Dawno dawno temu, w odległej galaktyce wpadł w
moje ręce tomik niejakiego Howarda Phillipsa Lovecrafta, zatytułowany Szepczący
w ciemności. Zaczytana obecnie do granic możliwości książka zawiera moje
ulubione opowiadania Samotnika, bo jakkolwiek posiadam też rozliczne inne
publikacje, część zawartych w nich tekstów uważam za grafomanię wyższego rzędu.
Od lat największe ciary wywoływały u mnie Widmo nad Innsmouth, Koszmar w
Dunwich, Szepczący w ciemności, Duch ciemności, a przede wszystkim Kolor
z przestworzy. Nie wiem, co takiego jest w tym ostatnim opowiadaniu, ale od
zawsze z kartek książki niemal wyłaniał się ten pulsujący kolor i smród wszechogarniającego
rozkładu. Dla mnie to po prostu kawał świetnej grozy w swoim najlepszym
wydaniu.
Nie dziwi zatem fakt, że natychmiast po tym,
jak dowiedziałam się o najnowszej, piątej adaptacji filmowej owego tekstu,
postarałam się ją zdobyć i została główną atrakcją piątkowego wieczoru. Niech
sobie gra w niej nawet Nicholas Cage! Jest to oczywiście wersja
uwspółcześniona, choć oglądając fenomenalne zdjęcia towarzyszące napisom, wcale
nie byłam tego taka pewna. Pewna pokręcona na swój sposób rodzinka wyprowadza
się z dużego miasta i przejmuje farmę ojca głowy rodziny, Nathana Gardnera,
mającego ewidentnie wiele problemów ze sobą i równie wiele dość niesamowitych
pomysłów (np. hodowla alpak). Jego żona Theresa jest doradcą finansowym,
cierpiącym wielce z powodu kłopotów z zasięgiem w dosyć odosobnionym domostwie,
choruje również na raka. Z trójki dzieci najzwyklejszy wydaje się nastoletni
Benny, radośnie jarający trawkę w zaciszu stajni. Jego siostra Lavinia jest
wiccanką, zaczytuje się Necronomiconem, oddałaby wiele za wydostanie się
z leśnej głuszy i stanowi modelowy przykład konfliktu pokoleń. Najmłodszy Jack
najczęściej siedzi sobie przy starej studni, nie mając innych towarzyszy do
zabawy jak tylko pies i własna wyobraźnia.
W gruncie rzeczy przeciętna rodzina, z
wszystkimi wadami i zaletami, owszem, lekko zwariowana, ale kto z nas nie jest?
Nakreślenie portretów Gardnerów nie zajmuje twórcom filmu zbyt wiele czasu, ale
udało się to naprawdę znakomicie. Przy całych mniejszych i większych sporach
rodzinnych czuć sympatię pomiędzy rodzeństwem, miłość pomiędzy ich rodzicami,
gdzieś pobrzmiewają kłopoty finansowe, czuć izolację – w końcu domostwo
Gardnerów znajduje się nie tak blisko cywilizacji. Początek niemalże jak w
filmie obyczajowym, choć komedią zalatuje ukazanie podstarzałego hippisa,
pomieszkującego sobie na ziemi Gardnerów, Ezry. Ciekawie także ogląda się ich z
punktu widzenia przybysza, hydrologa Warda, badającego stan wody w tej okolicy,
jako że już wkrótce rozpocznie się tu budowa wielkiego zbiornika retencyjnego.
Dlatego właśnie nieoczekiwany upadek
meteorytu, któremu towarzyszą niesamowite efekty świetlne i zapachowe wydaje
się kompletnie nie na miejscu – przecież wcześniej patrzyliśmy na przeciętną
amerykańską rodzinę… nagle jednak rzeczy zaczynają się zmieniać i to dosyć
drastycznie. Olbrzymią zaletą pierwszej połowy filmu jest wprowadzanie owego
klimatu grozy bardzo powoli, dźwiękiem, pewnymi efektami wizualnymi (powoli
obrastające studnię kwiaty), narastającym niepokojem… Owszem, pojawia się na
tym etapie kilka elementów z klasycznego horroru – choćby nocne przygody Warda,
ale dodają tylko akcentów niezwykłości w pewnej może nie zwykłej, ale przecież
też nie nadnaturalnej przygodzie – w końcu meteoryty spadają na ziemię od
zarania dziejów…
Niestety, już wkrótce w życie Gardnerów
wkroczy pełne szaleństwo. Coś zaczyna zatruwać nie tylko ich ciała, ale także
umysły. Pojawia się jeszcze szansa na racjonalne wytłumaczenie, bo Ward czuwa,
a efekty testów wcale nie wyglądają dobrze… jednak powoli nawet najbardziej
racjonalny człowiek może odczuć, że coś tu nie tak…
Przyznam, że klimat ten film ma nieziemski,
zwłaszcza kiedy unika epatowania efektami nienazwanego – wystarczą pojedyncze
ujęcia, szybkie przemknięcie przez ekran. Jak zwykle w takich przypadkach,
kiedy wyobraźnia speców od efektów specjalnych przekracza ich budżet, Kolor
z przestworzy bardzo traci, kiedy pewne rzeczy pokazuje się wprost – bardziej
przerażały mnie poszczególne zdjęcia zmienionych alpak niż zmutowany
czworonożny stwór… Nie jest to jednak nic nowego w świecie horrorów. Nie da się
jednak ukryć, że wszystko wyszło po prostu obrzydliwe i w pewnym momencie
siedziałam z mocno zaciśniętymi powiekami, by przypadkiem nie zobaczyć jeszcze
czegoś. Psychodeliczna końcówka naprawdę przeraża… i również poraża nadmiarem
owego koloru, koloru z przestworzy.
Film sprawdza się nie tylko jako luźna
adaptacja lovecraftowego opowiadania, ale także jako horror, nazwijmy to,
kameralny. Richard Stanley wspaniale oddał ten narastający powoli efekt szaleństwa,
zmian zewnętrznych i wewnętrznych, narastającej presji. Gorąco polecam!
Kolor z przestworzy, wyk. N. Cage, J.
Richardson, M. Arthur, B. Mayer i inni, reż. Richard Stanley, USA 2019.
Brzmi całkiem nieźle.
OdpowiedzUsuńChomik
Jest bardzo niezłe :)
Usuń