niedziela, 10 maja 2020

Nieziemski kolor...


Dawno dawno temu, w odległej galaktyce wpadł w moje ręce tomik niejakiego Howarda Phillipsa Lovecrafta, zatytułowany Szepczący w ciemności. Zaczytana obecnie do granic możliwości książka zawiera moje ulubione opowiadania Samotnika, bo jakkolwiek posiadam też rozliczne inne publikacje, część zawartych w nich tekstów uważam za grafomanię wyższego rzędu. Od lat największe ciary wywoływały u mnie Widmo nad Innsmouth, Koszmar w Dunwich, Szepczący w ciemności, Duch ciemności, a przede wszystkim Kolor z przestworzy. Nie wiem, co takiego jest w tym ostatnim opowiadaniu, ale od zawsze z kartek książki niemal wyłaniał się ten pulsujący kolor i smród wszechogarniającego rozkładu. Dla mnie to po prostu kawał świetnej grozy w swoim najlepszym wydaniu.


Nie dziwi zatem fakt, że natychmiast po tym, jak dowiedziałam się o najnowszej, piątej adaptacji filmowej owego tekstu, postarałam się ją zdobyć i została główną atrakcją piątkowego wieczoru. Niech sobie gra w niej nawet Nicholas Cage! Jest to oczywiście wersja uwspółcześniona, choć oglądając fenomenalne zdjęcia towarzyszące napisom, wcale nie byłam tego taka pewna. Pewna pokręcona na swój sposób rodzinka wyprowadza się z dużego miasta i przejmuje farmę ojca głowy rodziny, Nathana Gardnera, mającego ewidentnie wiele problemów ze sobą i równie wiele dość niesamowitych pomysłów (np. hodowla alpak). Jego żona Theresa jest doradcą finansowym, cierpiącym wielce z powodu kłopotów z zasięgiem w dosyć odosobnionym domostwie, choruje również na raka. Z trójki dzieci najzwyklejszy wydaje się nastoletni Benny, radośnie jarający trawkę w zaciszu stajni. Jego siostra Lavinia jest wiccanką, zaczytuje się Necronomiconem, oddałaby wiele za wydostanie się z leśnej głuszy i stanowi modelowy przykład konfliktu pokoleń. Najmłodszy Jack najczęściej siedzi sobie przy starej studni, nie mając innych towarzyszy do zabawy jak tylko pies i własna wyobraźnia.

W gruncie rzeczy przeciętna rodzina, z wszystkimi wadami i zaletami, owszem, lekko zwariowana, ale kto z nas nie jest? Nakreślenie portretów Gardnerów nie zajmuje twórcom filmu zbyt wiele czasu, ale udało się to naprawdę znakomicie. Przy całych mniejszych i większych sporach rodzinnych czuć sympatię pomiędzy rodzeństwem, miłość pomiędzy ich rodzicami, gdzieś pobrzmiewają kłopoty finansowe, czuć izolację – w końcu domostwo Gardnerów znajduje się nie tak blisko cywilizacji. Początek niemalże jak w filmie obyczajowym, choć komedią zalatuje ukazanie podstarzałego hippisa, pomieszkującego sobie na ziemi Gardnerów, Ezry. Ciekawie także ogląda się ich z punktu widzenia przybysza, hydrologa Warda, badającego stan wody w tej okolicy, jako że już wkrótce rozpocznie się tu budowa wielkiego zbiornika retencyjnego.

Dlatego właśnie nieoczekiwany upadek meteorytu, któremu towarzyszą niesamowite efekty świetlne i zapachowe wydaje się kompletnie nie na miejscu – przecież wcześniej patrzyliśmy na przeciętną amerykańską rodzinę… nagle jednak rzeczy zaczynają się zmieniać i to dosyć drastycznie. Olbrzymią zaletą pierwszej połowy filmu jest wprowadzanie owego klimatu grozy bardzo powoli, dźwiękiem, pewnymi efektami wizualnymi (powoli obrastające studnię kwiaty), narastającym niepokojem… Owszem, pojawia się na tym etapie kilka elementów z klasycznego horroru – choćby nocne przygody Warda, ale dodają tylko akcentów niezwykłości w pewnej może nie zwykłej, ale przecież też nie nadnaturalnej przygodzie – w końcu meteoryty spadają na ziemię od zarania dziejów…

Niestety, już wkrótce w życie Gardnerów wkroczy pełne szaleństwo. Coś zaczyna zatruwać nie tylko ich ciała, ale także umysły. Pojawia się jeszcze szansa na racjonalne wytłumaczenie, bo Ward czuwa, a efekty testów wcale nie wyglądają dobrze… jednak powoli nawet najbardziej racjonalny człowiek może odczuć, że coś tu nie tak…

Przyznam, że klimat ten film ma nieziemski, zwłaszcza kiedy unika epatowania efektami nienazwanego – wystarczą pojedyncze ujęcia, szybkie przemknięcie przez ekran. Jak zwykle w takich przypadkach, kiedy wyobraźnia speców od efektów specjalnych przekracza ich budżet, Kolor z przestworzy bardzo traci, kiedy pewne rzeczy pokazuje się wprost – bardziej przerażały mnie poszczególne zdjęcia zmienionych alpak niż zmutowany czworonożny stwór… Nie jest to jednak nic nowego w świecie horrorów. Nie da się jednak ukryć, że wszystko wyszło po prostu obrzydliwe i w pewnym momencie siedziałam z mocno zaciśniętymi powiekami, by przypadkiem nie zobaczyć jeszcze czegoś. Psychodeliczna końcówka naprawdę przeraża… i również poraża nadmiarem owego koloru, koloru z przestworzy.



Film sprawdza się nie tylko jako luźna adaptacja lovecraftowego opowiadania, ale także jako horror, nazwijmy to, kameralny. Richard Stanley wspaniale oddał ten narastający powoli efekt szaleństwa, zmian zewnętrznych i wewnętrznych, narastającej presji. Gorąco polecam!

Kolor z przestworzy, wyk. N. Cage, J. Richardson, M. Arthur, B. Mayer i inni, reż. Richard Stanley, USA 2019.

2 komentarze: