Uwaga: spoilery!
Uwielbiam
uniwersum Marvela od momentu, kiedy wydawnictwo TM-Semic wydało pierwszy numer Spider-Mana. Mieliśmy z bratem spore
kolekcje, dzisiaj już rozproszone po galaktyce, ale umiłowanie do superbohaterów
w trykotach pozostało mi do dzisiaj. MCU to dla mnie zatem prawdziwa
przyjemność, zwłaszcza że zaskakująco, konkretne filmy odpowiadają moim
superbohaterskim preferencjom również wykonaniem i tak jak nigdy nie mogłam się
przekonać do takiego Kapitana Ameryki jako postaci, tak również Chris Evans z
tarczą mnie nie powala, choć przyznaję, jest na kim oko zawiesić. W tej chwili
uwielbieniem darzę zwłaszcza Doctora
Strange (pan doktor jest obok X-Menów oraz Sersi z Inhumans moją
najulubieńsza postacią Marvela od lat 90. i cieszę się, że filmu nie zepsuto)
oraz Czarną panterę, choć i pierwsi Avengersi bawią mnie jako film czysto
popcornowy. Z drugiej strony, Czas
Ultrona to ewidentnie film na raz.
Tym, co mnie
zwłaszcza zachwyca w MCU, jest spójność wewnętrzna wszystkich opowieści,
dodatkowo tworzona przez sławetne sceny po napisach. Z jednej strony wszystko
łączy się w jedną całość, prowadzącą do ekranizacji tego lub tamtego
crossovera, z drugiej jednak jeśli opuścisz jedną z premier, właściwie nie
przeszkadza ci to tak bardzo w zorientowaniu się w sytuacji. Przyznaję,
przegapiłam Ant-Mana i jakoś mi się
nie śpieszy, by to nadrobić, mam też dziwne wrażenie, że nigdy nie zmusiłam się
do obejrzenia Winter Soldier. Teraz,
od momentu wprowadzenia Kamieni Nieskończoności w Strażnikach galaktyki, wszystkie opowieści prowadziły do kolejnego
wielkiego storyarca marvelowego świata: Infinity War.
Ostrzyłam sobie
na ten film zęby już od dawna, tym bardziej klęłam w żywy kamień, że premiera
miała miejsce podczas mojego wyjazdu i modliłam się, żeby nikt mi mniej lub
bardziej filmu nie zespoilerował. Jasne, człowiek mniej więcej wie, czego się
spodziewać, ale to wszystko, co po drodze, też sprawia przyjemność. Dotarłam
zatem w końcu do kina i… mam mieszane uczucia.
Zetknięcie się Pajączka z Doktorem Dziwago to jeden z najfajniejszych momentów filmu.
Przede wszystkim
cała fabuła jest kompletnie przewidywalna, a najbardziej widać to, kiedy Thanos
staje przed swoją próbą zdobycia Kamienia Duszy. Moment, w którym powiedziane
zostaje, że musi zabić tego, kogo kocha, człowiek kwituje wzruszeniem ramion,
bo już dawno domyślił się, kto nim się okaże. Przyznaję, że zastanawia mnie
teraz jedynie, czy prośba Gamory skierowana do Star Lorda, dotyczyła właśnie
tego (jeśli znała mapę prowadzącą do tego świata, mogła też co nieco o próbie
usłyszeć), czy też będzie coś jeszcze (patrząc na kolejne sceny, liczę na to
drugie). Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że pozostałe odsłony MCU były
wyjątkowo oryginalne i zaskakiwały rozwiązaniami, ale łapka w górę, kto
spodziewał się grootowego poświęcenia w Strażnikach
galaktyki. To nie chodzi o zakończenie, ale o sposób, w jaki do niego się
dochodzi. Tutaj sytuacja z Gamorą stanowi tylko początek, identycznie jest w
momencie, gdy Mantiss odczytuje uczucia Thanosa i już wiadomo, że cały genialny
plan w piz….u. Albo i nie, ale o tym za chwilę.
Co za czasy nastały! Strażnicy galaktyki mnie nie ruszają!
Przewidywalność
psuje też, niestety, chwile, mające pewien potencjał na wzruszające, jak choćby
w przypadku Visiona i Scarlet Witch. Wanda musząca zniszczyć swojego
ukochanego, by uratować wszechświat to ten dylemat, który fani lubią
najbardziej – bo w gruncie rzeczy tutaj najłatwiej zasiać nutkę niepewności – będzie
w stanie czy nie? Zwłaszcza jeśli chodzi o postać taką jak Scarlet Witch, w
pewnych odsłonach marvelowego świata będącą najbardziej niebezpieczną żyjącą
istotą (i tak, nie mogę odżałować tego, że tutaj nie jest w żaden sposób
spokrewniona z Magneto, ale wiadomo, prawa licencyjne…). Tak więc mamy wielkie
bum, Wanda poświęca swoje uczucia dla ocalenia świata, publika oddycha z ulgą,
bo w ten sposób Thanos nie zdobędzie kompletu, ale… No właśnie, osoba
pamiętająca, że przecież chwilę wcześniej otrzymał od Strange’a Kamień Czasu,
doskonale wie, co się wydarzy.
No jest to jedna z moich ulubionych marvelowskich par.
Pamiętam, jak
mówiono, że w Infinity War odbędzie
się prawdziwa rzeź superbohaterów i patrząc na sam początek, kiedy łomot
dostaje Thor, a Loki… sami wiecie, człowiek spodziewa się porządnej dawki
niszczenia psychiki. Tymczasem pomijając owo wprowadzenie i wspomnianą Gamorę, tych
ofiar jakoś tak niewiele jest, superbohaterowie potrafią się obronić, choć czasami
wymaga to sporego wysiłku, jak choćby w przypadku Strange’a, Iron Mana i
Spideya w kosmosie. Przyznam, że byłam bardzo rozczarowana, kiedy okazało się,
że Drax i Mantiss po zetknięciu się z Thanosem u Kolekcjonera jednak żyją.
Gdzie ten brutalny zbrodzień? Odrobinę wysiłku widać już w tej końcowej bitwie
i ma się nadzieję, że kogoś zaraz diabli wezmą, tymczasem… Tymczasem poza
Visionem wszyscy mają plot armor gruby jak biceps Colossusa i trzeba samej
końcówki, tego mitycznego pstryknięcia palcami przez Thanosa, by ta rzeź się
wreszcie dokonała. Nie wiem, może ja nienormalna jestem (choć mój psychiatra
tego nie potwierdza), ale naprawdę wolałabym, żeby te wszystkie śmierci były
tymi w walce, żebyśmy mieli choćby odrobinę czasu na żałobę – a nie obserwowali
kolejne postaci zmieniające się w pył, kwitując to wzruszeniem ramion, bo teraz
człowieka zaledwie ciekawi, kto jeszcze.
W dodatku, jeśli
się dobrze zastanowić, coś podpowiada, że jest to kompletnie tymczasowe.
Pamiętacie, jak Doctor Strange wspomniał, że jest tylko jedna opcja, w której
wygrywają? Myślicie, że nie zwróciłby uwagi na możliwy wyskok Star Lorda?
Oczywiście, że nie. A zatem oddanie Kamienia Czasu Thanosowi i ocalenie
Tony’ego Starka było kluczowe, zwłaszcza jeśli pamięta się słowa o tym, że
Stephen poświęci każdego, by ratować wszechświat. Czyli wszechświat jest do
uratowania i wszyscy mają szansę powrócić. Nie wiem, mnie to kompletnie odbiera
szansę na przejęcie się takim, a nie innym zakończeniem Infinity War.
Zaczynam powoli mieć dość sugestii, jaki to Kapitan Ameryka wspaniały... a to młot Thora,
a to rękawica Thanosa...
a to rękawica Thanosa...
Zawiodło mnie też
to, co jest siłą pojedynczych części – tak jak chociaż humor Star Lorda. Ja
wiem, że Quill rzeczywiście na początku zachowywał się jak napalony nastolatek,
zwłaszcza w towarzystwie Gamory, ale ta przepychanka z Thorem jakoś mnie nie
śmieszyła, raczej drażniła. Dotychczas wydawało mi się, że ta postać potrafi
jakoś balansować między śmiesznością zabawną a groteskową, a tutaj… No nie. Po
prostu nie. Chwalić bogów, Thor jest raczej rodem z Ragnaroku i jego teksty rzeczywiście bawią (ach, nazywanie Rocketa
królikiem!). Chyba próbowano do tej opowieści zmieścić za dużo motywów o
kompletnie innej stylistyce, próbując ją utrzymać niemal na siłę, nie zwracając
uwagi na to, że pewne tematy wymagają innego typu narracji.
Żeby jednak nie
wyszło, że tylko marudzę – szaleńczo podobają mi się drobiazgi, zwłaszcza te,
gdzie humor został dobrze wykorzystany. Płaczę ze śmiechu na wspomnienie Petera
Parkera błagającego, by Mantiss nie złożyła w nim jaj. Zrobił na mnie wrażenie
Ebony Maw – jeden ze sług Thanosa, ten z beznamiętnym głosem i talentami
telekinetycznymi. Naprawdę, dużo bym dała, by pozostał na scenie do finału
filmu, bo w przeciwieństwie do pozostałych błaznów, został świetnie zagrany i
napisany. Efekty są świetne, choć to akurat norma w MCU, zastanawiam się tylko,
czy zestarzeją się kiedyś tak, jak choćby te w prequelach Gwiezdnych wojen.
Ogólnie mówiąc, Infinity War to nie jest film zły, raczej
film przeciętny. Są chwile, kiedy widz bawi się znakomicie, a są takie, w
których zaczyna po prostu ziewać – tak, przytrafiło mi się to kilka razy. Nie
wyobrażam sobie jednak obejrzenia go ponownie, chyba że będzie gdzieś tam sobie
leciał „w tle”. Ot, przeciętniak SF z kilkoma postaciami, które lubię.
Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, wyk. C. Evans, R.
Downey Jr., C. Hemsworth, Z. Saldana, S. Johansson, B. Cumberbatch i inni, USA
2018.
O,to fajnie,ja komiksów nie znam.
OdpowiedzUsuńCzas Ultrona to ewidentnie film na raz.
O,tak!
dodatkowo tworzona przez sławetne sceny po napisach.
Nie wszystkie są fajne..
Przyznaję, przegapiłam Ant-Mana
A wiesz,sympatyczne t obyło.
nigdy nie zmusiłam się do obejrzenia Winter Soldier. T
Rany,to masz fajnie! Przed Tobą jeden z lepszych filmów!
Przede wszystkim cała fabuła jest kompletnie przewidywalna
No...w sumie ..Ale mnie mało co w takich filmach zaskakuje.Chociaż np w Ironmanie III wątek Mandaryna mnie zaskoczył.
nie obserwowali kolejne postaci zmieniające się w pył
Bo ja wiem? Tak są bardziej bezsilni.
wszyscy mają szansę powrócić.
Eee,Loki i Gamora też?
Mnie się kierowca autobusu podobał:co małolaty?Nigdy nie widzieliście statku obcych?
Dzięki za recenzję!
Chomik
Komiksy są przeróżne - od tych naprawdę znakomitych po kiepskie.
UsuńTak, "Czas Ultrona" to zło, nawet mimo świetnego głosu Ultrona :D
Oooo, powiadasz, że warto? Znaczy dodaję do listy i "Ant-Mana" i "Winter Soldier".
Ja myślę, że Loki to już w ogóle ma szansę powrócić - zginął kompletnie idiotycznie. Jakoś mi to nie pasuje do jego postaci... ale kto wie?
Tak, Stan Lee jak zwykle wymiata!
Moim zdaniem właśnie rozwiewanie się w pył było bardziej "żałobne", bo śmierć w walce - ze względu na tempo scen bitewnych - byłaby pewnie pokazana bardzo szybko. Natomiast wiadomo, że rozwiani powrócą (ci zabici klasycznie raczej nie, ale wyjaśnij, o co Ci chodziło z "dalszymi scenami" w kontekście Gamory, bo to ciekawe), więc trudno ich żałować - mnie było smutno raczej z powodu przyjaciół, którzy musieli na to patrzeć.
OdpowiedzUsuńAchika
Pewnie masz rację z tym tempem scen bitewnych i potencjalnymi śmierciami, ale to też jest smutne. Mamy od groma i trochę bohaterów, a żadnemu nie zafundujemy śmierci w walce, w której są definitywnie przytłoczeni przewagą liczebną wroga. Szkoda.
UsuńCo do "dalszych scen" - pojawiają się wspomnienia Thanosa, w których Gamora jakby pełniła znaczniejszą rolę niż tylko przybranej córki. Oczywiście, może to być tylko moje oczekiwanie na coś głębszego, ale może. może...
Witaj na Rozdrożach, Achik!