W ciągu ostatnich
kilku tygodni desperacko potrzebowałam czegokolwiek na odmóżdżenie,
zrelaksowanie, a czasem po prostu po to, by sobie leciało w tle, kiedy ja robię
co innego. Sięgnęłam po produkcję polecaną przez kilka osób, zamkniętą całość z
wieloma sezonami, żyć nie umierać. Gilmore
Girls jest najczęściej określane jako przyjemny serial rodzinny,
przedstawiający społeczność małego amerykańskiego miasteczka przez pryzmat
codziennego życia matki i córki, Lorelai i Rory Gilmore. Brzmi znakomicie.
Rzeczywiście,
pokochałam serial za miasteczko Stars Hollow oraz za jego mieszkańców. To oni
tworzą cały klimat i to dzięki ich perypetiom chichotałam jak pijana hiena.
Uwielbiam Kirka, Patty i Babette, stworzonych właśnie jako element komediowy i
doskonale spełniających swoje zadanie. Nie są przy okazji postaciami z papieru
- mają swoje zalety i wady sprawiające, że łatwo się z nimi utożsamić, w końcu
kto z nas nie spotkał takich osób w swojej rodzinnej miejscowości. Nawet
nadaktywny Taylor wydaje się w pewien sposób znajomy. Jeśli dodamy do tego całkiem
uroczy plener, małe sklepiki i problemy dnia codziennego, robi się po prostu
dziwnie swojsko.
Jednak serial
miał zapewne swój określony target i jeśli przed telewizory planowano zaprosić
panie w różnym wieku, wybór był idealny. Wszak, jak już wspominałam, głównym
wątkiem jest relacja matka-córka i perypetie Lorelai i Rory. Chociaż po życiu w
małym miasteczku spodziewamy się pewnych standardów, panie Gilmore standardowe
nie są. Lorelai urodziła córkę w wieku lat 16, wychowując ją bez wsparcia
bogatej rodziny, dochodząc do wszystkiego własnymi siłami. Też historia jak
wiele innych. W przeciwieństwie jednak do części znanych nam tego typu
opowieści z codziennego życia, tu udało się to znakomicie. Rory to
inteligentna, mądra dziewczyna, prawdopodobnie dzięki niewielkiej różnicy wieku
utrzymująca z matką stosunki bardziej przyjacielskie niż matczyno-córczyne. Z
przyjemnością ogląda się ich wspólne wypady na zakupy, posiedzenia serialowe i
filmowe czy rozmowy na tematy przeróżne, cudowne jest także wsparcie, jakie
Lorelai okazuje dziecku na każdym niemal kroku. Takiej relacji szczerze
zazdroszczę, bo w życiu wygląda to całkiem inaczej i rozbija się o
rzeczywistość, mimo najszczerszych chęci obu stron.
Mój problem w
przypadku Rory i Lorelai polega na czymś kompletnie innym – dawno nie widziałam
tak niesympatycznych bohaterów. Choć nie, są bohaterowie mający właśnie być
niesympatyczni, ale przecież panie Gilmore to przecież wzorzec relacji i co nie
tylko. Tymczasem Rory jest może świetna i mądra, ale też kompletnie egoistyczna
i przekonana o własnej wielkości i nieomylności. Znakomita szkoła Chilton, potem
Yale, ba, dostała się na każdą z uczelni, na którą składała papiery. Tak lepsza
od swoich przyjaciółek, bo ma wspierającą matkę i… pieniądze. Tak, pieniądze. Pamiętacie,
jak wspominałam, że Lorelai wychowała dziecko samodzielnie, prawda? Sprzeciwiła
się rodzinie, odcięła się od rodziców, ale z drugiej strony skorzystała z jej
pomocy, jeśli chodziło o wykształcenie Rory. W pełni rozumiem. Pożyczka,
okupiona straszliwymi piątkowymi obiadami u dziadków, ale zawsze olbrzymia
szansa, której wiele osób nie miało. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dla
Lorelai i Rory jest to bardzo oczywiste, a ich stosunek do starszych państwa Gilmore
po prostu karygodny. Tak, Emily nie należy do najprzyjemniejszych osób,
wścibskie babsko, podporządkowujące sobie wszystkich i wszystko, ale – mówiąc
szczerze – córka i wnuczka niewiele od niej odstają. Szczerze mówiąc, tam
wszyscy rozgrywają swoje gierki i naprawdę miejscami robi się wręcz niedobrze.
Panie Gilmore
mają też tendencję do traktowania całego świata jako swojego poletka i
wykorzystywania innych bez najmniejszych skrupułów. Zazwyczaj inni mają się do
nich dostosować, pomagać bez względu na wszystko. Sąsiedzi, przyjaciele… Tak,
niemal od początku widzimy, jak Lorelai i Luke dryfują w swoim kierunku,
widzimy, dokąd wszystko zmierza, ale tam tak naprawdę jest ślepe oddanie Luke’a
i radosna niefrasobliwość Lorelai, przekonanej, że wszystko jej się należy. Jej
najlepsza przyjaciółka, Sookie, również pojawia się na każde skinienie, nawet
wtedy, kiedy spodziewa się dziecka. Wszystko, co robi Rory i Lorelai, ukazano w
raczej pozytywnym świetle i nawet to, że Rory idzie do łóżka ze swoją pierwszą miłością,
Deanem, przechodzi praktycznie bez echa. W końcu to Dean jest tym złym, rzucił
ją kilkanaście odcinków wcześniej, to on ma żonę… Nie mówię tutaj, brońcie
bogowie, że zła Rory go uwiodła, bo do tanga trzeba dwojga, ale zawsze było mi
żal w tym układzie żony Deana, przedstawianej jako głupiutką blondynkę,
nieodpowiednią dla swojego męża, przez którą przerwał swoją edukację. Lorelai
rzuci Jasona, znakomitego, uroczego faceta, ponieważ śmiał podać do sądu jej
ojca za to, że go właściwie zrujnował. Bo śmiał podać do sądu jej rodzinę – nie
szkodzi, że miał wszelkie prawo, słuszność, a przecież i sama Lorelai uważa
rodziców za nadętych snobów. Bo tak właśnie jest w tym serialu – jeśli nie funkcjonujesz
tak, jak chcą tego Gilmore’owie, robisz to źle. I najzabawniejsze, że niemal
wprost wykłada się to widzowi jeśli chodzi o starszych państwa, a sugeruje, że Rory
oraz Lorelai to już kompletnie inna bajka. One mogą. W końcu stanowią wzorzec
relacji rodzinnych, nawet jeśli nastąpi w nich jakieś pogorszenie (wątek
przerwanej nauki Rory uważam za najgłupszy w całym serialu, tak bardzo niezgodny
z budowaną do tej pory postacią).
Ten układ
kontrastuje z inną relacją matka-córka przedstawioną w Gilmore Girls. Pani Kim i Lane to tak bardzo typowy przykład
konfliktu pokoleń. Matka będąca ortodoksyjną chrześcijanką, pragnąca wychować
córkę „właściwie”, uważająca każdy przejaw jej niezależności i zainteresowań
innych od jej własnych za śmiertelny grzech wydaje się absolutnym
przekleństwem. Zgadza się, niejednokrotnie człowiek musiał walczyć o własne
przekonania, muzykę, której słucha i wiele innych rzeczy, bo Lane w jakiś
sposób stawia opór, czy to ukrywając ukochane płyty pod podłogą, czy to
farbując pofarbowane włosy… Pani Kim jest jej przekleństwem, stanowiąc tak
wyraźny kontrast z wyluzowaną Lorelai. Ale w przeciwieństwie do przedstawionych
stosunków Rory i Lorelai relacje między panią Kim i Lane ewoluują, zmieniają
się. Oczywiście, są burzliwe ze względu na upór ich obu, konsekwencję i chęć
udowodnienia swoich racji. Jednak pani Kim wcale nie jest taka zła, jak
sugerują scenarzyści i bardziej wierzę w tę powolną akceptację życiowych
wyborów swojej córki (cudowna scena wizyty w nowym domu Lane i poznanie jej
przyjaciół z zespołu) niż w święte Rory i Lorelai Gilmore.
Ciekawe
podsumowanie siedmiu sezonów stanowi w tym kontekście miniseria A Year in a Life, wyprodukowana przez
Netflixa. Oglądałam ją tuż po zakończeniu ostatniego odcinka, więc była dla
mnie przedłużeniem serialu, nie miałam do niej takiego stosunku jak część
wiernych fanów Stars Hollow i zaskakuje mnie, jak niewiele się zmieniło w
podejściu scenarzystów. Powinno nam być żal Rory, bo jej kariera i życie
osobiste są po prostu beznadziejne, tymczasem widać, że ona sama nijak się nie
zmieniła. Osoba wychowana jako najmądrzejsza, najpiękniejsza i najdzielniejsza,
dla której całe miasteczko robi imprezę (no dobra, to jest miłe i bardzo
przyjemnie oglądało się to pod koniec sezonu siódmego), nadal uważa, że świat
powinien się kręcić wokół niej. Jej wybory są jedynie słusznymi wyborami i do
diabła ze wszystkimi kwestiami moralnymi. Lorelai jest małostkowa i – wybaczcie
mój klatchiański – po prostu głupia, kompletnie nieumiejąca docenić tego, co
ma. Tak, wiem, to akurat całkiem życiowe, ale drażni mnie w przypadku postaci
pokazywanej jako wzór. Jej relacja z matką, kolejne oziębienie ich wzajemnych
stosunków na skutek bardzo… niefajnego zachowania się Lorelai podczas pogrzebu
ojca, jest przerażająca. Prawdziwa, ale przerażająca. I bardzo Was przepraszam,
ale ten potajemny ślub przed właściwą ceremonią w nieobecności matki, w jakiś
sposób bardzo nim uszczęśliwionej, był dla mnie potwierdzeniem, że nic do niej
nie dotarło. I tak, zgadzam się, to życiowe, ale nie o to chyba chodzi w
serialu, zwłaszcza w przypadku osoby stawianej za wzór?
Nie powiem, że
zmarnowałam kilka tygodni życia, oglądając perypetie osób wkurzających mnie na
każdym kroku, bo byłaby to nieprawda. Nie zmarnowałam – przede wszystkim ze
względu na postaci drugoplanowe, które absolutnie uwielbiam. Cudowni Sookie,
Jackson, Babette, Patty, Michel, Kirk, Liz… Wszyscy oni tworzą ten genialny
mały światek, tak uwielbiany przez wielu fanów. A jakby piękny mógłby być,
gdyby nie koszmarne i toksyczne Lorelai i Rory…
Gilmore Girls, twórca:
Amy Sherman-Palladino, w rolach głównych: Lauren Graham, Alexis Bledel, Melissa
McCarthy, Scott Patterson, Keiko Agena, Kelly Bishop, Edward Herrmann i inni,
Warner Bros. Television i CW 2000-2007.
Gilmore Girls: A Year
in a Life, twórca: Amy Sherman-Palladino, w rolach głównych: Lauren Graham,
Alexis Bledel, Scott Patterson, Kelly Bishop i inni, Netflix 2016.
O,brzmi ciekawie.Ja obejrzałam"Pod kopułą"bo mi kolega dał -nie dotykaj kijem!
OdpowiedzUsuńChomik
Obejrzałam kiedyś, bo książka mi całkiem podeszła (może za wyjątkiem końcówki). Pierwszy sezon całkiem OK. Potem... dżisas... Nie wiem, co to było, ale masakra.
Usuń"Człowiek z wysokiego zamku" jest niezły.
OdpowiedzUsuńChomik
No właśnie słyszałam. Chyba przy okazji sięgnę, ale podobnież dosyć depresyjne, więc nie w tej chwili.
UsuńJa też ostatnio, potrzebowałam jakiegoś sympatycznego, lekkiego serialu i sięgnęłam po GG. Serial ma fajną atmosferę, jest świetnie zrobiony- te postacie, całe miasteczko, ładne zdjęcia. No i młody Jared jako Dean jest uroczy... Ale obie Gilmorki lubię tak średnio, czasem mnie irytują.
OdpowiedzUsuń"Czasem"... Kobieto, jesteś święta i masz anielską cierpliwość :)
UsuńTak, młody Jared jest słodki, w ogóle postać Deana świetnie napisana. I jak go tam widzę, to mi się słodki i niewinny Sam Winchester przypomina :)