Nie wiem, jak Wy,
ale ja uwielbiam wręcz w grudniu połykać tzw. „literaturę świąteczną”. Cudownie
niewymagające perypetie bohaterów, akcja tocząca się wokół Bożego Narodzenia,
zarówno czasowo jak i fabularnie, to idealna wręcz lektura na zwariowane dni,
podczas których sprzątamy, gotujemy, pieczemy, robimy zakupy, a wszystko z
niemym obłędem w oczach. Wiadomo, że będzie romantycznie, będzie ciepło, z
problemami, ale wszystko i tak skończy się dobrze. Nic dziwnego, że pod koniec
roku księgarnie zapełniają się tego typu książkami, gorszymi, lepszymi,
ciekawszymi, nudnymi… Ot, świąteczne przyjemności. Guilty pleasure, jakby
ktoś powiedział.
W tym roku miałam
okazję zaopatrzyć się w dwie pozycje, obie polskich autorów, obie ukazały się
nakładem wydawnictwa w.a.b. Jedna to powieść autorstwa Magdaleny Kubasiewicz
(wielce ją poważam za
Gdzie śpiewają diabły), zatytułowana Wigilijny pech. Druga kusi
piernikami na okładce i nic dziwnego, skoro akcja rozgrywa się przeważnie w
Toruniu, a i akcja jest po części skoncentrowana wokół korzennych przysmaków – Szczęście
z piernika Tomasza Betchera.
Bohaterka Wigilijnego
pecha, Diana Dąbrowska, zwana przez wszystkich DiDi, Świąt nienawidzi.
Zawsze w Boże Narodzenie albo dostawała w skórę nie za swoje przewiny, albo
przydarzało jej się coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego… w skrócie: końcówka
grudnia stanowi dla niej jedną wielką katastrofę. Nie wygląda na to, by w tym
roku miało być inaczej, bo nie dość, że rzucił ją chłopak, to jeszcze zrobił to
przed WWR: Wielkim Wydarzeniem Rodzinnym, ślubem jej najmłodszej siostry. Jeśli
dodamy do tego fakt, że rodzina Dąbrowskich mieszka w dość małym miasteczku,
gdzie każdy zna każdego, a plotki rozchodzą się z prędkością światła, łatwo
wyczuć, na czym polega ta tragedia. A to zaledwie początek! Na scenę wkraczają
upiorni przyszli i obecni członkowie rodziny, niespodzianki (rzecz jasna
niemiłe) po prostu się mnożą, a wredny sąsiad jest świadkiem na ślubie i nie
można go wyrzucić za drzwi!
Od razu uprzedzam:
oj, nie jest w tej książce przez większość czasu zbyt optymistycznie. Stosunki
małomiasteczkowe i rodzinne są ukazane z dużym znawstwem: to nie sielanka. Nie
będzie jak w ciepłym filmie świątecznym – tutaj jedyny zwarty front tworzą trzy
siostry Dąbrowskie. Wszystko inne dookoła, nawet osoby im najbliższe, wcale nie
są takie, jakbyśmy się mogli spodziewać. Kłębiące się wokół nich wydarzenia,
rozmowy czy choćby zwyczaje (sprzątanie przedświąteczne, tego nie można
odpuścić nawet przyszłej pannie młodej!) mogą doprowadzić do szału i naprawdę
się dziwię, że koniec końców finał jest, jaki jest. Owszem, z pewnym
zaskoczeniem, ale jest. Właściwy dla tego typu literatury.
Również bohaterom
Szczęścia z piernika los nie sprzyja. Bohater, Rafał, właśnie wyszedł z
więzienia i szuka sposobu na nawiązanie dobrego kontaktu ze swoją córką,
Oliwią. Choć mieszkają w Gdyni, pewne sprawy rodzinne kierują ich wprost do
Grodu Kopernika, gdzie nie dość, że poznają nienajlepsze oblicza samych siebie,
to jeszcze na ich ścieżkę wkroczy Kalina – „korzenna dziewczyna”, starająca się
otworzyć własną piernikarnio-kawiarnię, choć ostatnio piętrzą się przed nią
same przeciwności. A to piec, a to narzeczony, a to pieniądze… Cała trójka
będzie miała okazję się spotkać, porozmawiać… i nie tylko… Toruń, grudzień, śnieg,
pierniki, miłość, rodzina – wszystko zdaje się składać na idealny przepis na
powieść świąteczną.
I tak jest,
jednak nie do końca. Owszem, nie wymagam od książek bożonarodzeniowych
nadmiernego realizmu i dobijającego pesymizmu, to nie taka literatura. Problem
polega jednak na słowie nadmierny. Olbrzymią zaletą Wigilijnego pecha
jest ewidentna znajomość tego, o czym Magda Kubasiewicz pisze, natomiast
jeśli chodzi o Szczęście…, wydaje mi się, że to po prostu bajka, bajka
świąteczna. Postaci zarysowane są wyjątkowo grubymi krechami, a realia… no cóż,
dość pretekstowe. Wszystko układa się za dobrze, nawet jak na, nazwijmy to,
Harlequin. Umiejętności raz nabyte zostają całe życie, a w dodatku ulegają
cudownemu przekwalifikowaniu (gra na gitarze po latach przerwy od razu w sam
raz na koncert? mechanik doskonale poradzi sobie z piecem gazowym?), źli są źli
„bo tak” (i w dodatku albo się nawrócą, albo usuną z drogi bohaterów), a dobrzy
zawsze się dogadają. W dodatku nie zapomnijmy o tym, że każdy człowiek z ulicy
jest godny zaufania, „bo” – znowu – „tak”.
Bardzo mi to
przeszkadza w odbiorze książki Betchera. Moje zawieszenie niewiary, nawet
specjalnie dostosowane do literatury świątecznej, idzie się po prostu śniegiem
rzucać. Oczywiście, nie wymagam nadmiernego realizmu, ale po prostu jakiegokolwiek
– jeśli już osadza się daną powieść w takich, a nie innych czasach i miejscu.
Mam wrażenie, że przy pewnych poprawkach (i wcale nie oznaczających przepisania
połowy powieści) można byłoby z tego zrobić nawet i fantasy.
Pewnym kryterium
oceny jest dla mnie czasami to, czy będę chciała do książki wrócić czy raczej
nie. Myślę, że w przyszłym roku sięgnę po przygody sióstr Dąbrowskich, ale Szczęście
z piernika wydaje mi się kompletnie jednorazowe. Szkoda, bo potencjał ma
całkiem dobry i przy sensownych zmianach to mogłaby być całkiem sympatyczna
lektura, a nie tylko sezonowe, jednorazowe czytadło.
Magdalena
Kubasiewicz, Wigilijny pech, wyd. w.a.b., Warszawa 2019.
Tomasz Betcher, Szczęście
z piernika, wyd. w.a.b., Warszawa 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz