowia i straży pożarnej, a Nina staje się obiektem zainteresowania dzielnych stróżów prawa.

Szczęśliwie, nie zostaje z tym wszystkim sama. Nie dość, że pewien strażak ewidentnie bardzo chętnie pomoże jej z każdym problemem, to jeszcze na miejscu pojawiają się dwie przyjaciółki naszej spadkobierczyni: Agata, gwiazda kryminałów, i Zuza, autorka pikantnych romansów. Z taką obstawą można nie tylko konie kraść, ale i rozwiązywać nietypowe problemy, terroryzować lokalną policję i robić remont. Trzy Gracje w komplecie są nie do pokonania, biada temu, kto próbuje wejść im w drogę, bo potęga porządnego researchu to naprawdę coś! Dlaczego jednak cały czas ktoś próbuje się dostać do domu i do kogo należała ta zastarzała krew, znaleziona przy przeszukaniu?

Tajemnica domu Uklejów to kolejny kryminał pióra Anety Jadowskiej i, podobnie jak seria o Garstkach, jest kompletnie zakręcony. Nowi (i starzy) bohaterowie wywołują u nas albo olbrzymią sympatię, albo chęć uduszenia ich na miejscu – zdecydowanie nie pozostawiają obojętnymi! To taka przeurocza obyczajówka o przyjaźni, przywiązaniu i nadziei, ale nieco mniej sam kryminał. Oczywiście, mamy trupy i liczne pytania, z którymi książka nas zostawia, jednak odnoszę wrażenie, że są one zaledwie pretekstem do przedstawienia zajebistości Gracji: bez nich również moglibyśmy poznać te szalone dziewczyny, choć pewnie od nieco mniej zakręconej strony. Nie potrafię tego do końca sprecyzować, ale naprawdę wydaje mi się, jakby ta warstwa kryminalna nieco kulała. Wcale nie przeszkadza mi to w dobrej zabawie, żeby nie było, ale gdzieś tam coś mnie uwierało, zwłaszcza na końcu, kiedy teoretycznie coś się wyjaśnia, a tak naprawdę nie wyjaśnia się nic. Czuję dosyć spory niedosyt w tej kwestii, mimo że książka naprawdę wciąga, jest zabawna i na pewno sięgnę po kolejny tom, bo przecież muszę poznać rozwiązanie zagadki!

Nina i jej przyjaciółki stały się bowiem bohaterkami kolejnego cyklu autorki – cyklu celebrującego przede wszystkim lojalność i kobiecą przyjaźń. Nie bez powodu akcja wraca do Ustki! Cieszę się bardzo, że książka stała się pewną odskocznią w koszmarnym okresie życia Anety i że przyjaźń jest właśnie tym, na czym może polegać. To widać na każdej stronie i w każdym słowie. Oby tylko więcej takich relacji! I pamiętajcie – przeczytajcie Posłowie, nawet jeśli zazwyczaj tego nie robicie, i spełnijcie zawartą w nim prośbę. Nigdy nie wiemy, co nas czeka i na co tak naprawdę można w życiu liczyć.

Aneta Jadowska, Tajemnica domu Uklejów, wyd. SQN, Kraków 2024.

poniedziałek, 10 czerwca 2024

Wakacje z magami

Kto z nas nie mógł/nie może doczekać się wakacji? To zdecydowanie nie to samo, co urlop! Dwa miesiące laby, czasem w domu, czasem u rodziny, a czasem hen, za górami i lasami! Wakacji nie może doczekać się też Magda, bohaterka powieści – co roku wyjeżdża do swojej babci na całe dwa miesiące i praktycznie ratuje jej to poczytalność! Czyżby rodzinka była nie do wytrzymania? No cóż, wiadomo, jak to z młodszym rodzeństwem bywa, ale same psoty to przecież tak naprawdę nic i można się do nich przyzwyczaić. Jest jednak coś gorszego – Magda bowiem posiada pewne magiczne zdolności – potrafi czytać w myślach. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak ciężko funkcjonować takiej osobie na co dzień, w tłumie, a nawet w domu, z nader ekspresywnymi bratem i siostrą (dobrze, że starsza jest raczej spokojna!). Jednak magiczny świat to nie Hogwart, Magda musi utrzymywać swoje talenty w tajemnicy, by nie dowiedzieli się o tym zwykli śmiertelnicy – świat Iskier musi pozostać przed nimi ukryty. Szczęśliwie są ludzie, którzy ją rozumieją – tata i babcia, również władający pewnymi niecodziennymi talentami. Z tego względu potrafią wyciszyć swoje umysły, a to daje Magdzie ten wyczekiwany odpoczynek...

Ale nie w tym roku! Babcia zostaje bowiem wysłana przez Radę Iskier na specjalną misję i dziewczynka musi pojechać wraz z rodzina na kemping. Do grona nadaktywnych dzieciaków dołączą zatem kolejne! A jakby tego było mało, w okolicy pojawiają się potwory i demony uciekające z rezerwatów. Coś wydaje się także nadmiernie przyglądać rodzinie, a wokoło dzieją się bardzo dziwne rzeczy – w końcu nikt nikomu nie wmówi, że ożywający dmuchany krokodyl to wakacyjna norma! Utopce, demony, wampiry, a do tego skradziony bezcenny artefakt. Szaleństwo, nie wakacje!

Choć akcja Wakacji pełnych magii rozgrywa się w znanym już co poniektórym świecie Iskier Kasi Wierzbickiej, jest to pozycja zupełnie niezależna i nawet osoba, która go nie poznała, nie będzie miała najmniejszego problemu ze zorientowaniem się, o co w tym wszystkim chodzi. Czytelnik przyswaja wiedzę o zasadach rządzących czarodziejską społecznością niejako przy okazji, pochłaniając kolejne przygody Magdy i jej rodziny, bo wciągają niesamowicie, nawet jednostki nieco starsze niż te, dla których książka powstała.

Jak zawsze Kasia pisze bardzo plastycznie, szalenie opisowo, a zwariowana rodzinka wydaje się gotowa wyskoczyć z kart powieści i usiąść na placu zabaw za oknem. Gęba mi się śmiała, gdy czytałam przekomarzanki rodzeństwa, bo są takie prawdziwe – oj, widać domowe inspiracje! A najbardziej cieszą mnie te relacje rodzinne, czułe, pełne miłości, nawet jeśli czasami ciężkie i nie do rozwiązania.

Magia w Wakacjach to dodatek ubarwiający książkę i przygody naszych bohaterów. Gdyby jej zabrakło i trzeba byłoby „znormalizować” nieco główną zagadkę, też czytałoby się świetnie, a nie o wszystkich książkach UF można przecież tak powiedzieć. Absolutnie i bezwzględnie polecam, tym bardziej, że wakacje tuż za rogiem i już można poczuć ten upał i usłyszeć cykanie w polu... Choć wystarczy do tego też odrobina wyobraźni i spojrzenie na ilustracje – są prześliczne.

Katarzyna Wierzbicka, Wakacje pełne magii, wyd. Mięta, Warszawa 2024.

poniedziałek, 3 czerwca 2024

Klątwa (nie) do złamania

Obietnic należy dotrzymywać, zwłaszcza jeśli są związane z magią, a złożone Uczniowi Czarnoksiężnika. Aby to zrobić, Jagoda opuszcza domowe pielesze (i uczennicę tuż przed egzaminem!) i leci do Wielkiej Brytanii, gdzie znienacka ląduje w samym środku potwornej afery, dziwnych powiązań i – jak to już bywa – musi stawić czoła służbom, węszącym zawsze tam, gdzie nie trzeba. Choć kto mógłby ich za to winić? Zadaniem Jagody okazuje się wszak pomoc w złamaniu bardzo wyjątkowej klątwy, aktywującej się co roku i odbierającej życie osobom związanym z pewną głośną sprawą sprzed lat. Nie dość zatem, że rzecz jest dość pilna, to dodatkowo całkiem znana w bardzo wielu kręgach, a to prowadzi do nadmiernego zainteresowania naszą specjalistką, zwłaszcza ze strony osób, które węszą w zdecydowanie złym celu. Zobowiązanie pozostaje jednak zobowiązaniem i Jagoda nie może złamać raz danego słowa – choć niebezpieczeństwo wydaje się tak wielkie, że Caleb Blythe sam ją z niej w pewnym momencie zwalnia. Ale Jagoda siedzi już we wszystkim po uszy – i nie zamierza odpuszczać, jak to ona! Czy jednak nie okaże się, że złapała się za coś, co ją przerasta? Na pewno sądzi tak głowa rodu Wilczków, Joanna, przed którą trzęsie się pół magicznego świata...

Zaklęcie dla czarownika wiedzie nas do magicznej Anglii, pięknego, choć skażonego złem Rainharbour i Donlonu, zaklętej części Londynu. Magda Kubasiewicz tworzy dla nas kolejną enklawę, świat ukryty przed oczyma zwykłych śmiertelników, a jednak wyraźny i namacalny nie tylko dla tych, którzy znają stolicę nad Tamizą. Absolutnie urzekło mnie zaklęte Tower i jego opiekunka, a przecież to zaledwie mały wycinek świata odkrywanego przed czytelnikiem. Przepełnia go strach, groza, panika i poczucie narastającego zagrożenia – bo klątwa nie tylko uderzy już zaraz, ale także w ludzi, stających się coraz bliżsi nie tylko naszej bohaterce, ale i nam. Nowe postaci w kręgu Jagody są bowiem napisane tak, że – niestety – przywiązujemy się do nich od razu i nie ze względu na to, że są sympatyczne czy miłe!

Zaklęcie dla czarownika to (chyba) ostatni tom serii o Wilczej Jagodzie (czego bardzo żałuję), ale jest to bardzo udane zwieńczenie drogi, którą obserwowaliśmy od Kołysanki dla czarownicy. Jagoda odnajduje swoją ścieżkę, zyskuje szacunek i przyjaciół, wreszcie wyraźnie pojmuje swoje priorytety. Mam cichą nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję się z nią spotkać, bo nie wyobrażam sobie pożegnania na zawsze.

Magdalena Kubasiewicz, Zaklęcie dla czarownika, wyd. SQN, Kraków 2023.

piątek, 31 maja 2024

Finowie, kiwi i tajemnice

W maleńkim miasteczku, gdzie największymi atrakcjami są nieokreślony kopiec i stodoła będąca pomnikiem przyrody, na ogół bywa straszliwie nudno. Nie ma nawet żadnego dyskontu, w którym powracająca wnuczka marnotrawna mogłaby się na spokojnie zatrudnić, bo przecież jeść trzeba, a emerytura babci nie wystarczy na dwie osoby! W dodatku każdy zna każdego, a nie wiedzieć czemu w kierunku naszej bohaterki, Sławy, kierowane są spojrzenia pełne... współczucia? No tak, na pewno wszyscy już wiedzą, jakim to życiowym przegrywem się okazała... Dobrze chociaż, że na miejscu jest przyjaciel, na którego od dzieciństwa może liczyć – w końcu wspólne siedzenie na nocnikach zobowiązuje! Bambi – równie uroczy jak jego przezwisko – odziedziczył właśnie zaskakująco dobrze prosperujący sklepik z pamiątkami, potrafi nie tylko przegadać kiboli i skłonić ich do założenia mulinowych bransoletek przyjaźni, ale także przywrócić człowiekowi chęć do życia. Mimochodem.

Ktoś taki okaże się Sławie wręcz niezbędny, bo oto stanie przed największą zagadką swojego życia. Ba, żeby tylko swojego! We wszystko wydają się być uwikłane nie tylko sąsiedzkie babcie, ale i ich wnuczęta oraz wielkie krwiożercze kiwi. Także Finowie, nie zapominajmy o Finach, bo przecież akcja rozgrywa się w dzielnicy fińskich domków, w tle pojawiają się przyzwania demonów (dla niepoznaki zwane językiem fińskim), w przeszłości jedna pani z jednym Finem, a nad Starym Deszcznem jaśnieje zorza polarna! W sabat! O co w tym wszystkim chodzi? I właściwie dlaczego chodnik okazuje się szalenie elokwentny?

Przyznam, że dopóki nie przeczytałam opisu na okładce, byłam przekonana, że Kiśl oszalał i przeniósł akcję swoich książek do Finlandii! Nie żebym miała coś przeciwko Finlandii, ale wydawało mi się to raczej dosyć nietypowe. Okazało się jednak, że chodzi o fińskie domki (ewidentnie rozrzucone po całej Polsce), a klasyczny Ałtorkowy pierdolec znowu robi kipisz na rodzimym podwórku – co szczerze uwielbiam! Bohaterowie Marty są jak zwykle postrzeleni i straszliwie chciałoby się mieć ich w gronie przyjaciół. Zdecydowanie pragnęlibyśmy też pomóc im w nietypowych perypetiach, więc z zapamiętaniem śledzimy ich poczynania i kibicujemy próbom rozwiązania tajemnic wydających się kumulować w fińskiej dzielnicy – na czele z tą, dlaczego jedna z babć namiętnie klnie w tym barbarzyńskim języku! Zazdrościmy im magii i przygód, które przeżywają, a jednocześnie cieszymy się, że to nie my musimy stawić czoła ich problemom i dokonywać ich wyborów. Są tuż obok nas – na wyciągniecie ręki.

Marta Kisiel po raz kolejny udowadnia bowiem, że potrafi stworzyć postaci, które są absolutnie prawdziwe, że choć bawi do łez – uczy nas czegoś na temat egoizmu, dobrych chęci i prawdziwie trudnych sytuacji. Choć Mała draka jest nieco bardziej rozrywkowa niż druga i trzecia część cyklu o siostrach Bolesnych, miałam bardzo silne skojarzenia właśnie z nimi. Zabawne, a jednak pouczające i sprawiające, że po zamknięciu książki siedzę nad nią jeszcze przez chwilę i myślę...

Marta Kisiel, Mała draka w fińskiej dzielnicy, wyd. Mięta, Warszawa 2024.

I jeszcze zawinięty z fejsowego profilu Marty mem - nic dodać, nic ująć!


sobota, 18 maja 2024

(Nie)ludzkie problemy

Jaki kraj kojarzy się bardziej z elfami i starymi rodami arystokratycznymi niż Wielka Brytania? To w końcu tam mieszka najbardziej znana rodzina królewska na świecie i wydają się obowiązywać te dziwne, archaiczne zasady, które niektórych śmieszą, a innych intrygują. Rozległe wrzosowiska, tajemnicze puszcze i kamienie, a nawet miasta, istniejące od początku naszej ery... a przecież doskonale wiemy, że rozmaite ludy mieszkały tam już wcześniej. Wszystko to czasami ukryte jest w nieprzeniknionej mgle... Nic dziwnego, że Brytania i Londyn wydają się najlepszą miejscówką, jaką można by sobie wyobrazić na opowieść o zdradzie, nadziei i walkach o wpływy między starymi rodami.

A te były niegdyś wyjątkowo zaciekłe. Doprowadziło to do drastycznego zmniejszenia populacji młodych elfów i konieczności zawierania wymuszonych sojuszy, gdyż inaczej rasa mogłaby wymrzeć. Nie pomaga fakt, że ludzie spoglądają na szpiczastouchych z niechęcia i brakiem zaufania – w końcu nikt nie lubi, by mu przypominano o własnej śmiertelności i braku pewnych przywilejów. Napięcia tylko stale narastają, a każda luźno rzucona uwaga może doprowadzić do zamieszek – zdawałoby się, że niepożądanych, a przecież są i tacy, którzy mogliby na nich coś ugrać.

Między rasowymi napięciami i zakulisowymi starciami trzeba lawirować wyjątkowo umiejętnie. Nic zatem dziwnego, że służby specjalne nie wybierają do rozbrojenia tej sytuacji byle kogo – choć czasami wybory te mogą wydawać się nieco kontrowersyjne. Młoda Arianrhod wydaje się jednak kandydatką idealną – nie motywuje jej poświęcenie dla kraju i korony, ale chęć zemsty i pokazania, ile jest warta. Choć ze względu na powiązania rodzinne nie powinna się angażować w tak skomplikowane układy, paradoksalnie okazuje się, że to właśnie one przemawiają na jej korzyść i mogą jej dać tę rzadką okazję na zrealizowanie własnych pragnień. Jednak przeciwnicy nie są w ciemię bici i doskonale wiedzą, że coś tutaj nie do końca pasuje. Czy Arianrhod uda się osiągnąć swoje cele? A co ważniejsze – czy przetrwa?

Powiem Wam szczerze: niewiele mnie to interesuje. Dawno się tak nie umęczyłam przy czytaniu pozycji urban fantasy. A przecież punkt wyjścia naprawdę wydawał mi się bardzo obiecujący! Owszem, czytelnik zostaje od razu rzucony na głęboką wodę spisków i koligacji rodzinnych, ale to dość częsty przypadek – zwłaszcza w tym gatunku. Przecież potem wszystko się wyjaśni... No właśnie... tylko że nie. W Elfach Londynu rozmaite powiązania i niektóre zasady funkcjonowania świata pozostają niejasne prawie do ostatniej strony (a może mi się tylko tak wydaje, bo kompletnie mnie nie interesują). Postaci są tak nudne i bezbarwne (z bardzo nielicznymi wyjątkami), że myliły mi się do samego końca, a sprawy nie ułatwiał fakt, że niektóre nazwy i imiona są do siebie podobne. Owszem, na początku książki zamieszczono drzewo genealogiczne i niewielki spis bohaterów, jednak kiedy musisz się do niego odwoływać już pod koniec powieści, nie świadczy to o niczym dobrym. Są w dodatku tak niesympatyczni, że jest mi bardzo wszystko jedno, co się z nimi stanie – najlepiej, by zginęli w męczarniach. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że trafiłam na środkową część cyklu, ale nie, to pierwszy tom. No cóż, po drugi na pewno nie sięgnę.

Szkoda, bo sam pomysł miał potencjał. Oczywiście, doceniam to, że autorka chciała nam wszystko raczej pokazać, a nie wyjaśnić, ale w przypadku UF odrobina ekspozycji byłaby jednak wskazana. Cóż poradzić, w tym przypadku elfy i Londyn nie stanowią jednak dobrego połączenia.

Marta Dziok-Kaczyńska (Riennahera), Elfy Londynu, wyd. Uroboros, Warszawa 2023.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Mrozy, bogowie i lelenie

Kiedy wydawałoby się, że wszystkie problemy Jagi i Mszczuja zostały rozwiązane, a szeptucha musi się uporać już tylko z upierdliwym Swarożycem i jego misją, rzeczy zaczynają się komplikować. Jak zwykle. Zbliżają się Szczodre Gody, które wcale nie są takim radosnym wydarzeniem, jak u nas Boże Narodzenie. Szczodra Noc jest nasycona magią, lepiej zatem spędzać ją z rodziną w czterech ścianach, przy pysznej kolacji, a nie szlajać się po obejściu lub – co gorsza – okolicznych lasach. Co jednak zrobić, jeśli jest się szeptuchą, nie ma się mnóstwa forsy, a ostatnie zapasy drewna ktoś bezwstydnie po prostu ukradł? Jasne, można ruszyć na dom zuchwalca i zrobić mu z wiadomo czego jesień średniowiecza, ale to nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza gdy nie ma się dowodów prócz naprawdę silnego przeczucia?

Dodatkowo mąż nie potrafi odmówić najbardziej upierdliwej babci we wsi, a w pobliżu krąży Swarożyc i zawraca cztery litery swoimi wymaganiami i zadaniem. Jednak nawet on wydaje się czegoś obawiać, a to coś przybyło wraz z mrozem, śniegiem, wilczymi zombie i stworami, powiedzmy, neandertalczykowatokształtnymi. Dotychczas Jaga miała szczęście do różnych układów, mogących się przyczynić do ostatecznego sukcesu i ocalenia mieszkańców Bielin, ale teraz wydaje się, że do małej wioski w świętokrzyskim zawitało naprawdę zbyt wiele! A jakby nie miała za dużo na głowie, musi się również zaopiekować pudelkiem przyjaciółki, na którego Bronka nie może już patrzeć – bo nigdy nie wiadomo, co takiemu pieszczochowi kryje się pod sierścią i czy zwierzaki naprawdę mówią w tę jedną noc!

Ciąg dalszy historii Jagi, opowiadanej teoretycznie Gosławie, a tak naprawdę nam wszystkim, znowu wciąga czytelnika w zaczarowany świat, w którym panują pogańscy słowiańscy bogowie, pewne rzeczy zostały przepowiedziane, a mieszanie spraw śmiertelnych i boskich nikomu nie wychodzi na zdrowie. Podoba mi się wątek zimowego gościa, sprawia, że trochę inaczej patrzy się na tego zażywnego starszego pana, popularnego w grudniu nie tylko wśród dzieci. Jaga i Mszczuj jak zwykle bawią niemal do łez, kiedy próbują wystrychnąć na dutka zarówno przeciwników, jak i czasami siebie nawzajem, a przecież mają tak wiele do przezwyciężenia, poczynając od swojego nietypowego małżeństwa. Przeczytałam tę książkę w jedno niedzielne popołudnie, bo to miła i lekka lektura.

Przeszkadza mi jednak coś, o czym wspominałam tu już wcześniej - zadanie Swarożyca znowu jest raptem gdzieś tam w tle, owszem, są z nim związane ze dwie, trzy sceny, ale generalnie coraz bardziej mam wrażenie, że tak już będzie, bo bóg musi się opiekować Jarogniewą, a kiedy już przyjdzie nam przeczytać o Nawii, zakończy to tę część cyklu Kwiatu Paproci. Przyznam, że trochę mnie to drażni. Ale może dzieje się tak dlatego, że bardzo ciekawi mnie, co takiego knuje Swarożyc? Smuci także fakt, iż wiem, jak skończy się to, co sprawia w tej chwili Jadze tak wielką radość, choć i wzbudza w niej lęk, a co jest właściwie podkreślone już od samego początku. Trochę mi to przeszkadzało, ale ja naprawdę nie lubię spoilerów.

Zaglądam do poprzedniej recenzji i wychodzi mi, że czekaliśmy na Mszczuja dwa lata – to i dużo, i mało, zważywszy na zawirowania życiowe autorki i to, że równocześnie powstaje też seria dla dzieciaków (o której też tu kiedyś napiszę, bo jest bardzo urocza). Jednak naprawdę dobrze świadczy o tym świecie fakt, że pamiętałam, co się wydarzyło wcześniej, nie potrzebowałam wracać do poprzedniej książki, czytać streszczeń – to historia niby z gatunku takich banalnych, a jednak zostaje gdzieś tam w tyle głowy... i potem czytelnik czeka na ciąg dalszy. Bo tak właśnie jest – z przyjemnością zaczekam na ten ciąg dalszy, na Jagę i Mszczuja, na to, że może ktoś w końcu kopnie Swarożyca w cztery litery... I ciekawe, czy wtedy też będę miała taki dysonans poznawczy – nie ma to jak czytać książkę, której akcja dzieje się w trzaskające mrozy, gdy za oknem kwitnie bez, a temperatury w kwietniu są podobnież rekordowe...

Katarzyna Berenika Miszczuk, Mszczuj, wyd. Mięta, Warszawa 2024.

niedziela, 25 lutego 2024

Oni mają smoki!

Już po przeczytaniu pierwszej części Necroveta bardzo chciałam, żeby powstała kontynuacja. Jak widać – czasami rzeczywiście zdarza się sytuacja z cyklu „Mówisz i masz”, a z okładki Metod leczenia drakonidów spogląda na nas tatzelwurm. Tak, tak, ten przyjemniaczek też przewinie się przez życie naszych bohaterów.

W lecznicy bez zmian – Rysiek wymaga regularnych zabiegów, kotki przybywają na zabieg jajeczny, czasami wpadnie elf z nazbyt żarłocznymi papugami... Jedno nieistotne z pozoru wezwanie może okazać się nader interesujące i skończyć eksmisją pewnego drakonida. W okolicy z wolna zaczynają się pojawiać właśnie... smoki! Choć mogłoby się wydawać, że rzecz powinna być pożądana, to jednak zbyt wiele gadzin w pobliżu może oznaczać nieliche kłopoty – a fakt, że zbierają skarby, to najmniejszy z nich. Nie chcecie bowiem dowiedzieć się, jak pachnie ich kał, a czego organoleptycznie doświadcza przybrana mama wiwerny Jagódki – i jej mąż, który zwekslował się na kanapę.

Jakby poród centaurydy i zjadający się nawzajem pacjenci nie byli jedynym zmartwieniem Izy, Florki i Bastiana, w lecznicy pojawia się też dawna pracownica konkurencyjnej kliniki. Czy ma coś wspólnego z nietolerancyjnym podejściem co poniektórych czy po prostu jest... lekko problematyczna? A może sęk tkwi w tym, że nie ona zaczyna tu mącić... Sytuacji absolutnie nie poprawia przepowiednia kota – familiarusa wiedźmy, którego duma została śmiertelnie zraniona. Co tu się właściwie dzieje?

Kolejna wizyta w magicznym gabinecie weterynaryjnym to znowu solidna porcja śmiechu, ale też i gniewu. Nie trzeba leczyć zwierząt nietypowych, żeby wiedzieć, że niektórym ludziom nie powinno się powierzać, nawet pchły, a autorka jeszcze o tym przypomina – i dobrze! Pod warstwą zabawnych perypetii Joanna Gajzler ukrywa też pytania o sens hodowli pewnych ras (ponownie – i bardzo dobrze!) i to, jak właściwie jest z tą naszą tolerancją. Lubię książki, które nie dość, że dostarczają mi mnóstwo rozrywki, to jeszcze skłaniają do przemyśleń, a seria Necrovet właśnie taka jest.

I wiecie co? I znowu nie mogę się doczekać dalszego ciągu! Chcę wiedzieć, jak rozwinie się relacja naszych techników, chcę wiedzieć, jakie stworzenie – po Bździągwie i Kreplu – przyjdzie im teraz ratować. Chcę się wzruszyć, zaśmiać i pomyśleć, a wszystko to dzięki lekkiej klawiaturze autorki. Jak to kiedyś wrzeszczał Kylo Ren – „MOOOORE!”.

Joanna W. Gajzler, Necrovet. Metody leczenia drakonidów, wyd. SQN, Kraków 2023.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

Infernalne sprawy

Jestem trochę jak inżynier Mamoń, lubię to, co już znam, najbardziej „bezpiecznie” mi zatem w gronie znanych autorów i czytania pewnych rzeczy po raz n-ty. Jednak Wojtek Sedeńko, wystawiający się m.in. na lubelskim StarFeście, ma potężne skille reklamowe i zaproponował mi trochę urban fantasy ukraińskiej, a konkretnie Lazarusa Switłany Taratorinej. W sumie czemu nie, pomyślałam, i tak oto niedawno zabrałam się za książkę, której akcja rozgrywa się w alternatywnym Kijowie 1913 r.

Oto doświadczony detektyw Oleksandr Petrowycz Tiuryn, bawiący przypadkiem w mieście, zostaje zaproszony przez miejskie władze do rozwiązania zagadki kryminalnej, mającej potencjał tej zapałki, od której staną w ogniu nawarstwiające przez lata, a może i stulecia skomplikowane stosunki ludzko-infernalne. Mieszkający pośród wodników chłopiec zostaje znaleziony z rozprutym brzuchem, a teren, gdzie znajdowało się ciało, zamieszkują jedynie odmieńcy. Nic jednak nie jest tak oczywiste, jakby się wydawało, a przygoda na Wyspie Truchanowskiej poważnie wpłynie na dalszy los Tiuryna. Choć nienawidził Kijowa ze względów rodzinnych, nagle musi w nim pozostać, gdyż tylko tutaj mieszka lekarz mogący wykonywać niezbędne dla jego życia zabiegi. Kolejne szalone wydarzenia wstrząsające miastem prowadzą detektywa nie tylko do odkrycia szalonych wyznawców bóstwa infernalnych, Żmija, ale i do pewnych tajemnic jego ojca, który porzucił rodzinę dla nieludzi, kiedy Oleksandr był jeszcze młody.

Bardzo lubię książki, których akcja rozgrywa się w carskiej Rosji, mają jakiś ten swój nieuchwytny urok. Od lat wielbię przygody Erasta Piotrowicza Fandorina, tym bardziej iż wątek kryminalny powieści Akunina jest doprawdyż pierwszorzędny. Chyba właśnie to przekonało mnie ostatecznie do kupienia Lazarusa i, szczerze pisząc, szalenie mnie to cieszy. Switłana Taratorina wykreowała bowiem świat iście fantastyczny, w którym co prawda mamy setting typowy dla urban fantasy, jednak istoty magiczne w jej powieści, infernalni, to przede wszystkim stworzenia inspirowane mitologią i opowieściami słowiańskimi, a to znowu nie zdarzało się jeszcze niedawno tak często. Warstwie kryminalnej również nie mogę niczego zarzucić, kolejne sprawy są wprawdzie teoretycznie samodzielnymi zagadkami, konsekwentnie prowadzą jednak ku tematowi przewodniemu całej powieści, a rozwiązanie problemów trapiących mieszkańców Kijowa nie jest wyciągnięte z kapelusza i bardzo mnie satysfakcjonuje.

I wreszcie bohaterowie! Są z krwi i kości, ludzcy i (nie)ludzcy, dobrzy i źli. Każdy ma wiarygodną motywację, każdy konsekwentnie dąży do wytyczonego celu. Nie mam tam postaci bladych, jednowymiarowych (no dobrze, poza panną Ives, zbyt doskonałą, by pozyskać moją sympatię), razem tworzą fascynujący świat alternatywnego Kijowa. Świat, który pewnie za chwilę ulegnie przekształceniu ze względu na odległe Bałkany. Świat, do którego bardzo chętnie powrócę.

Switłana Taratorina, Lazarus, tłum. Iwona Czapla, wyd. Stalker Books, Olsztyn 2023.