Nie ma Supernaturala,
trzeba oglądać coś nowego. Wprawdzie od jakiegoś czasu robię sobie rewatch Babylonu 5 oraz wszystkiego z Peterem
Cushingiem, na czym tylko uda mi się łapy położyć (a łatwe to nie jest), ale
czasami człowiek pragnie zapoznać się z tzw. „nowościami na rynku”. Już dawno
miałam się zabrać za Lucyfera, jednak
do tej pory jakoś brakowało mi ochoty. Ale na hiatusie wszystko ryba, więc w
końcu obejrzałam. I wiecie co? I nie rozumiem zachwytów.
Serial oparty jest na serii komiksów autorstwa Mike’a
Careya, którego wielce poważam. Główny bohater pojawił się po raz pierwszy
jednak zupełnie gdzie indziej – w naprawdę kultowym tytule Neila Gaimana – Sandman. Jako postać jest ciekawy – archanioł
znudzony Piekłem, który postanawia odkryć ludzkość, a przy okazji nieco się
zabawić. Twórcy inspirowali się, rzecz jasna, Rajem utraconym i zrobili to wybitnie udanie. Komiksy odniosły
sukces, postać protagonisty jest wybitnie ciekawa, elementy Urban Fantasy
obecnie w modzie… Cóż zatem może pójść źle?
„We play safe. Most of us do, most of the time...
but Lucifer doesn't know the meaning of safe, and he never bothers to look down
at the tramlines. He goes wherever the hell he likes, picks his fights where he
finds them and generally wins... following [his] own will and [his] own
instincts to the very end of the line, no matter what the obstacles are star.”
Tak Mike Carey pokrótce scharakteryzował swojego bohatera i
nie da się ukryć, że całkiem nieźle to pasuje również do kreacji serialowej. Lucifer
Morningstar ma konwenanse głęboko gdzieś, robi to, na co ma ochotę i nie
obchodzą go konsekwencje… Brzmi jak świetny kandydat na serialową gwiazdę?
Zgadza się, brzmi. I nie tylko brzmi – zostało wykorzystane już dobre kilka
razy, na czele z The Mentalist, gdzie
Patrick Jane jest dokładnie takim samym typem postaci, którą ma się ochotę
udusić już po pięciu minutach na ekranie.
Nieprzypadkowo przywołuję tu Jane’a, jako że i Lucyfer należy do seriali, w których
biedna pani policjant dostaje do pomocy cywila, którego nie znosi, a którego
talenty zaczyna doceniać… Powstaje między nimi napięcie, widzowie obgryzają pazury
i zadają sobie pytanie „Prześpią się czy nie?”, a prowadzi to zazwyczaj do
jedynego możliwego wyjścia. Przyznam szczerze, że nie dooglądałam Mentalisty, ponieważ motyw z Red Johnem
i jego wymykaniem się sprawiedliwości znudził mnie śmiertelnie i w pewnym
momencie naprawdę nie interesowało mnie, czy Jane go złapie czy nie, więc nie
wiem, jak ten schemat sprawdził się w przypadku Jane’a i Lisbon, ale na usta
ciśnie się tutaj kolejny przykład: Castle i Beckett – chyba najbardziej
sztandarowa para takiego schematu. I nie mówię, że jest to złe, akurat Castle radził sobie z tym całkiem nieźle
(nie jestem na bieżąco, niestety, więc nie wiem, co się tam teraz dzieje), ale
przy pierwszym tego typu dylemacie człowiek się przejmował – parą byli Mulder i
Scully, przynajmniej dla mnie. Potem już tylko się uśmiecha. Potem wznosi oczy
do nieba i to jest dla mnie przypadek pana Morningstara, ponieważ od samego
początku widzowi pokazuje się paluszkiem – „Patrz, patrz, jak oni się
przyciągają, jaka tam jest chemia. Nie jesteś ciekawa, kiedy wylądują w łóżku?”
Nie jestem. Bo dla mnie tej chemii nie ma. Jest schemat. Jest przymus – nieomal
jak w przypadku Padme i Anakina Skywalkera – chemii było tam jeszcze mniej, a
zejść się, biedactwa, musieli.
Lucifer nie jest postacią ciekawą, niestety. Playboy i
utracjusz, zaciekawiony ludzkością, znudzony Piekłem – to naprawdę dałoby się
wygrać w całkiem niezły sposób, jednak dla mnie coś tutaj nie kliknęło. Owszem,
na razie ciekawym zwrotem akcji było „uśmiertelnikowanie” postaci przynajmniej
na czas postrzału, ale to wszystko, co mnie zaciekawiło w związku z naszym
bohaterem. Drażni mnie jego… wszystko. Nachalny akcent (tak, wiem, że aktor jest
Walijczykiem… ale czy mnie się wydaje, czy jednak ten akcent jest nieco
podkręcony), usilna potrzeba bycia cool.
Nie, po prostu nie kupuję tego bohatera. Dużo bardziej podoba mi się Chloe
Decker, choć tutaj mamy do czynienia z kolejnym schematem. Zresztą, ja jej tak
bardzo serdecznie współczuję, bo Rick Castle przynajmniej miał ten swój urok
wiecznego chłopca. Lucifer Morningstar jest wyjątkowo wkurwiającym facetem i
głęboko ją podziwiam za to, że jeszcze nie wypróbowała tej jego
nieśmiertelności raz a dobrze. Nie tylko postrzałem w nogę.
Nie powiem, bawi mnie serdecznie, kiedy Lucifer się
przedstawia i nikt mu nie wierzy. Po pierwsze – wiadomo, po drugie – to kultura
amerykańska, tam gwiazdy nazywają dziecko North West i nikt się nie dziwi.
Lucifer Morningstar to zaledwie wyższy poziom abstrakcji (a przecież i kilku
biskupów we wczesnym średniowieczu to znamienite imię nosiło). Mówienie o
ludziach per „śmiertelnicy” i odnoszenie się do Boga jako do ojca też bywa urocze,
w końcu szpitale psychiatryczne pełne są takich przypadków, a jeśli masz sporo
pieniędzy, to nie jesteś wariatem, jesteś po prostu ekscentryczny. Nawet jeśli
robisz cuda „przysługami”, panienki lecą na Ciebie niczym na Toma Hiddlestona
(akcent!), a ludzie wyznają ci największe sekrety. Dlatego jestem ciekawa, jak
rozplączą wahania Chloe i w jakim kierunku pójdzie ta jej próba rozwikłania
zagadki. Nie miałabym wątpliwości, gdyby było to klasyczne Urban Fantasy, Lucyfer to jednak mieszanka kryminału,
komedii i odrobiny UF, więc zupełnie nie wiem, gdzie jestem. I przyznam
szczerze, że wstawki z Mazikeen i Amenadielem raczej mnie niecierpliwią niż ciekawią.
Gdzieś próbowano znaleźć ten złoty środek i moim zdaniem go nie znaleziono.
Świat się kończy, skoro taka scena nie wywołuje u mnie nawet najmniejszego drżenia serduszka.
Z ekranizacją komiksu dużo lepiej poradzili sobie twórcy Constantine’a – tam klimat był niemal
żywcem przeniesiony z kart Hellblazera.
Tutaj… mamy opowieść zaledwie „na motywach”. Pewnie, niełatwo taką oniryczną
historię przenieść na mały ekran, zmieniono zatem założenia i w rezultacie
powstał serial kryminalny, jeden z wielu, ot, z modnymi obecnie wstawkami UF
(może ktoś spojrzał na sukces SPNa?). Pewnie obejrzę jeszcze kilka odcinków,
ale to głównie dla cudownej doktor Martin, którą kocham miłością szczerą i
prawdziwą. Cała reszta bohaterów wkurza mnie niemiłosiernie. Ale za to muzyka
jest całkiem niezła.
Lucifer, wyst. T. Ellis, L, German, K. Alejandro,
R. Harris, prod. J. Bruckheimer, USA 2016.
Komiks był świetny,min dlatego,że Lucyfer był kimś naprawdę groźnym -sceny z plagą krwotoczną na książkach przejmują dreszczem.A tu zobaczyłam trailer i już mi się nie podoba.Aktor jakiś taki.. przed wojną na ten typ mówili fryzjerczyk? Komiksowy Lucyfer był blondynem,zaczęłam rozumieć tych wszystkich fanów,którzy się czepiali,że Constantine był blondynem i miał płaszcz.Mnie się film "Constanine" bardzo podobał ze względu na klimat.
OdpowiedzUsuńO,mnie też Mentalista wkurzał!
A dlaczego Lucyfer miałby jakiejś policjantce pomagać i przedstawiać każdemu jak kretyn?
...w przypadku Padme i Anakina Skywalkera – chemii było tam jeszcze mniej, a zejść się, biedactwa musieli - oj ,nie było tam chemii, oj nie!
Fajna recenzja!
Chomik
Oooo - fryzjerczyk - doskonałe określenie!!!!
UsuńA do mnie ta recenzja nie trafia. Nie wiem czy autorka ma jakiś kompleks, skoro wszystko nie pasuje jej w tej męskiej postaci, nawet akcent człowieka, który gra główną rolę. Śmiem twierdzić, że diabeł nie chciałby przybrać postaci starca o przeoranej zmarszczkami twarzy, najlepiej bezdomnego i bez pieniędzy. Myślę, że tak jak w serialu byłby raczej skłonny trwonić pieniądze, przyciągać wyglądem - innymi słowy chciałby kusić. Jak dla mnie pasuje tu dużo. To diabeł! Wybujałe ego, niekiedy pycha, ekscentryczność, do tego cięte riposty i elokwentne wypowiedzi. Jeśli chcę pooglądać coś paranormalnego, ''strasznego'' i krwawego, włączę niskobudżetowy horror, nie Lucyfera.
OdpowiedzUsuńNiekoniecznie starca :) Problem polega raczej na tym, że człowiek sobie zawsze wyobraża kogoś, a potem... a potem ciężko temu dorównać.
UsuńNic nie poradzę na to, że Ellis dla mnie przeszarżowuje... a koncepcja przerobienia komiksu na procedural ewidentnie jest wynikiem mody.
Cieszę się jednak, że ludziom się podoba :) Mnie jednak do gustu nie przypadł i stąd ta recenzja :)